07 grudnia 2010

Czerwone glany



Od co najmniej dwóch tygodni mam ochotę kupić sobie czerwone glany. Wiem, że w takim obuwiu chodzi głównie dorastająca młodzież, ale w zasadzie u mnie wszystko dzieje się nie pokolei
(nie bójmy się tego powiedzieć - najczęściej z opóźnieniem), dlatego też nie widzę żadnych przeciwskazań, żeby spełnić tę moją zachciankę. Kiedy o tym pomyśle dowiedziała się moja przyjaciółka, stwierdziła, że zwariowałam:
- Glany są dla zbuntowanych, durnych nastolatek, a nie dla mądrej, ładnej kobiety - powiedziała i nieprzekonana faktem, że to jedyne buty, które w zimie trzymają ciepło, a na dodatek nie przemakają doradziła, żebym lepiej sobie kupiła raki. No tak, już widzę jak pomykam w skórkowych kozaczkach na obcasie, uzbrojonych
w stalowe zębiska, którym nie straszne są żadne śniegi ani przystankowe ślizgawki. W ramach dodatków - eleganckiej broszy - zaproponowałabym zgrabny, miejski czekanik, który zdecydowanie pomoże poruszać się po ulicach zwłaszcza wtedy, kiedy drogowcom nie mija spowodowane spodziewanym od dawna atakiem zimy osłupienie. Czuję, że zbiję na tym majątek, bo będę prekursorem mody w dziedzinie zimowej elegancji połączonej ze sportową, ekstremalną nonszalancją, której sam Jacyków by nie wymyślił..
Tymczasem nadal nie widzę niczego złego w czerwonych glanach.
Ba! Jak tylko uda mi się takie spotkać, zakupu dokonam niezwłocznie! Dlaczego czerwone? Zawsze chciałam mieć buty w takim kolorze.
No, może jeszcze żółte wezmę pod rozwagę, jednak czerwone wydają się mieć więcej charakteru.. Co jak co, czarne odpadają zdecydowanie. W czarnych glanach chodzi moja mama.






06 grudnia 2010

Dylematy pustej lodówki



W mojej lodówce znajduje się obecnie jedynie przeterminowany twarożek i kilkadziesiąt jaj, oprócz tego mam do dyspozycji jeszcze słodzik w pudrze i ciemne, odtłuszczone kakao. W związku z powyższym, od dłuższej już chwili zastanawiam się, co jadalnego mogę z tych składników przyrządzić, oczywiście najlepiej, żeby wyszło mięso..


29 listopada 2010

Przyczajone szczęście



W ubiegły piątek rano niechybnie trafiłam!!! Całkiem jak w totolotka, choć nie brałam udziału w loterii. Fakt, może w tym przypadku prawdopodobieństwo "wygranej" jest zwykle o wiele większe, ale mniejsza o statystyki. Wszak znowu pojawiła się nadzieja, że los obdarzy mnie solidną porcją endorfin, a fortuna kołem się zatoczy! W końcu pewne łańcuchy reakcji - zwłaszcza te, wynikające z przesądnych tradycji - zobowiązują. Otrzymane znaki sugerowały, że ów wyczekiwany moment był naprawdę blisko..

Właściwie, to nie wiem, kiedy owo "szczęście" się przyczaiło i gdzie cicho zaatakowało, ale nie ulega wątpliwości, że podstępnie przylepione do lewej podeszwy mojego groźnego glana towarzyszyło mi na każdym kroku, prawie zupełnie nie zdradzając swojej obecności. Możliwe, że asystowało mi nieśmiało tylko chwilę, niewykluczone jednak, że cwane zaliczyło podróż autobusem na gapę, zwiedzając przy okazji najbardziej kultowe rejony Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego.
Nic chyba dziwnego, że przypadkowo odkrywając jego osobliwą obecność mało się nie przewróciłam (wykładzina, po której stąpałam w pracy zdawała się być raczej obojętna). Głębokie poczucie niesmaku, które zawładnęło mną w trakcie piętnastominutowego oczyszczania obuwia szybko ustąpiło miejsca bardziej radosnemu oczekiwaniu na bezkres pomyślności, który w związku z nieoczekiwanym wdepnięciem do jakże ergonomicznej psiej kupy, powinien - równie niespodziewanie - nastąpić lada moment. W końcu teraz, zgodnie z ludowymi przekazami, wreszcie wszystko będzie mi sprzyjało i niebawem powinnam wygrać całą kumulację Lotto bez nabywania kuponu!

Niestety, nic takiego się nie stało, zatem do dzisiaj, całkiem poważnie zastanawiam się, czy gwarantowany pakiet szczęścia w kupie już w chwili wdepnięcia nie był dawno przeterminowany? A może ta przed andrzejkowa przepowiednia ma jednak termin ważności daleko nieokreślony? Niektóre pytania pozostaną bez odpowiedzi, jednak jedno jest pewne bezterminowo: zawsze uważnie patrzcie pod nogi..

14 listopada 2010

Kiedyś..



Kiedy mnie zabraknie, raczej nikt nie zauważy. Może ktoś odetchnie
z ulgą, a ktoś inny jakąś zaszłość rozważy? Może ktoś ze smutkiem tęsknym raz jeden się uśmiechnie, a ktoś inny absurdalno-sytuacyjnym atakiem śmiechu wybuchnie? Nic nie mając, mogę pozostawić tylko wspomnienia, jednak czy będą one w ogóle warte przypomnienia? Czy zdjęcia na których przez chwilę jeszcze będę rozpoznawalną postacią, ktokolwiek obejrzy dobrowolnie,
z przyjemnością minimalną..?

Kiedy mnie nie będzie świat będzie toczył się dalej. Wschody
i zachody słońca nieodmiennie będą codzienny rytm regulowały,
a ludzie - jak zawsze - dzień po dniu będą gonić za swoimi marzeniami.






27 października 2010

Rewolucja w kalendarzu



Proszę państwa, będzie afera!
Od jakiegoś czasu pory roku presję na kalendarzu próbują wywierać! Nie wiadomo, czy to szantaż, czy jedynie bezczelne pogróżki, ale ewidentnie aura coraz śmielej ujawnia swoje niezrównoważone różki..

Na moim osiedlu właśnie kończy się listopad. W zasadzie tylko
z jednej topoli liść nie końca jeszcze opadł i nie byłoby w tym może nic zdumiewającego, gdyby fakt nie dotyczył miesiąca dziesiątego. Możliwe, że tłumaczy to mój świąteczny nastrój, co zwykle wcześniej się pojawia, by potem popaść w zastój. Zerkając jednak w owe tegoroczne manipulacje, kompletnie już nie wiem kiedy przygotować wigilijną kolację!
Patrząc wstecz przypomną Wam się zapewne podobne anomalia, tak jak wówczas, gdy majową radość przysłoniła iście październikowa sralnia. Przykładów można mnożyć jak po deszczu grzybów - jak tu nie oszaleć od poprzestawianych trybów..?!

Proszę państwa, będzie afera!
Jakkolwiek by nie spojrzeć miarka się przebiera!


26 października 2010

Jak dostać "opiekę nad psem"??!



