25 grudnia 2023

Supermanki

O podłogę uderzyłam jednocześnie całym ciałem, z jakiegoś powodu mając wyciągniętą przed siebie lewą rękę, z dłonią zwiniętą w piąstkę. Przypominałam lecącego bohatersko Supermana, przy czym mój lot trwał zaledwie ułamek sekundy i nie należał ani do heroicznych, ani do specjalnie udanych. Zorientowawszy się, że leżę jak długa westchnęłam tylko ciężko i zrezygnowana uznałam, że sobie poleżę. W ten świąteczny poranek drewniana podłoga okazała się być całkiem ciepła. Obudzona hukiem mama pokrzyżowała mi jednak plany.
- Co się stało?! - zapytała przejęta pomagając mi się podnieść.
- Ach, biegłam do toalety i widzisz... - lekko oszołomiona urwałam.
- Mocno się uderzyłaś? - dociekała zaniepokojona potencjalnymi obrażeniami. - Boli cię gdzieś?
- Nawet nie - odpowiedziałam - no, może poza prawą łydką. - O dziwo zaskakująco ergonomicznie i jednolicie wpadłam w przerwę pomiędzy kanapą, a stołem, chyba miałam wyjątkowe szczęście.
- Moje kochanie... - rozczuliła się - Jak to się w ogóle stało?
Szok najwyraźniej minął, bo zachciało mi się śmiać.
- Widzisz, wykalkulowałam, że jak nie ubierając kapci pobiegnę do toalety, to szybciej wrócę do spania, tymczasem zahaczyłam byłam prawą łydką o kant kanapy, a kiedy drugą nogą próbowałam kontynuować tę już skazaną na niepowodzenie sztafetę, poślizgnęłam się.. Moja lewa noga była już w górze, kiedy podniosłam też prawą i... voilà! Resztę historii już znasz.
"Chyba pozazdrościłam Grochlikowi jej przygody" - pomyślałam chichocząc.

Dopełniwszy przerwanej nieoczekiwanie misji oraz pospawszy jeszcze trochę napisałam do Grochlika. 
- Nie uwierzysz, ale dziś ja wywaliłam się jak długa, od razu pomyślałam o Tobie.
- Ale nic sobie nie złamałaś? - zapytała.
- Nie, tylko mam sińce na łydce i obiłam udo z biodrem. Potłukłam dokładnie tę samą nogę, co na nartach. To było dość komiczne lądowanie - zrelacjonowałam zwięźle.
- Oj, ale dobrze, że nie jest konieczna wizyta na SOR - empatycznie podsumowała koleżanka, która mniej więcej tydzień temu opowiadała mi o swoim spektakularnym upadku, jakiego kilka tygodni wcześniej i - rzecz jasna jak najbardziej znienacka - doświadczyła w swojej łazience; a znalazła się wówczas w powietrzu na skutek podobnie spontanicznego podniesienia obu nóg naraz, w rezultacie dokonując samoistnej korekcji plastycznej nosa oraz łamiąc sobie przy okazji nadgarstek. Grochel ma wyjątkowy dar opowiadania, więc słuchając jej historii obie pękałyśmy ze śmiechu. Na szczęście wszystko się już wygoiło, a po nieplanowanym urazie pozostały już tylko abstrakcyjne wspomnienia. 

Wesołych Świąt!



Ani <3

27 października 2023

Krótka historia z dreszczykiem

Paraliże senne na szczęście ostatnio nie przytrafiają mi się często, ale jak już do nich dochodzi, moje własne reakcje na nie coraz bardziej mnie zaskakują. Tej nocy odwiedziny nocnej mary poprzedziła jednak zupełnie inna i nie mniej nieoczekiwana wizyta..

Było już dawno po 5:00 kiedy nagle i niechętnie wstałam do toalety zaledwie minimalnie otwierając lewe oko. Kiedy wytrącona ze snu o tej godzinie patrzę na zegarek, zwykle cieszę się, że jeszcze mogę pospać, ale tym razem zamiast radości poczułam lekki niepokój. Wracając do wyra zauważyłam, że świece zgasły, więc nie tracąc chwili na niepotrzebne filozofowanie w środku nocy, zostawiłam zapalone światło przy łóżku i nurkując w rozgrzanej pościeli szybciutko domknęłam oko mając nadzieję, że sklei się od razu. Udało mi się odpłynąć, jednak niedługo później obudził mnie dziwny i zdecydowanie irytujący dźwięk. Okazało się, że nieświadoma schyłku października oraz ciszy nocnej pszczoła obijała się niezdarnie o ową świecącą papierową lampę, a że jest to najbardziej klasyczny model z Ikei i ma kształt tunelu, to pszczoła (w przeciwieństwie do mnie) miała zabawę życia... Chciałam ją złapać, ale cwaniara wleciała do środka. Bojąc się, że ten pobzykujący gizd usmaży się żywcem, zapaliłam świeczkę, zgasiłam lampę i otwierając okno na oścież dźwignęłam firankę maksymalnie wysoko, mając desperacką nadzieję, że trafi do okna samodzielnie bez niepotrzebnego dalszego komplikowania mojego i tak już kolejny raz przerwanego snu. 

Nie minęło wiele czasu, jak nagle poczułam, że ktoś po mnie chodzi, a właściwie jakby "dookoła" mojego wypiętego lekko tyłka. Leżałam na prawym boku, prawa noga była wysunięta nieco do przodu, więc znajdująca się nade mną postać stawiała uparcie ociężałe kroki w trzech miejscach - za pośladkami, przed brzuchem, między udami - i tak w kółko, cierpliwie czekając, aż się znów przebudzę. Oczywiście nie mogłam się ruszyć, choć przez moment próbowałam się podnieść, żeby zobaczyć tego zuchwałego śmiałka, ale ni dudu się nie dało - ewidentnie pakiet paraliżu sennego został w stu procentach aktywowany. Kiedy znów krok postawiono przed moim brzuchem, jakimś cudem otworzyłam i podniosłam powiekę dyżurującego tej nocy oka, i choć nikogo nie zobaczyłam z rozbawieniem pomyślałam "ha! Mam cię!" - próbowałam to powiedzieć na głos, ale rzecz jasna słychać było tylko bełkot, za to w tym samym momencie w prawym uchu usłyszałam dźwięk gongu. Zaskoczyłam nie tylko samą siebie, ale i igrającą z moim niedospaniem upierdliwą marę, która możliwe, że jeszcze pochyliła się nade mną, ale ja zamknąłwszy oczy zwróciłam się do mojego Anioła Stróża prosząc go o ochronę. Paraliż momentalnie zniknął. Po pszczole również nie było śladu..




18 października 2023

Tajemnica niebieskiej reklamówki

Rzadko wychodzę z domu wcześnie o poranku, a tym bardziej z szerokim uśmiechem. Nawet dziewiąta rano to dla mnie środek nocy i choć nie jestem rannym ptaszkiem, tak nie miałam wyjścia, jak tylko zagryźć zęby i wypełnić misję, która spadła na mnie znienacka dzień wcześniej. W ręce dzierżyłam niebieską reklamówkę i wymachując nią wesoło ruszyłam przed siebie. Musiałam ją gdzieś wywalić, a że wszystko wskazywało na to, że prędko się jej nie pozbędę, więc tym bardziej chciało mi się śmiać. Ba, z trudem powstrzymywałam wybuch gromkiego śmiechu mijając zmierzających do pracy w pośpiechu przechodniów. Moja fantazja nie ułatwiała mi zadania z lubością podrzucając mojej świadomosci masę ryzykownych scenariuszy. No cóż, grunt, to patrzeć na życie z humorem. 

Poprzedniego wieczoru, nie od razu było mi tak do śmiechu. Podczas przygotowań do misji i trawienia sytuacji przeszłam niestandardowo przez kolejne fazy prawdziwego szoku - najpierw irytację, potem niemały stres, a na koniec rozbawienie. Na szczęście do ostatniej fazy szybko pomogli mi przejść przyjaciele.

- Nie potrafię tak na zawołanie - żaliłam się Jitce i Tomkowi. - Alex mówi, że mogę wcześniej, ale muszę to w lodówce trzymać, a tam nie ma miejsca... - dramatyzowałam uparcie.
- Oj, też bym nie umiał - Tomek był wyrozumiały jak zawsze.
- To może zrob dzisiaj i schowaj za okno? - podrzuciła nieco ciekawsze rozwiązanie Jitka - Jest zimno. Daj do pudelka i plastiku, będzie cacy.
- A jak ktoś ukradnie? - wtedy to właśnie zaczęła mnie ogarniać głupawka.
- To ma przesrane - odpowiedziała nie mniej rozbawiona przyjaciółka. - Wiesz, karma... - dodała dopisując rozchichotane sylaby.
- Tylko jak upchać do małego pudełka tak wielki "skarb"? - Moja zwykle nieograniczona wyobraźnia napotkala nieoczekiwanie na kolejną przeszkodę.
- Dasz rade - Tomek nie miał wątpliwości. Był przekonany, że osiągnę pełen sukces.
- Myślę, że najlepiej będzie skorzystać z worka - radziła Jitka - a jak będzie tego za dużo, to resztę wywalisz do śmieci - moja momentalnie odblokowana imaginacja rozszalała się w projekcji obrazów wywołując u mnie spazmatyczny śmiech. 
- Worek zawsze lepszy niż dłoń - parsknął Tomek - ale zważ, że to również jakiś sposób.
- Ja bym sugerowała papier - w otchłani czatów mama wysunęła kolejny pomysł.
- Nie, w sytuacji podbramkowej papier może przeciec - Jitka upierała się przy worku. - Mówię ci, to optymalne rozwiązanie.
- Nie ma to jak burza mózgów - ogarnęła mnie wesołość totalna.
- Hm, to chyba będę losować - zamrugałam do wszystkich emotikonem, choć już zasadniczo byłam zdecydowana na worek.