W ostatnich latach coraz częściej dopada mnie pytanie: dlaczego nie można dostać w pracy dni wolnych przeznaczonych na opiekę nad psem? Wiadomo - pies człowiekiem nie jest, ale to zawsze bardzo ważny członek rodziny! Nie tylko przecież ludzkość ma prawo chorować, mieć cukrzycę, kłopoty z zębami, nogę w gipsie, czy też przechodzić jazdy żołądkowe! Uważam zatem, że przy całej oczywistości potrzeby podejmowania opieki nad dziećmi oraz innymi, starszymi współfamiliantami, powinno się całkiem poważnie wziąć pod rozwagę także konieczność przebywania ze schorowanymi pupilami!! Wszakże one również potrzebują czułości, kiedy są niedysponowane! Głaskanie po czole, drapanie za uchem, masowanie osłabionej łapy albo bolącego brzuszka - sama obecność zaniepokojonego opiekuna jest dla czworonoga (jak zresztą każdej żywej istoty) cenna i wzmacnia poczucie bezpieczeństwa!

Tymczasem po wątpliwym porannym spacerze sunię pozostawić
w domu muszę. Potem przez cały dzień się martwię i rozpamiętuję jak zamykam drzwi, a ona leżąc na dywanie, błagalnie patrzy na mnie swoimi wielkimi, smutnymi, brązowymi oczami..






11 października 2010

Nie bądź pewny że czas masz..



Często siedząc naprzeciwko kogoś milczę i delektuję się jego obecnością. Nie potrzeba mi wtedy gadać na metry, próbuję za to zapamiętać każdy detal towarzyszącej twarzy bez względu na to kiedy ją znowu zobaczę. W ubiegły weekend nabrało to dla mnie szczególnego znaczenia, kiedy po raz kolejny życie wyrecytowało mi do ucha najbardziej chyba znany wiersz Jana Twardowskiego:

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stad odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się nie umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą


Wiadomo, że gdyby człowiek miał się martwić na zapas szybko by zwariował, jednak kto z nas tak naprawdę liczy się z tym, że "jutro" może zabrać nam kogoś bliskiego? Nawet myśląc o czyjejś chorobie odsuwa się posępność wyroku na odległe nigdy i liczy na jakiś cud. Tym bardziej więc kto beztrosko w piątek się rozstając i mając zsynchronizowane niedzielne plany zakłada, że sobotni przebieg wydarzeń zakpi sobie z przyjaciół stawiając ryzykownie życie jednego z nich na szali??

Na szczęście nie wszystko, co złe zawsze źle się kończy..

/Grochlikowi

10 października 2010

Za wakacjami tęsknota



Człowiek znowu nie jest taki, żeby nie lubił wakacji i to nawet jak zmuszony jest siedzieć w najgorszej pod słońcem pracy. Wyciszenie obowiązków, błogie słońce, lżejsze ciuchy, ludzie licytujący się w wyjazdowych planach lub prześcigujący w popowrotnich opowieściach - wszystko to składa się na to, że świat jest wówczas zdecydowanie bardziej radosny. Nawet przyniesione przez wiatr z pobliskiej kaplicy cmentarnej strzępki ulubionej, pogrzebowej melodii sprawiają, że mimowolnie nuci się ją pod nosem w zupełnie innym, mniej nostalgicznym kontekście. To co dobre jednak szybko przemija. Po optymizmie dosyć kapryśnego tym razem lata nadszedł czas jesiennej refleksji. Na uczelni pojawiają się pierwsi - szczególnie nowi, często niezdrowo podekscytowani studenci, wracają na stare śmieci zarządzający wiedzą profesorzy. I choć ze dwa razy zdarzyło się ostatnio, że i ja podjęłam tę całkiem przyjemną rolę wykładowcy, moja świadomość uparcie negowała okoliczność zakończenia wakacji tłumacząc fantasmagorycznie nastałą rzeczywistość.
Sny snami, ale kiedy niespodziewanie spotkany w niedzielę J. mówi: "widzimy się jutro w robocie", oznacza to nieuchronnie, że rok akademicki jednak naprawdę się już zaczął..

Dziś moją duszę w ręce Twe powierzam,
mój Stworzycielu i najlepszy Ojcze.
Do domu wracam jak strudzony pielgrzym,
a Ty z miłością przyjmij mnie z powrotem


20 września 2010

Melancholijnie: babcia na medal..



Korzystając ze sprzyjających okoliczności dzisiejszego popołudnia, postanowiłam zacząć wczuwać się wreszcie w rolę wzorowej babci i z całego serca wspierając akcję cała polska czyta dzieciom zainaugurowałam czytanie lektur moim przyszłym wnukom. Radości ich rodziców nie było końca! Od razu oddalili się w najdalszy kąt swojego mieszkania, aby w przypływie czułości popracować nad kolejnym owocem swej pierzastej miłości. Co jakiś czas czułam na sobie jednak krótkie łypnięcie któregoś czujnego, rodzicielskiego oka, kontrolującego czy aby wybrane przeze mnie treści na pewno przeznaczone są dla uszu ich maleńkich pociech. Zresztą trudno się dziwić, rodzice już tak mają, a przynajmniej mieć powinni..

Tymczasem moje przyszłe wnuki wyglądały raczej na bardzo zadowolone. Leżały w swoich kruchych kołyskach i z zapartym tchem wysłuchiwały opowieści o niesamowitych przygodach pewnego słynnego i rozbrajającego swoją kapryśnością chłopca, notabene znanego światu nie od wczoraj z imienia Mikołajek. Nie opuszczała mnie nadzieja, że w trakcie czytania usłyszę charakterystyczny, słabiutki głosik świadczący o chęci naśladowania niesfornego brzdąca, biegania gdzie popadnie, czy zwykłej prośbie głodomora: "babciu, masz coś słodkiego? Wiesz, mam smaka na kakao"..

Intensywniejsze niż zwykle chichoty rodziców dowodziły jednoznacznie o tym, że zaczęli oni na dobre ćwiczyć podzielność uwagi. A może zwyczajnie pogodzeni z losem Bachowie naśmiewali się tylko gorzko z mojej czystej, jakże dziecięcej i permanentnej naiwności?

Od dawna znana wszystkim jest teoria udowadniająca, że najlepszą odżywką dla roślin jest muzyka, a w szczególności wybrane dzieła Mozarta. Nie jestem pewna, czy mnie przekonałyby nagrania Wolfganga, ale może istnieje choć maleńka szansa, że czytana przez mnie bajka wykrzesze choć jedno życie z małego, papuziego jajka..?


11 września 2010

Niech miłość będzie i z Wami..!