Pomimo powracającego lęku, że się nie uda, pierwszą część misji wykonałam zadziwiająco szybko, a jak tylko włączylam telefon, dostałam kolejnej głupawki widząc zatroskane wiadomości od mojej niezastąpionej Grupy Wsparcia.
- Zrobiłaś? Udało się? - Tomka wiadomość błysnęła pierwsza.
- Wszystko w porządku? - dopytywała mama.
- Żyjesz? Wyszło zgodnie z planem? - dociekała Jitka.
Ach, moi Kochani - rozczuliłam się wzruszona i nie chcąc dłużej trzymać nikogo w napięciu odpisałam:
- Zaiste, poszło jak po maśle. 

A odpowiedziawszy na wiadomości ostatecznie odetchnęłam z ulgą. Najtrudniejsze było za mną. Teraz tylko trzeba było dopełnić misję, a udając się do miejsca akcji ostatecznie pozbyć się tajemniczej niebieskiej reklamówki. 


Mojej Nieustraszonej Grupie Wsparcia

ps) Reklamówka nie była niebieska ;)

02 października 2023

Anielski czas...

Koniec września i początek października to czas, w którym świętujemy z Archaniołami i Aniołami Stróżami - przynajmniej w tradycji katolickiej. Trzeba jednak zauważyć, że te Niezwykłe Istoty, pełnią ważną rolę w każdej religii i bez względu na wyznanie towarzyszą nam każdego dnia. Ba, nawet, jeśli człowiek otwarcie i uparcie odrzuca wszelkie doktryny religijne, Aniołowie i tak przy nim trwają, bo taka już Ich rola - tu przede wszystkim wypadałoby przypomnieć postać Anioła Stróża jako nieodłącznego towarzysza człowieka. W codziennej bieganinie często jednak o Nich nie myślimy, w zasadzie zapominamy o anielskiej obecności mniej więcej wraz z zakończeniem wczesnego okresu dzieciństwa, a im starsi jesteśmy tym wręcz wypieramy Ich istnienie przestając zupełnie wierzyć w Ich egzystencję. Tak więc niektórym ludziom Anioły kojarzą się jedynie z infantylnymi elementami dekoracyjnymi związanymi z Bożym Narodzeniem lub zdobieniami nagrobków na cmentarzach, a przecież One są z nami cały czas... 

Kim jest Anioł? Wikipedia zwięźle informuje, iż jest duchowym bytem, który służy Bogu i na różne sposoby wypełnia Boże zamysły, a samo słowo pierwotnie wychodzi od greckiego ἄγγελος (ángelos) oznaczającego oryginalnie „posłaniec”, i mniej więcej takie same definicje możemy odnaleźć we wszystkich źródłach dotyczących Aniołów, zaczynając od angelologii, a na ezoteryce kończąc. Obiektywnie podsumowując są to Istoty pośredniczące między Bogiem, a człowiekiem, a charakteryzuje je czysta, bezwarunkowa miłość i nadzwyczajna opiekuńczość.

Ostatnio w moje ręce wpadła książka Jamesa Stuarta Bella "Aniołowie, cuda i niebiańskie spotkania. Prawdziwe histore i niezwykłe wydarzenia", która zawiera wiele świadectw opowiadających o anielskiej pomocy, otrzymywanej często w iście dramatycznych okolicznościach. To nie pierwsza i nie ostatnia książka ogrzewająca serce niesamowitymi doświadczeniami ludzi, którzy na własnej skórze odczuli Niebiańską Pomoc, zwykle po jej wezwaniu, a zawarte w niej historie często wywołują gęsią skórkę, gdyż przypominając raczej fabułę horroru lub trzymającego w napięciu thrillera, niż życie przeciętnego człowieka. Z całego serca polecam po nią sięgnąć, tym bardziej, że wciąż słyszy się o tym, iż anioły cierpią na "bezrobocie", bo człowiek nie "zatrudnia" Ich przy swoich codziennych troskach i problemach, tymczasem One zawsze odpowiadają na prośby o pomoc i rzadko bez nich interweniują, co tłumaczy się posiadaniem przez człowieka wolnej woli, jednak czasem zdarza się, że przybywają z pomocą mimo wszystko. Przynajmniej taka była moja historia, która miała miejsce około dwadzieścia pięć lat temu..