W jednym z postów Mojego Zaprzyjaźnionego Chochlika przeczytać można:

Moja dobra Znajoma powiedziała kiedyś, że miłości się nie hoduje, że nie kupuje się jej na raty w supermarkecie, że pojawia się nagle. Miała rację.
Kibicując euforii wreszcie rozkochanej Autorki pomyślałam, że dział z miłością byłby jednak absolutnym hitem w każdym markecie! Miłosna kampania reklamowa na pewno przyciągnęłaby rzesze głodnych bliskości nieszczęśników już za pierwszym razem. Rzecz jasna nie chodzi tu wcale o sex-shopowe gadżeciarstwo ani bezpruderyjne korzystanie usług z supermarketowego burdelu, ale o szerokie udostępnienie konsumentom tego legendarnego, najpotężniejszego i najpotrzebniejszego każdej oddychającej - jak świat długi i szeroki - istocie uczucia..
Pomyślcie tylko, może wtedy wszyscy mieliby równe szanse, aby cieszyć się wreszcie odwzajemnionym szczęściem?? Na rynku byłyby dostępne produkty z różnymi rodzajami miłości, różnym stopniem intensywności, zmysłowości, czułości i spontaniczności, a każdy z nich miałby gwarancję najwyższej jakości i odnosiłby zawsze pożądany skutek. Oferta brałaby pod uwagę zarówno osoby zdrowe i chore (na każdym opakowaniu znalazłaby się oczywiście informacja przypominająca o tym, żeby swój wybór koniecznie skonsultować z lekarzem lub farmaceutą). Dla sennych istniałby wariant z kofeiną, dla nadpobudliwych miłość z odrobiną melisy. Diabetycy zapewne częściej sięgaliby po produkty bez cukru, ciśnieniowców przyciągnęłaby możliwość kontrolowania ciśnienia, astmatyków zachwyciłaby opcja stabilizująca spokojne oddychanie, itede itepe.. Artykuły można by było kupować w dowolnej formie i kształcie oraz możliwości zastosowania. Od napojów przez żywność, aerozole, tabletki, czopki po odzież i kwiaty doniczkowe (dla wybrednych przygotowany zostanie specjalny katalog z dodatkowymi propozycjami)..
Gdyby kogoś jeszcze nie byłoby na miłość stać, mógłby skorzystać ze specjalnych ofert ratalnych, które w ramach projektu "Niech miłość uszczęśliwi wszystkich" bądź: "Niech miłość będzie i z Wami" nie zakładałaby żadnych odsetek.
Po wyjściu ze sklepu - albo kto wie, może i jeszcze wewnątrz - spotykałoby się właśnie "tę właściwą" Osobę i wszystkie troski ze smutkami ustąpiłyby wreszcie miejsca permanentnemu szczęściu i spełnieniu.. ;)



05 września 2010

Wygląd a wykształcenie



Człowiek nie raz tłumaczył sobie, że wygląd nic nie znaczy, ale - rzecz jasna - człowiek znowu nie jest taki, żeby się jednak po raz kolejny nie pomylił.
A co właściwie konkretnego można powiedzieć o zupełnie przeciętnej, ziemskiej istocie, która odziana w solidną, polskiej produkcji kurtkę górską, luźne dżinsy i najbardziej klasyczne, czarne glany wraca w deszczowy dzień spokojnym krokiem z pracy? Co można powiedzieć o zwykłej ziemiance, której ukryte pod kapturem włosy związane są w zwyczajny kucyk, a z twarzy od niedawna częściej rozjaśnianej uśmiechem, znika powoli poranny, raczej słabo upiększający makijaż..??

Fakt, obserwując przez pryzmat imażu społeczność akademicką związaną z moją uczelnią bez pudła potrafię odróżnić wokalistów, teoretyków, dyrygentów, kompozytorów, dżezmenów i wszelkich instrumentalistów, jednak poruszając się po mieście, poziom mojej czujności analitycznej gwałtownie spada i zdecydowanie ostrożniej klasyfikuję grupy społeczne z ich przynależnością do właściwych środowisk, a tym bardziej rzadko bawię się w szczegółowe rozdrabnianie skutecznie kamuflujących się często klas. Zresztą naprawdę ryra mi statut każdej Jednostki, bo choć pochodzenie i wykształcenie mają spory wpływ na osobowość, nie są one priorytetowymi czynnikami decydującymi o charakterze człowieka. Nie raz przekonałam się, że poziom wyedukowania nie bywa wprost proporcjonalnym do poziomu kultury osobistej i szeroko rozumianej inteligencji. Oczywiście wiadomo, że nie można generalizować i na pewno nie należy kierować się pozorami. Jakie znaczenie ma w tym wszystkim zatem wygląd zewnętrzny?! Wreszcie: jak się zasadniczo ubrać, żeby nie zawieść nadziei tańczącego z kwestionariuszami??

Kilka dni temu, zmierzając w stronę przystanku autobusowego rozczarowałam kilku ankieterów z ulicy Stawowej. Jako, że czasu miałam wyjątkowo dużo postanowiłam łowcom konsumentów tym razem pomóc. Wyszły z tego przysłowiowe nici, ponieważ okazało się, że jako zupełnie przeciętna ziemska istota o zupełnie zwykłej urodzie mam wykształcenie za wysokie aby wziąć udział w badaniu. Żadne słowo nie jest w stanie opisać mieszanki szoku, okrutnego zawodu i - nawet ośmielę się rzec - bólu, która ukazała się na niespełnionych, ankieterskich twarzach..


09 sierpnia 2010

Igła w stogu siana



Kto by pomyślał, że w dzisiejszych czasach jednak nie wszystko można w sklepach znaleźć ad hoc. Kto by pomyślał, że szukanie po mieście biustonosza w kolorze innym niż tradycyjny może spędzić sen z powiek i być przyczyną sierpniowego przeziębienia??!
Już wczoraj naszły mnie złe przeczucia, kiedy to we wstępnych - jeszcze optymistycznych - poszukiwaniach kurewskoczerwonego stanika przetrząsałam Internet. Wyniki niestety nie przedstawiały żadnych zadowalających rezultatów, a ukrywały jedynie sprytnie asortyment w zupełnie innych od pożądanej barwach; bądź co najwyżej przedstawiały zaledwie bladoczerwone propozycje kiepskich fasonów w cenach z kosmosu.. Nie poddałam się jednak od razu i postanowiłam dzisiaj sprawdzić sytuację w realu. Kiedy wyszłam z pracy reżyser bez namysłu uruchomił wymarzoną na zakupy scenografię - ulewny deszcz z kałużami do kostek - oraz energetyczną muzykę filmową z efektami specjalnymi - burzę z piorunami. Kiedy opuszczałam z niczym kolejny bieliźniarski sklep w moim służbowym mieście, po głowie chodziło mi coraz więcej pełnych irytacji wyzywanek: Triumph-Sriumph, Atlantic-Sratlantic, Ava-Srava (tu zaznaczyć muszę, że w przeciwieństwie do poprzednich bluzgnięcie padło dlatego, że w całych Katowicach nie ma sklepu rozprowadzającego bieliznę mojej ulubionej polskiej firmy, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo). W sklepach bardziej niż posucha. Na wieszakach co prawda chwiało się kilka ostatnich staników w kolorze grzecznego bordo, reszta to jednak konserwatywny klasycyzm - od białego przez cielisty i brązowy do czarnego. Zupełnie, jakby mohery zaczęły ingerować i w tej kwestii. No ok, w ramach kolorów egzotycznych jakiś soczysty pomarańcz się znalazł, ale niestety puszczalskiej czerwień ni hu hu..

Wbrew moherowym intencjom moja przemoczona do suchej nitki determinacja została w końcu nagrodzona. Jak mówi Ewangelia "szukajcie, a znajdziecie"..