Otóż pewnego pięknego popołudnia, zaraz po wyjściu ze szkoły weszłam powoli na znajdującą się przy niej jednokierunkową ulicę, zupełnie nie rozglądając się, czy z prawej strony nadjeżdża jakikolwiek pojazd. Zamiast tego z pełną uwagą przeglądałam trzymaną w rękach książkę do momentu, w którym ktoś z całej siły szarpnął mnie do tyłu, wymuszając kilka kroków wstecz. Odwracając głowę zauważyłam, że znalazłam się niebezpiecznie blisko tramwaju, który nadjechał niepostrzeżenie, więc szybko stało się jasne, że ktoś bohatersko uratował mi życie. Chciałam podziękować i wyrazić skruchę z powodu swojej niefrasobliwości, kiedy okazało się, że za mną nikogo nie było. Odpadała możliwość schowania się w pobliżu, bądź szybkiego oddalenia się, wszystko to wydarzyło się w ułamku sekundy. Za moimi plecami było pusto i nie było śladu po moim Bohaterze. Zamurowało mnie. Pewnie wielu z Was sceptycznie przyjmuje takie historie, ale do mnie od razu dotarło, że to musiał być mój Anioł Stróż, ów Legendarny Anioł, którego znana z obrazów, pełna troski, uśmiechnięta postać czuwa nad dziećmi przemierzającymi most i do którego słów prostej modlitwy uczy się katolickie dzieci jak tylko nauczą się mówić. Dla mnie to była prawdziwie magiczna chwila i żeby było ciekawiej nie była to jedyna sytuacja, w której wyszedł On "z piór", żeby mnie ochronić. Zanim jednak zaczęłam z Nim budować naprawdę świadomą relację minęło sporo lat. Teraz regularnie z Nim rozmawiam i nie potrafię się nie uśmiechać, kiedy zwróci mi uwagę na coś, co bez Jego pomocy niechybnie bym przeoczyła...

Dziś zatem zachęcam wszystkich do zauważenia własnego Anioła Stróża i nawiązania z Nim bliższej relacji, szczególnie w czasach, kiedy dobrze znane jest wszystkim powiedzenie "człowiek człowiekowi wilkiem". Bardzo smuci mnie bowiem, gdy słyszę, od ludzi, że nie obchodzą ich inni ludzie. Co więcej deklaracje takie szokują szczególnie, gdy padają z ust "zaawansowanych w wierze" katolików (bo to chyba nie o to chodziło Chrystusowi, kiedy ustanawiał Przykazanie Miłości). Tak więc kiedy nawet od najbardziej pobożnych i rozmodlonych ludzi można doświadczyć wyrafinowanej ignorancji i szczerej pogardy, tak od Aniołów nigdy ich nie doświadczymy. Nie posiadają One nawet najmniejszczego ego, nie osądzają, nie unoszą się honorem, nie lekceważą, a zamiast tego otaczają nas szczerą i pełną troski miłością oraz wszelaką pomocą. Spróbujcie z nimi pogadać, wówczas już nigdy nie będziecie się czuć samotni i zaiste nie będą Wam grozić żadne tarapaty. W końcu w Psalmie 91 wyraźnie napisane jest: 

"(...) bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie,
aby cię strzegli na wszystkich twych drogach. 
Na rękach będą cię nosili,
abyś nie uraził swej stopy o kamień.
Będziesz stąpał po wężach i żmijach, 
a lwa i smoka będziesz mógł podeptać (...)." 

                               (Ps 91, 11-13)

Jeden z rozdziałów wspomnianej wcześniej książki autorstwa Bella kończy się słowami:

"Aniołowie istnieją naprawdę, lecz nie każdy przeżył świadome spotkanie z nimi. Każdy z nas spotyka codziennie ludzi, którzy potrzebuja anioła. Może i nie jestem niebiańskim aniołem, ale za sprawą Bożej łaski z pewnością mogę działać jak anioł."

... czego właśnie dziś wszystkim życzę, abyśmy nie tylko rozwijali świadomą relację z Aniołami, ale również potrafili być aniołami dla innych ludzi. 



                                 Trzej Archaniołowie - póki co szkic na kanwie.

21 sierpnia 2023

Tajemniczy Benio

Wejście na Benbulbena marzyło mi się od kilku ostatnich lat. Charakterystyczna z powodu swojego płaskiego kształtu góra ma w sobie bowiem coś niezwykle kuszącego. Słyszałam o niej różne historie, z czego jedyną demotywującą był śmiertelny wypadek, o którym było głośno w dniu, w którym chyba jako jedyne przeszłyśmy z Jitką szlak okrążający Jezioro Coumshingaun, w Górach Comeragh znajdujących się w hrabstwie Waterford (z powodu kiepskiej widoczności wszyscy się wracali); jednak pomimo tej nieszczęśliwej sytuacji ilekroć pojawiała się perspektywa kilkudniowego wyjazdu, zawsze próbowałam przegłosować wyprawę na ów majestatyczny, zielony masyw w hrabstwie Sligo. Wreszcie doczekałam się. Zorganizowawszy naprędce trzydniową wycieczkę i dowiedziawszy się z grubsza podstawowych informacji dotyczących wejścia na moją wymarzoną górę przeoczyłyśmy tę całkiem istotną - na szczyt Benbulbena nie prowadzi żaden oznakowany szlak. Zatem w ubiegły piątek rano nieco zmartwiła nas nasza przemiła acz dociekliwa gospodyni, która zaskoczona naszymi trekkingowymi planami oznajmiła, że ona zupełnie nie słyszała o jakiejkolwiek wyznaczonej drodze i co gorsza nie znała nikogo, kto by na samą górę wszedł. Lekko zaskoczone obrotem spraw nie poddawałyśmy się jednak. Nie z nami te numery. Dojadając śniadanie obejrzałyśmy kilka filmików na YouTube z grubsza radzących jak poradzić sobie w tamtejszym terenie. Nie wyglądało to szczególnie źle. Zapowiadał się dwugodzinny trekking w górę i około godzinny z powrotem. Wiadomo było, że nasza droga zaczynie się przy Luke's Bridge, gdzie znajduje się naprawdę mały parking, potem trzeba trzymać się usypanej z kamieni drogi, w pewnym momencie ją porzucić i kierować się w stronę strumienia, który powinien znajdować się z naszej lewej strony jak już będziemy szły pod górę, a kiedy już dotrzemy do przełęczy trzeba będzie skręcić w prawo i iść tak długo, aż dojdziemy do betonowego słupa będącego celem naszej wędrówki. Profesjonalnie zarośnięci jutuberzy uprzedzali również przed obszarami bagiennymi u podnórza Benka i tłumaczyli, że trasa wcale nie jest prosta, odradzając samodzielne wejścia osobom niedoświadczonym w górskich wędrówkach, doradzając raczej wycieczkę z przewodnikiem górskim. Doceniwszy wszystkie otrzymane informacje uznałyśmy, że mimo wszystko plan wydawał się być prosty, choć dzień zapowiadał się deszczowo-mglisty, a to dodawało naszej nonszalanckiej wycieczce nuty ekscytującej niepewności. Wiadomo było, że niewiele osób zapuszcza się w tamtą stronę, więc mimo zuchwałego planu trzeba było mieć na uwadze zdrowy rozsądek, gdyż kiedy aura nie jest sprzyjająca, ograniczenie widoczności może skutkować w nieporządanych i nieodwracalnych skutkach, a to zdecydowanie nie było w naszych planach. 

Kości zostały rzucone, wyruszyłyśmy. Widok chmur przysłaniających grzbiet Benia nie wyglądał zachęcająco już z ulicy. Przez chwilę żałowałyśmy, iż nie zdecydowałyśmy się na "atak" dzień wcześniej, zaraz po przyjeździe, gdyż jak tylko góra wyłoniła się na horyzoncie wiadomo było, że ze szczytu (o ile można tam w ogóle mówić o szczycie) nic nie zobaczymy. To jednak nas nie odstraszało. W zasadzie to nie pierwsza góra, na którą trzeba będzie wrócić, gdyż ekstremalne warunki pogodowe i mleczne widoki zaserwowały nam do tej pory również CarrauntoohillCroagh PatrickLugnaquilla. Dobrze będzie przetrzeć tę trasę mimo wszystko.
- Jest jak jest - uśmiechnęłyśmy się do siebie z Jitką. - Wszystko jedno, czy słońce, czy deszcz, idziemy zdobyć Benka! 