30 lipca 2010

Podstępne owady



Zalęgły się jakiś czas temu, zupełnie niespostrzeżenie. Ukradkiem zaczęły rozmnażanie i nieskończenie już zwielokrotniły swoje ulotne, kolorowe szeregi. Czasem są spokojniejsze - jakby jesiennie śnięte; czasem tłuką się od świtu do nocy i zdarza się, że wręcz budzą mnie ze snu, który mam nadzieję okaże się być w końcu proroczym.......
Zwykle hulają zawadiacko między jelitami, huśtają się na wyrostku robaczkowym, często z pęcherzyka żółciowego robią trampolinę, bawią w linoskoczków na tętniących żyłach i pobijają rekordy na skakance z aorty. Nie powiem, to miłe uczucie, gdy któryś zawadzi delikatnym skrzydełkiem o moją trzustkę, połechce znienacka żołądek, połaskocze śledzionę, zrobi masaż wątroby lub na chwilę przysiądzie na rozkołatanym sercu, jednak.. czy one muszą aż tak rozpraszać..?! Owa euforyczna hodowla wcale nie jest taka prosta!!
Wraz z podstępnym owadzim (dla mnie nienaturalnym) przyrostem naturalnym koncentracja gwałtownie mi spada, a niedospania tylko pogarszają całą sytuację, bo wszystko jednoznacznie wpływa na zagrożenie bujającego właśnie w obłokach życia. Całe szczęście mojego Anioła Stróża dzika błogość jeszcze nie opętała i w porę powstrzymuje wszystkie nierozważne kroki..


09 lipca 2010

Orgazm, aport!!!!



Jeśli jeszcze kiedykolwiek zdecyduję się na psa wybiorę jedno z imion, które dzisiaj z entuzjazmem omówiwszy obśmiałam z Moim Zaprzyjaźnionym Chochlikiem. Nie są to bynajmniej imiona złośliwe, a całkiem przyjemne i co ważniejsze - niezwykle przyjazne z natury; tak, że ani potencjalny czworonóg, ani też przypadkowi słuchacze komend nie powinni żywić najmniejszych pretensji, a wręcz przeciwnie - powinny one wywoływać szelmowski uśmiech i przebłysk rozmarzenia nawet na najbardziej pruderyjnych twarzach. W końcu jak tu się nie ucieszyć, kiedy z daleka słyszy się "Orgaaaazm, do nooooogiiiii!", "Orgazm! Ty świntuchu! FUJ!!" czy też "Orgazm, wracaj! Ale to już!". Również smutne ogłoszenie o treści "Zaginął Orgazm" powinno sprzyjać intensywniejszym poszukiwaniom pupila...

Niestety przy okazji dopadł mnie dylemat, bo równie sympatycznie brzmi konkurencyjne: "Penis, waruj!" (cyt. za!), "Penis, siad!", "Penis, wskakuj! Hops!", "Penis, wracaj! Zaraz będziesz cały mokry!!" czy "Penis! Jak Ty mogłeś się tak wytarzać??!".
Pewnie i mniej nerwowo byłoby u weterynarza, kiedy to w długim ogonku oczekających na wizytę właścicieli z podopiecznymi uspokajałoby się słowami: "My tylko na chwilę, zaszczepimy mojego Peniska przeciw wściekliźnie, zapytamy o tabletki na odrobaczanie i już nas nie ma!", a pani w zoologicznym chętniej pomogłaby szukać odpowiedniego kagańca, bo w końcu Penisek ma taką wielką i niewymiarową głowę...

Oczywiście, propozycji imion dla zwierzaków padło znacznie więcej, ale żadne z nich tak wyśmienicie się nie komponuje z zawołaniami jak właśnie te, przedstawione wyżej.


02 lipca 2010

Zwierzęcy magnetyzm w sensie ścisłym



Po zakończeniu czterdziestogodzinnego tygodnia pracy wróciłam do domu i zasnęłam attaca. Niestety mama obudziła mnie kilka godzin później, żebym wyszła na spacer z rozsiewającym właśnie feromony psem, nie uwzględniając zupełnie jak bardzo moje powieki lubią się do siebie kleić...

Na dworze - podczas, gdy moja sunia uskuteczniała swoją "kampanię reklamową" - dopadło mnie kilka refleksji, które ostatecznie szeroko otwarły mi oczy i dodatkowo wyostrzyły tryb dolby surround. Sprawa jest naprawdę poważna, bo przede mną stanęły trzy tygodnie logistyki spacerowej, a to zadanie jest szczególnie skomplikowane zwłaszcza, kiedy trzeba wynieść przy okazji śmieci i odpowiednio je posegregować! Rzecz oczywiście o sile zwierzęcego instynktu, jednak nie pojedynczej, a seryjnej. Okazuje się, że nie tylko kobietom żyjącym, bądź funkcjonyjącym w jednym otoczeniu synchronizują się okresy. To zadziwiająco magnetyczne zjawisko funkcjonuje zarówno u ludzi jak u zwierząt. Od kilkunastu dni bowiem pod moim blokiem, wcale nie przypadkiem wylegują się największe czworonożne chojraki, czyli kwiat psiego rycerstwa z całego Śląska. Tym razem nagła moda na posiadanie suczki spowodowała, że muszą mieć oczy dookoła głowy i wpatrywać się nie w jedne jak do tej pory drzwi, ale od wszystkich trzech klatek. Zastanawiam się, która z suk jest szefem tego zamieszania i choć moja nie pierwsza wzbudziła zainteresowanie kudłatych absztyfikantów, w zasadzie zawsze w czerwcu przechodzi swoje "trudne dni" i możliwe, że to ona pełni rolę piżmowego bieguna. Najgorsze jest to, że rzadko kiedy udaje się nam wyjść spokojnie na dwór, a wiek i kolor sierści nie grają roli! Także wzrostem milusińscy się nie przejmują, bo w takich sytuacjach nawet najbardziej wynędzniały chichuachua urzeknie najbardziej masywną przedstawicięlkę mastiffów angielskich i znajdą jakiś sposób na elektryzujący numerek niekoniecznie w krzakach. Z jednej strony amory te są komiczne, z drugiej dramatyczne, z trzeciej żenujące. W końcu nie trudno o uśmiech, kiedy widzi się podobne akrobacje, dramatyczność wymaga już podziału na dramatyczność sytuacji:

- okoliczności i miejsce - środek ruchliwej jezdni, koszony właśnie trawnik etc.

oraz dramat właścicieli:

a) właścicieli suczek, którzy mordują się ze świrującymi z pożądania podopiecznymi
b) właścicieli psów, które permanentnie uciekają z domu, nawet przez dziurkę od klucza.

Zażenowanie również można podzielić na:

a) zakłopotanie właścicieli:
- widzących "chodzące po ścianach", wyposzczone, bo zwykle pruderyjne psiny,
- psów, które dopięły swego i już nic na to nie nie można poradzić - fatalnie jest, kiedy złączone czworonogi wylądowały na środku wcześniej wymienionej ulicy,

b) zmieszanie obserwatorów zdarzenia...

Dlaczego uogólniam moją tezę? Przypomniały mi się dwie kotki mojej koleżanki w tym samym czasie chodzące - no, w zasadzie wijące się w miejscu - ogonami do przodu. To dopiero był komiczno-dramatyczno-żenujący widok...