Jak się chwilę zastanowić, Ben Bulben przypomina typowego, samotnego, przezornie zdystansowanego mężczyznę, który po serii nieprzyjemnych doświadczeń postanawia być niedostępny dla kobiet. Na górę faktycznie nie wiedzie żaden szlak i trzeba bardzo uważać, żeby nie dać się pochłonąć zarośniętym zielonym mchem mokradłom, które pomagają pokonać miejscami porozrzucane po okolicy palety. Jednak jak człowiek nie podda się tym wstępnym przeszkodom i dotrze do nieśmiało majaczącej po prawej stronie ścieżki à la zygzak (cóż, po lewej stronie strumienia również widać drogę wiodącą w górę i również można nią pójść) wyzwanie robi się znacznie prostsze. Co prawda podejście pod górę jest nieco strome, jednak nie trwa nieznośnie długo. W miarę jak szłyśmy pod górę widoczność zaczęła się coraz bardziej ograniczać, gdyż wiatr uparcie przynosił kolejne chmury. Wędrowałyśmy jednak dalej. Dotarwszy do przełęczy było widać naprawdę niewiele, nie mogłyśmy się więc nacieszyć oczu słynną, nie występującą nigdzie indziej w Irlandii roślinnością. Moje oczy zarejestrowały za to kilka przefruwających ptaków i parę niedbale przerzuwających trawę owiec. Po raz kolejny muszę przyznać, że kiedy nie widać końca drogi zaczyna się ona nieznośnie wydłużać. Momentami miałam wrażenie, że nieopatrznie przekroczyłyśmy bramę jakiegoś portalu do świata wiecznie zanużonego w wilgotnej mgle, nawet nie zauważyłyśmy, że mżawka kompletnie przemoczyła nasze ubrania. Po drodze spotkałyśmy (wracających już) dwóch panów, beztroskiego młodzieńca, z którym jeszcze u podnóża wymieniliśmy się wszystkim co wiemy (przy czym on nie wiedział totalnie nic) i w okolicach szczytu spotkałyśmy dwie dziewczyny, które wyruszyły na górę chwilę za nami. Wyglądało na to, że one wiedzą gdzie idą, więc uznałyśmy, że z Beniem są już dobrymi znajomymi od dawna. Po szybkim pstyknięciu kilku pamiątkowych zdjęć przy betonowym "submarine" zdecydowałyśmy się jak najszybciej obrać drogę powrotną, niestety nic się nie zmieniło w kwestii widoczności, nie było więc sensu siedzieć na górze w ogłuszającym wietrze. Razem z nowo poznanymi koleżankami wróciłyśmy do przełęczy. Rychło okazało się, że one również zdobywały Benbulbena pierwszy raz, ale korzystały z aplikacji AllTrails, co wyjaśniło zagadkę dlaczego poruszały się we mgle znacznie szybciej niż my. Na przełęczy pożegnałyśmy dziewczyny robiąc zasłużoną przerwę na kanapkę przygotowaną kilka godzin wcześniej przez niemożliwie przystojnego mieszkańca Ballysadare, a potem było już dosłownie z górki. Co ciekawe po drugiej stronie strumienia pojawiło się kilka osób zmierzających pod górę i wyglądało na to, że mogą oni liczyć na widoki z góry, gdyż o dziwo chmury na dłuższy moment rozpłynęły się w powietrzu...

- To nie jest sprawiedliwe - żachnęła się Jitka.
- Klasyczny Monty Python - skitowałam, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Cóż.. niech cieszą oko i za nas!

I choć my z góry nie widziałyśmy zupełnie nic, jesteśmy zadowolone, że się nie poddałyśmy i zdobyłyśmy tajemniczego Benbulbena w tych niezbyt sprzyjających warunkach. Zdecydowanie z przyjemnością wrócimy tam znowu i miejmy nadzieję z góry zobaczymy więcej, niż wszechogarniające mleko... 




Jitce, Kasi, Gabi, Zanie i Markowi

07 sierpnia 2023

Requiem aeternam dona eis, Domine, et lux perpetua luceat eis

Przemijalność zwykle uderza nas, kiedy stawiamy czoło śmierci. Obiecujemy sobie, że będziemy bardziej dbać o bliskich, częściej się do nich odzywać i pielęgnować szeroko rozumiane relacje międzyludzkie. Potem czas upływa i nie zawsze pamiętamy, aby realizować nasze postanowienia. I tutaj znów Jan Twardowski ma rację mówiąc:

"(...) chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzec
kochamy wciąż za mało i stale za późno (...)"
Nie tak dawno, bo we wrześniu, nie całe dwanaście lat temu napisałam tutaj tekst ku pamięci Kamila, mojego uroczego, nieco młodszego ode mnie sąsiada, który zawsze miał w rękawie przygotowany uśmiech na twarzy i pomocną dłoń. Ów Szarmacki Młodzieniec zwykle pojawiał się znikąd oferując wsparcie, co było szczególnie bezcenne zwłaszcza w sytuacji, w której musiałam wtaszczyć na drugie piętro całkiem spory rower, bo - nie ma się co czarować - do przyjemności to nie należało. Niewiele wówczas rozmawialiśmy, jedynie wymienialiśmy grzeczności. Zresztą Kamil nawet nie pytał, czy trzeba pomóc, po prostu oświadczał, że on się tym zajmie i ani się obejrzałam, a mój jednoślad był w domu. Co gorsza nasza jedyna i najdłuższa rozmowa trwała odległość od przypadkowego spotkania przed blokiem, długość przedsionka, dwadzieścia cztery schody do góry i cztery półpiętra. Nie pamiętam o czym gadaliśmy, ale pamiętam moje ogólne wrażenie - wspaniale wychowany chłopak, o wyśmienitym poczuciu humoru, który zdecydowanie zarażał swoim optymizmem. Zastanawiałam się dlaczego właściwie dotąd nie rozmawialiśmy i miałam nadzieję na więcej. Nadzieja matką głupich - powiadają. Następnego dnia rzeczywistość walnęła mnie brutalnie metaforyczną cegłą w głowę, kiedy sąsiadka z parteru przyszła zapytać, czy dorzucimy się na wiązankę pogrzebową. Dla Niego. Kamil zginął w wypadku motocyklowym, mając zaledwie dwadzieścia parę lat.