Jaki z tego wniosek? Jeśli planujecie (albo i nie Wy, a Wasze przebiegłe pociechy) przygarnięcie lub zakup zwierzaka i stanowczo nie macie czasu na jego hodowlę, ani także nie macie serca do posługiwania się uliczną antykoncepcją w postaci rzutów kamieniami w nachalnego czworonożnego adoratora - wszystkim stresu zaoszczędzi sterylizacja.


Katastrofa niemal globalna



Mogłam się tego spodziewać! Wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczyły o tym, że dzisiaj stanie się coś niepożądanego. W powietrzu od rana wisiały trytony, w drodze do pracy spotkałam dwóch kominiarzy, a zaraz za nimi rzecz jasna masę kobiet w okularach - głównie słonecznych. W pracy nastąpiła kulminacja - weszłam wprost na zebranie, na którym poczęstowano wszystkich domowej roboty ciastem, którego z racji rygorów i tak nie mogłam zjeść. Szczęściem w nieszczęściu tym razem nie tłumaczyłam się dietą, ponieważ ów smakołyk okazał się być plackiem truskawkowym i swą odmowę ostatecznie wytłumaczyłam odnowioną świeżo alergią. Każde z tych zdarzeń zaiste było niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się nieco później. Jednak wbrew intensywniejącym sygnałom natury nadal nie przeczuwałam katastrofy, dopóki zwyczajnie nie nastąpiła......
Nie dowierzałam własnym oczom, żadne elokwencja poza "jak to??!" nie cisnęła mi się usta. Monitor nie reagował na błagalne spojrzenia ani zaszokowane, przeczące ruchy głową. Pojękiwanie i pochlipywanie również nie przynosiły najmniejszych rezultatów. Probowałam przechytrzyć los różnymi przeglądarkami, przez myśl przemknęła mi nawet reanimacja i sztuczne oddychanie, jednak przez łzy nie widziałam która wtyczka odpowiedzialna jest za unicestiony znienacka Internet. Mojemu wstrząśniętemu wytrzeszczowi wciąż ukazywały się komunikaty "Program (...) nie może wyświetlić witryny sieci Web" oraz "Błąd! Nie można odnaleźć serwera". Depresja, bunt, gniew, rozpacz, rozczarowanie, poczucie bezsilności i bezsensu, smutek... wiele negatywnych stanów emocjonalnych dopadło mnie w tej jednej chwili i utrzymywało się przez ładnych kilka godzin. Kiedy opanowałam wreszcie niemą histerię i tępe wpatrywanie się w pobliską przestrzeń, postanowiłam zadzwonić do kolegi informatyka, który beztrosko rzucił w słuchawkę "Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś?! Nie ma problemu! Zaraz podłączę!"...


30 maja 2010

Z motyką na słońce



No, i nadszedł sądny czas sesji. Nie, żebym nagle zapragnęła zacząć się uczyć - Boże uchowaj!!! Jednak w związku z koniecznością zebrania odpowiedniej ilości wpisów do mojego pomarańczowego indeksu, postanowiłam przynajmniej raz w tym semestrze udać się na poranny wykład i to wbrew zaleceniom lekarza. Zatem w ubiegłą sobotę, tylko cudem zwlokłam się z łóżka o szóstej i podjęłam ten katorżniczy trud.......
Zgodnie z prawem Murphy'ego, na miejscu okazało się oczywiście, że owe zajęcia zostały przeniesione na inny termin, a i do następujących po nich ćwiczeń trzeba będzie podejść jeszcze raz, ponieważ pomimo dwutygodniowego L4, osoba je prowadząca nie wpadła na pomysł, żeby poinformować zzieleniałą ze strachu przed kolokwium grupę podstarzałych studentów o swojej niedyspozycji. Notabene mogłam pospać do dziewiątej i przyjechać na jedenastą! Baaa, żeby ja jedna! Jak to mądrze powiedziała moja koleżanka, która tego dnia popełniła identyczny falstart - chore ambicje trzeba leczyć - i z takim właśnie mottem na ustach zwiałyśmy z ostatnich wykładów.


22 maja 2010

Deszcz na fotokomórkę



Nie cierpię na żadną manię prześladowczą, ale dzisiejsze okoliczności zmusiły mnie do wysnucia pewnego wniosku. Otóż kilka razy próbowałam wyjść z psem na spacer i udało się to tylko za pierwszym razem - rano, kiedy to nieopatrznie znowu wkroczyłam w jakiś matrix (wcześniej, tradycyjnie już nie patrząc za okno przywdziałam przeciwdeszczowe, solidne, nieprzemakalne szaty). Jakież było moje zdumienie, kiedy wyszłam na najprawdziwszy w świecie ukrop! Słońce świeciło w najlepsze, na błękitnym niebie dyndało zaledwie kilka chmurek, trawa wyciągała swoje źdźbła jak tylko wysoko się dało, świat znowu był kolorowy!!! Gdyby nie to, że pod moją kurtką czaiła się piżama, zdjęłabym ją z radością. Tymczasem poprzestałam na zachłystywaniu się wiosną i nie zważając na dyskomfort niewłaściwego przyodziewku ruszyłam w kierunku dawno nie odwiedzanych leśnych dróżek...

Niestety kolejne próby spacerowe trzeba uznać za katastrofalnie nieudane. Ilekroć zamykały się za mną drzwi bloku nagle na asfalt zaczynały spadać wielkie krople gradu, deszczu, bądź gradu z deszczem, a wszystko przy akompaniamencie leniwych grzmotów. Myślę zatem, że albo ktoś złośliwy siedzi i czeka aż wyjdę, aby czerpać rozrywkę z tego syzyfowego chodzenia wte i wewte, albo od rana zainstalowano fotokomórkę i ukrytą kamerę. Nie do uwierzenia!!!
Nie muszę chyba mówić, że wobec w tych sytuacji mój osobisty pies każdorazowo wykonywał w tył zwrot i spokojnie, choć stanowczo prowadził mnie do domu, bo sucha sierść zawsze była dla niego ważniejsza niż pusty pęcherz...


21 maja 2010

W maju..



W maju jak w gaju powiada staropolskie przysłowie,
a ja powiadam w maju jak w gnoju! Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to bardzo proszę o racjonalną polemikę. Z góry zaznaczam,
że niezadowolenie moje dotyczy tegorocznego miesiąca zakochanych
i z ulgą przyznać muszę, że ja tym razem do tej miłosnej loży nie należę. Chyba zresztą całe szczęście, bo jak tu spacerować w tych dzikich ulewach? Jak bujać w obłokach, kiedy trzeba uważać, aby się nie poślizgnąć na błocie?! Jak zachwycać się kwitnącym i podgniłym od razu kwiatem? A co w sytuacji, gdy wymarzone schadzki uniemożliwiają odmęty powodzi?? Nawet kos - desperat, co zwykle przed północą próbował wyrwać nową pierzastą przyjaciółkę nagle zamilkł, bo w końcu jak tu śpiewać z permamentnym, ostrym zapaleniem krtani?
Zapach powietrza przesiąknięty jest odorem kanalizacyjnej przepowiedni i nie trzeba obserwować baniek w kałużach, żeby wiedzieć, że lać będzie nadal.

W maju jak w gnoju Moi Drodzy, a w czerwcu się okaże, co nam Bóg da w darze...