"(... ) Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście (...)"
Złe wiadomości jak ćmy wpadają do światła naszej świadomości.. Dziś dowiedziałam się, że do Kamila właśnie dołączyła Jego Siostra. Przesympatyczna dziewczyna, która od kilku lat zmagała się z jednym z najmniej rokujących nowotworów, a jednak zdawała się wygrywać z męczącą Ją chorobą. W końcu dość sporo czasu minęło, od kiedy jej przejęta złowróżbną diagnozą Mama pytała mnie jak ja poradziłam sobie z moim cierpieniem, więc opowiedziawszy jej wszystko w szczegółach z całego serca trzymałam kciuki, aby i Ani na przekór wszystkiemu udało się przejść tę drogę możłiwie najoptymistyczniej i wyjść ostatecznie z opresji obronną ręką...
Była Ona nieco starsza ode mnie, rozmawiałam z nią nieporównywalnie częściej niż z Jej Bratem, a twarz Ani zdobił znajomy, serdeczny uśmiech i choć łączyły nas jedynie sąsiedzkie relacje, tak dzisiejsza wiadomość złamała moje serce nie mniej brutalnie. Pomyśleć, że zaledwie kilka dni temu moja Mama spotkała Ją, wesoło uśmiechniętą na tych samych, wspomnianych już wyżej schodach...
Serce się kraje na myśl o tym, jak niewyobrażalny ból muszą przeżywać w tej chwili Jej Rodzice, którzy stracili dzisiaj swoje drugie i zarazem ostatnie już dziecko...💔

Requiescant in pace. 
Amen.


Ani...


31 lipca 2023

Weź mnie przytul

Niedawno dość szczegółowo opisywałam jak ważne jest dla naszego ogólnego zdrowia przytulanie się i choć dla niektórych z Was może być to zwykły, mało przekonywujący bełkot, to jednak chyba każdy - prawdopodobnie niechętnie - przyzna, że kiedy cierpimy na deficyt czułości, to w nasze życie wkrada się stopniowo postępująca melancholia, i choćbyśmy byli maksymalnie samowystarczalni, to w głębi duszy będziemy marzyć o życzliwych, pełnych ciepła, silnych i wyrozumiale obejmujących nas ramionach. Ucieczka, czy udawanie twardzieli pożytku nie daje, a wręcz im bardziej zaawansowane jest wyparcie, tym później większa dosięga nas depresja.

Pisząc poprzedni felieton myślałam, że mogę pomóc choć części ludzkości naprawić deficyt czułości cumując na pobliskiej promenadzie i serwując przechodniom darmowe przytulasy, jednak z drugiej strony naszło mnie kilka wątpliwości, z których największą kontrą była myśl, iż w dzisiejszych czasach ludzie raczej są nieufni w stosunku do obcych wyciągających w ich stronę rozłożone ręce lub też mogliby czuć się paraliżująco onieśmieleni, dlatego pomimo ogromnej potrzeby tulenia mogliby zdecydować się jednak nie skorzystać z owej formy ogólnodostępnej pomocy, przez co zarówno wolontariat mój jak i dobre chęci wierutnie spaliłyby na panewce. Dumając dalej, wymyśliłam, iż może jest to w końcu dobry i w dodatku "ten właściwy" pomysł na własny biznes przytulankowy, zatem bezzwłocznie wykonałam rozeznanie w branży. Okazuje się, że idea ta nie jest na rynku zupełną nowością, gdyż temat jest już znany zarówno w Polsce, jak i na świecie, a skorzystać można zarówno z usług profesjonalnego salonu przytulania jak i zawodowo przytulających wolnych strzelców, notabene serwisu takiego nie ma w moim mieście. Z moich obserwacji wynika, że w ofercie zwykle są półgodzinne lub godzinne sesje, jednak myślę, że mogłabym urozmaicić ofertę tak, aby moje profesjonalne przytulasy były rzeczywiście dostępne na każdą kieszeń, z możliwością zakupu karnetu wielokrotnego użytku, włączając też karty podarunkowe. Rzecz jasna oferta ograniczałaby się jedynie do platonicznych przytuleń, a przed skorzystaniem z serwisu konieczne będzie podpisanie umowy wyrażającej świadomą zgodę iż usługa ta jest całkowicie wolna od zmysłowych i seksualnych aspektów, aby obyło się bez dalszych rozczarowań, czy pozwów do sądu o molestowanie. Co fajne, nie tylko klient będzie zadowolony, ale praca ta oprócz fantastycznych zarobków będzie bezcennym benefitem i dla mnie. 