20 maja 2010

Kopytko



Ostatnio nie odbieram numerów prywatnych. Dosyć!!! Jak znam życie, to tylko jeden wielki podstęp! Żaden z moich znajomych od dawna nie bawi się w ukrywanie ID, co więcej - po drugiej nieudanej próbie połączenia dostałabym zatroskanego esemesa i sprawa wyjaśniłaby się od razu. Tymczasem z częstotliwością do kilku razy dziennie moją komórką trzęsie jakiś anonim. Jakkolwiek - mam za swoje! Zapewne to odraczany zwykle pracownik obsługi call center jednej z tysiąca firm, które rzekomo chcą dla mnie jak najlepiej i którego zamiast z marszu poczęstować ociekającą najwredniejszą ohydą wulgarnością, bezczelnością, poniżającą zarozumiałością oraz z ostrą asertywnością skutecznie rozłączyć; zawsze rezygnując ze stanowczości odsyłałam do późniejszych terminów - najwcześniej za dwa tygodnie, a numer podnoszący mi ciśnienie zapisywałam jako "nie odbieraj!". Tak więc teraz zapewne któryś z nich: upierdliwych do bólu sprzedawców polis ubezpieczeniowych, doradców finansowych, co pragną radzić w inwestycjach nawet jak się jest na wiecznym minusie, sprzedawców ekstra wyuzdanej bielizny, ekstra miernej jakości w super wysokiej cenie, Świat Książki z kolejnym absurdem, człowiek, któremu popadł ZUS czy inni desperat wpadł na genialny pomysł utajnienia numeru, bo w końcu tego na pewno nie rozpoznam i odbiorę.. A ja się nie dam! NIE!!!!!!!! Szkoda tylko, że baterię mi rozładowują gamonie!

13 maja 2010

Markety vs dieta - walka nierówna




Wszystko wskazuje na to, że nasz zacny naród nagle postanowił się odchudzać. No, może przesadziłam, bo obserwacje te dotyczą jedynie najczęściej odwiedzanych przeze mnie śląskich marketów, jednak wnioski mówią same za siebie - nastąpiło masowe przejście na dietę proteinową i bez odwiedzenia sąsiednich województw jogurtu bez tłuszczu i cukru u nas nie kupisz. Z głupia frant i trochę od niechcenia nasuwa się pytanie - czy w związku z plagą białkożerców w sklepach przybędzie produktów przezeń pożądanych? Czy bez łamania rygorów i z pełną lodówką będą mogli napawać się niosącym ulgę widokiem coraz mniejszego dystansu pokonywanego przez wskaźnik wagi w swojej łazience? Czy może zaopatrzeniwocy z pozoru tylko troskliwego Carrefoura celowo nie uzupełniają braków na regałach, żeby zdeterminowanym grubasom utrudnić i tak trudne z początku postanowienie? Możliwe, że pani z kasy 5 zarezerwowała cały dietetyczny asortyment dla siebie (notabene wcale bym się nie zdziwiła) jednak czy musiała zaklepywać towar na całym Śląsku??

Właściciele sklepów spożywczych! W imieniu wszystkich czasowych miłośników nabiału bez tłuszczu i cukru uprzejmie proszę o natychmiastową refleksję i zapełnienie marketowych lodówek odpowiednimi towarami!!!!!!!!!!!!!!!


26 kwietnia 2010

Ixodes ricinus huius maximus


Za chwilę będę musiała aktywować ostrzeżenie uprzedzające o treściach przeznaczonych jedynie
dla osób, które ukończyły 18 rok życia. A wszystko za sprawą małego, umierającego z głodu, upierdliwego kleszcza pospolitego (Ixodes ricinus). Skąd wiem, że umierał z głodu?? W życiu nie widziałam pajęczaka szybciej przemieszczającego się w sierści Bogu ducha winnego czworonoga, poza tym one chyba zawsze umierają z głodu. Jako, że odkryłam jego obecność w futrze mojej psiny akurat w momencie krytycznym - był czas najwyższy, abym starym poniedziałkowym zwyczajem z histerią wybiegła na autobus - od razu zwyzywałam go od cholerstw i kurew, każąc szybko wyłazić!!! Kleszcz najwyraźniej nie rozumiał łaciny i dalej przebierał odnóżami przed siebie, a był już niestety coraz bliżej soczystego celu. Zdenerwowałam się do granic możliwości, epitetów przybyło, po dwuminutowej bitwie pokonałam dziada żółtym papierem toaletowym firmy Velvet (polecam! - niekoniecznie do uśmiercania kleszczy) i krzycząc wściekle "ty ciulu" ostatecznie spuściłam w toalecie...
Cóż kochani - przyszła wiosna, trzeba mieć sierść na baczności!

10 kwietnia 2010

Historia lubi się powtarzać?



Kiepski prima aprillis??! ... to była pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, kiedy usłyszałam informację o katastrofie samolotu prezydenckiego. Włączenie telewizora jednak po raz kolejny wywołało we mnie wielkie osłupienie i głęboki szok. Ciarki przebiegają mi przez skórę w zasadzie co chwila i wciąż mam nadzieję, że jednak nikt tym samolotem nie leciał. I mniejsza o moje przekonania, bo ostatnio polityka przestała mnie interesować w zupełności. Pewnie nie ja pierwsza i nie ostatnia doszłam do niesmacznego wniosku, że to jeden wielki cyrk, a wszystkie zachowania "artystów" areny na Wiejskiej (zwłaszcza przeciw sobie) są często zagraniami poniżej pasa. Dzisiaj to wszystko jest kompletnie nieważne. Wszystkie urazy i konflikty powinno się odłożyć daleko w niepamięć. Odeszło nagle kilkadziesiąt polskich istnień i to w dniu siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej! Historia - choć niedosłownie - jednak lubi się powtarzać. Okoliczności wydarzeń dzisiejszego poranka są niesamowite, żadne słowo nie jest w stanie opisać tej tragedii.
Niech odpoczywają w pokoju [*]...


07 kwietnia 2010

Złej baletnicy i rąbek spódnicy...


Wszelkie dowcipy o altowiolistach są jak najbardziej uzasadnione! Przekonałam się o tym dzisiaj, kiedy przyszedł do mnie jeden z nich, przypadek jedyny w swoim rodzaju - niezadowolony profesor. A niezadowolenie jego zatrzęsło całą okolicą, gdyż okazało się, że biedak podczas grania nie potrafi przewrócić kartki i to ponoć nie pierwszy raz. W zasadzie nie tylko on, bo i aż 20 ćwiczących pod jego okiem studentów. Kiksujący - zwykle waltornistom - dzwonek do drzwi to przy tym pryszcz! Dwudziestujeden mających dwie lewe ręce (z których jedna dzierży smyczek!) altowiolistów to prawdziwy koszmar. Oni zaiste potrzebują gps-u, żeby nie zgubić się w swoich nutach! Ciekawe, czy każdy z nich załatwia swoje niezawdowolenie karczemną awanturą, bo jeśli tak - strzeżcie się, abyście nie znaleźli się wówczas w chwili rażenia, bo od decybeli puszczają nawet najlepsze stopery i kruszą się szyby kuloodporne!!!!! Ciekawe, czy na wypadek spotkania altowiolisty można się ubezpieczyć..? Bo po tym zdarzeniu należy mi się co najmniej roczny urlop zdrowotny!

27 marca 2010

Poszukiwany facet w okularach



Ilekroć ostatnio spotykam na mieście kominiarza, mam wrażenie, że mężczyznom poprawił się radykalnie wzrok i to bez względu na wiek. Oczywiście, żeby równowaga w przyrodzie była zachowana, co druga spotkana wówczas na ulicy kobieta ma na nosie połyskujące, modne oprawki. Na nic kurczowe trzymanie jedynego - przy rozporku - guzika. Po kilku kilometrach spacerowania z ręką przyklejoną w rejonie podbrzusza, na opuszkach zaczynają się robić pierwsze zaczerwienienia i odciski, a każdemu krokowi towarzyszy coraz więcej ciekawskich spojrzeń osób, które kominiarza nie spotkały. (Chyba nie muszę mówić, że kompletnie nie wskazane są wówczas zakupy, żeby nie powiedzieć, że i korzystanie z toalety jest wykluczone...). Tak więc z rosnącą irytacją Bogu ducha winny człowiek rozgląda się za niosącym szczęście okularnikem i natrafia jedynie na przynoszące pecha okularnice. Sprawę mają ułatwioną coraz rzadsi w naturze brylacze, którzy spotkawszy kominiarza szczęście mają w zasięgu ręki - jedno spojrzenie w lustro lub witrynę najbliższego sklepu i BACH, szczęście murowane! Niestety, skoro każdy kij ma dwa końce, sytuacja nosicielek okularów jest znacznie gorsza, gdyż są chodzącym auto-pechem. Po co tyle o tym gadam?! Tak się składa, że najczęściej spotykam dwóch kominiarzy, a moje oblicze zdobią wielkie, bordowe oprawki...





Ps) Zdaje się najlepszym rozwiązaniem będzie, jak w okularach będą chodzić wszyscy kominiarze :)!

20 marca 2010

O niczym...



Uwielbiam nic nie robić. Rzadko mam okazję rozwijać owo hobby,
ale przyznać muszę, że jak tylko mam sposobność, wykorzystuję ją
w conajmniej dwustu procentach. Najczęściej swoje leniwe horyzonty poszerzam w soboty, niestety konieczność przymusowego podyplomowego studiowania dramatycznie zmniejszyła ilość już i tak nieczęstych wolnych weekendów. Na szczęście dzisiaj nie było zjazdu, więc z przyjemnością oddałam się bumelanckim tradycjom. Kiedy człowiek resetuje mózg i stara się nie narażać sflaczałych mięśni na żaden niepotrzebny zakwas, najwyraźniej też nie powinien się zabierać za kolejny blogowy zapis, bo jak na załączonym obrazku widać żadnych nadzwyczajnych elokwencji to nie wróży. Zatem cóż, chyba czas na kolejną drzemkę...


17 marca 2010

Kiedy przyjaciel przyjaciulem się staje..




Zapewne wszyscy mają jakieś wyobrażenie na temat definicji przyjaźni. To, co zostało wpisane w Wikipedię, to mało satysfakcjonująca próba skondensowania filozofii owej więzi. Samoistne lub wyrwane z opasłości literatury rozliczne aforyzmy oraz złote myśli prześcigają się w uroczych i wzruszających spostrzeżeniach o niezwykłości przyjaznych relacji.. Nie mam na tyle determinacji, aby przemądrzałą rozprawę nagle klecić, ale od dłuższego czasu próbuję przymierzyć się do podzielenia zwykłą, rzecz jasna gorzką refleksją. Jaką? Zapewne nie ja pierwsza zorientowałam się, że nawet po dziesięciu latach jedzenia przysłowiowego worka soli przychodzi taki czas, kiedy przyjaciel zwykłym przyjaciulem się staje. Ba! Worek soli to pryszcz przy miłości, która nagle nakłada na oczy dotychczasowego przyjaciela gigantyczne klapki. Owe klapki pozwalają jedynie widzieć swojego rycerza - nota bene świetnie już panującego nad tysiącem koni mechanicznych - przy okazji klapek zakochany przyjaciel nie zauważa coraz mocniejszych szarpnięć cugli
i nieprzypadkowego sterowania wędzidłem, zmienia swój cały światopogląd, i jest na każde skinienie kontrolującego coraz intensywniej partnera.

Antoine de Saint-Exupéry napisał kiedyś Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać. Słowa piękne, o ich prawdziwości nie raz przekonałam się na własnej skórze. Zastanawia mnie, czy jednak wydawcy Małego Księcia na pewno przekazali do druku jego pełny tekst? Niby wszystko pasuje, ale może jednak Monsieur Antoine dopisał conieco drobnym druczkiem dopowiadając "do czasu.."? Jak wytłumaczyć fakt, że najpierw ktoś przypomina Ci jak latać, a chwilę później skrzydła podcina kłamstwem, na wszelki wypadek solidnie przydepcze ironią i na sam koniec przysypie gruzem zlekceważenia?

Nie zrozumcie mnie źle. Znam kilka bardzo udanych małżeństw,
w których nie lekceważy się dawnych znajomości. Przeciwnie, z czasem zyskują one na intensywności i wręcz się rozwijają. Dlaczego osoba, która zawsze miała za złe swoim eks-przyjaciółkom tracenie głów dla facetów, po wielokrotnym użyciu słowa "ja bym tak nigdy nie postąpiła" nagle zaczyna przeczyć sobie?

Miejmy nadzieję moje obawy są niepotrzene i będzie zawsze prawdziwie szczęśliwa ze swym rycerzem!

Ja natomiast kończę wywód i zaraz przystąpię do tworzenia hasła
w Wikipedii - "PRZYJACIULAŹŃ"...





15 marca 2010

Zaskoczenie zawodowe



Nie sposób opisać dzisiejszego zdziwienia, które wymalowało się na mojej twarzy zaraz potem, jak otwarłam drzwi oddzielające śpiących jeszcze mieszkańców mojego bloku od śnieżnobiałej rzeczywistości poranka. Stojąc chwilę z rozdziawioną gębą poczułam się nagle jak najprawdziwszy mieszkaniec narciarskiego kurortu! Ewidentne osłupienie wyrażały również większe niż zwykle oczy mojego krótkołapego czworonoga. Nie muszę chyba mówić, że spacer w śniegu do połowy łydek nie trwał szczególnie długo, choć trzeba przyznać moja psina dzielnie naśladowała sarnę przedzierającą się przez złociste łany sierpniowych zbóż. Mnie nurtowało jedno pytanie - jak też dzisiaj kursują autobusy... Już na przystanku przyczepiła się do mnie refleksja podszeptująca, że drogowcy zaskoczenie warunkami pogodowymi najwyraźniej mają umieszczone na czołowych miejscach w swoich przydziałach obowiązków i dlatego nie mogą wyskakiwać
z przedwczesnym soleniem ani piaskowaniem jezdni. Niewątpliwie spowodowałoby to poważne naruszenie etyki zawodowej, nie wspominając o bezczeszczeniu wieloletniej tradycji. W związku z tym, że premia piechotą nie chodzi, warunki na drodze od kilku już godzin skutecznie uniemożliwiały wjazd pod górkę nie tylko nieśmiertelnym ikarusom.
Odstawszy godzinę wróciłam do domu. Całe szczęście mam jeszcze do wybrania jakiś "urlop na żądanie". Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, bo od razu pospałabym dłużej.


14 marca 2010

Ważni i ważniejsi



Od wczoraj zastanawiam się nad sensem zamawiania mszy w czyjeś intencji, zwłaszcza, że należy to robić z dużo wcześniejszym wyprzedzeniem i oczywiście właściwie opłacić. Co jednak z tego, skoro nazwiska zmarłych zalecanych są zaledwie wspomniane na początku mszy, a potem w zasadzie się o nich zapomina?? Wiem, wiem - chwała Bogu, że przynajmniej na początku nie zostają pominięte, jednak zdaje się nie o to chodzi? Chyba powinien być ustalony jakiś porządek, modlitewny savoir vivre, żeby nikt nie poczuł się zwyczajnie zignorowany? Misje misjami, ale uważam, że należy szanować indywidualne potrzeby szczególnego obmodlenia kolejnych bolesnych rocznic. Nie piszę o tym oczywiście bez powodu. Przykra refleksja nasunęła mi się wczoraj, kiedy uczestniczyłam w eucharystii wieczornej w pewnej bliskiej memu sercu wsi.
A w rodzinne strony pojechałam z mamą, żeby wziąć udział we mszy zamówionej właśnie w intencji Zmarłych z naszej Rodziny, w szczególności wspomnianej już tutaj mojej Babci. Podczas mszy rzekomo modlono się w aż trzech intencjach, z czego jedna (mniej więcej od homilii) zaabsorbowała Celebransa do tego stopnia, iż nawet podczas modlitwy wiernych nazwiska Babci - ani też pozostałych zmarłych wyliczanych w zamówionej przez Moją Rodzinę intencji - już nie wymienił. Pewnie nie jego wina, bo nie improwizuje się wówczas wezwań, a odczytuje jedynie gotowe zapisy, jednak sytuacja spowodowała we mnie głębokie poczucie niesmaku. Przez chwilę byłam tak wściekła, że nie chciałam pójść na ofiarę.
Zdecydowanym priorytetem dla wszystkich trzech kapłanów było wczoraj odnowienie ślubów małżeńskich. Z podziwem przyznaję, że kościół faktycznie wypełniony był rodzinami i naprawdę niewiele można było spotkać wyjątków. Cała uroczystość odnowienia sakramentalnych przyrzeczeń - owszem, była naprawdę udana i wzruszająca. Szkoda tylko, że zmarli z mojej Rodziny okazali się być wobec tego zupełnie nieważni. Ja w zasadzie czułam się tam jak intruz.

Ps) powyższy tekst został przeze mnie osobiście wpisany do księgi gości pewnej parafii. Umieszczając go tutaj uzupełniłam go - dla jasności niewtajemniczonych - o kilka szczegółów, dlatego trochę różni się od oryginalnego. Musi przejść administracyjną cenzurę i bardzo możliwe jest, że nigdy nie zostanie wyświetlony na parafialnym forum. W końcu jak zauważyłam, są tam same pochlebne opinie...


13 marca 2010

Nie jedzcie przed snem!



Ale miałam dzisiaj sen! Śniło mi się, że całowałam się z Putinem! Jak wlazł w obszar mojej podświadomości tego naprawdę nie wiem, aczkolwiek mogę się domyślać, że było to około dwa tygodnie temu, kiedy z radia popłynęła wiadomość o tym, jak aktualny premier Rosji zwolnił Wolfganga Staierta z funkcji trenera rosyjskiej kadry skoczków narciarskich po ich nieudanym występie w Vancouver. Kiedy jednak teraz przeglądam informacje dotyczące owego wymówienia okazuje się, że nigdzie nazwisko mojego zaskakującego adoratora nie pada! No, ale nieważne, mogłam coś pomieszać. Musicie jednak przyznać, że marzenie senne miałam zaiste osobliwe
i chyba śmiało można marzenie przekwalifikować na marę. Nasz romans w ogóle rozpoczął się podczas kolejnej wojny, mieszkałam
z innymi kobietami w jakieś szkole, która izolowała nas od walczącego świata. Nie wiem, czy był to szpital, czy rodzaj schroniska, w każdym razie on codziennie przychodził mnie odwiedzać, a jeżeli spałam, zostawiał zapisane kredą na tablicy wiadomości, oczywiście pełne zawielokropkowanych wyznań...
Chyba wolę nie dociekać ewentualnych znaczeń REM-wspomnień
z dzisiejszej nocy. Winą za te barwności mogę obarczyć jedynie siebie, ponieważ olewając wszelkie wskazówki dotyczące odżywiania przed snem zwyczajnie się przejadłam. Poza tym jak to mawiała moja Babcia "sen mara Bóg wiara" zatem... DOBRANOC!



11 marca 2010

Rzecz o nadmiarze



Wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi, termin nadmiar oznacza jakiś nadstan - naddostatek, nadposiadanie, nadużywanie, nadspożywanie, i  pewnie można tak - słowotwórczo produkując neologizmy na wagę - wyliczać bez końca, ale w sumie po co. Często nadmiar niedosytem zwykłym się okazuje, wówczas wiadomo, że był to nadmiar czasowy.


Zadziwiające, że i nadmiar wielokropków nieprzyjemnym natrętem się staje, zwłaszcza, kiedy - nadużywany - dodaje nieszczęśliwości zwykłej manipulacji. Kiedyś również - a jakże - z kosmiczną ilością tych czarnych punkcików przesadzałam, teraz już obsadzam lożę poirytowanych, bo w końcu jak można po każdym zdaniu wlepiać w kółko sugestywne niedopowiedzenia-wymówki??
Improwizując przykład chciałam podać, ale nie będę męczybułą ;).......................


08 marca 2010

Wstępy niekoniecznie bywają błogie...



W ubiegły weekend wpadła mi do głowy - nie taka znowu oryginalna - myśl, że może czas już zamelinować się na jakimś blogowisku i rozpocząć wreszcie planowaną co jakiś czas pisarską przygodę. Szumnie brzmi, ale w końcu każdy ma jakieś marzenia.. Skutecznym stymulatorem do podjęcia działania został list, na który przez przypadek natknęłam się w czeluściach archiwum "wiadomości wysłanych" w mojej osobistej wirtualnej poczcie. Zaadresowany do Zaprzyjaźnionego Znajomego traktuje o najbardziej smutnym Dniu Kobiet, jaki przeżyłam trzy lata temu i który tym samym rzucił żałobny cień na kolejne rocznice. W tamten czwartek, zupełnie niespodziewanie odeszła Moja Kochana Babcia. Popełniam zatem ów niezbyt błogi wstęp dedykując go Wspaniałej, Niezastąpionej Kobiecie, z którą związana jest cała masa wspomnień - nie tylko - tych z dzieciństwa... Co zrozumiałe, nigdy też nie zapomnę niesamowitej ciszy towarzyszącej chwili, w której dokonywał się Babciny żywot (cały czas trzymałam Jej dłoń). W tę niezgłębioną i wbrew pozorom nasyconą głośnym fortissimem dźwiękową próżnię przedostał się wkrótce głos Niemena śpiewający mickiewiczowe:
 
Dobranoc! Już dziś więcej nie będziem bawili,
Niech anioł snu modrymi skrzydły Cię otoczy.
..