W mojej ofercie obok jakże ważnego w życiu przytulania, będzie również możliwość wygadania się z dręczących duszę rozterek z gwarancją pełnego zrozumienia oraz braku zdawania zbędnych pytań. W razie potrzeby obie oferty będą dostępne w atrakcyjnych pakietach, tak, aby każdy wsparcia potrzebujący był zrozumiany, dotulony i wysłuchany optymalnie, a jak już biznes się rozkręci, zajmę się organizacją Przytulaśnych Festiwali oraz mniejszych imprez (niekoniecznie zamkniętych), na przykład: Just Hug Me Party.

Kilka lat temu zaproponowałam, żeby w supermarketach otworzyć działy z miłością, aby wszyscy ludzie bez wyjątku śmiało mogli cieszyć się tym najcenniejszym uczuciem; jednakże nie ma się co czarować - realizacja tego projektu wymaga cierpliwości. Dziś, w związku z tym, że poziom czułości w społeczeństwie jest nie mniej alarmująco niski, jeszcze raz apeluję do Was, nie zwlekajcie i nie ryzykujcie więcej niczyjego zdrowia, ale tulcie się jak najwięcej! A jeśli w waszym otoczeniu brakuje bliskich, polecam jak najszybciej skontaktować się ze mną, aby doświadczyć profesjonalnego, a jednak serdecznego, troskliwego i poufnego przytulenia. Wystarczy zadzwonić, bądź napisać wiadomość o treści "weź mnie przytul", a rychło naprawimy wszelkie niedostatki oksytocyny. Moje również.

"By rozkwitnąć, kwiaty potrzebują wody - człowiek przytulenia" - Kamila Kampa


23 lipca 2023

Mission Impossible

W ramach babskiego wieczoru uznałyśmy, że trzeba się wybrać do kina. Akurat nic poza Mission Impossible nie było warte uwagi, więc z braku laku zdecydowałyśmy się zobaczyć ów najnowszy sequel, choć jedna z dziewczyn widziała go zaledwie dzień wcześniej. Uznała jednak, że nie ma nic przeciwko temu, aby zobaczyć film po raz drugi, co w zasadzie dobrze rokowało, więc dogadawszy szczegóły spotkałyśmy się pod kinem. 
Słabo już było z biletami, więc wzięłyśmy co zostało - niby miejsca na przeciwko ekranu, ale w rzędzie czwartym, a to już poważnie ostudziło mój entuzjazm. W Imaxie znalazłam się po raz pierwszy i nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Co prawda przypuszczałam, że może być tam wielki ekran, aczkolwiek nie aż tak. Dostałam więc zeza jak tylko usiadłyśmy i rzecz jasna ataku śmiechu wywołanego nagłym poczuciem bezsilności. Głupawki dostała też siedząca koło mnie koleżanka, która - jak się okazało - również tego dnia doświadczyła swojego imaxowego pierwszego razu. 

Akurat zaczęli już emitować reklamy, kiedy ostatecznie uznałam, że seans ten faktycznie może okazać się Mission Impossible, ponieważ nie nadążałam z oglądaniem tego, co się działo na całości ekranu. 
- Tylko ja tak mam, że jak patrzę na gościa w prawym dolnym rogu, to nie widzę co się dzieje w prawym górnym, bo mój kąt oka nie ogarnia? - zapytałam dusząc się ze śmiechu. 
- Nie zagaduj mnie, bo też się gubię - wychichotała koleżanka.
- Może umówmy się, że jedna z nas będzie monitorować lewą stronę, druga środek, a ja stronę prawą? Na koniec wszystko obgadamy i jakoś posklejamy w jedną fabułę - zaproponowałam ocierając łzy.

Nie musiałyśmy długo czekać, żeby doświadczyć również wgniatającego w krzesło dźwięku, którego intensywność można porównać do nokautującego, obustronnego oberwania w uszy wielkimi patelniami tefal, gdyż najwyraźniej w kinie tym dbają, aby ogłuszająca fala dotarła nawet do najmniejszej i najgłębiej zakamuflowanej w organizmie komórki - takiej, o której istnieniu najprawdopodobniej świat się jeszcze długo nie dowie.
- No masz, nie dość, że wyjdę zezowata, to jeszcze głucha - brzuch mnie już bolał ze śmiechu. - A może w cenie biletu jest masaż jelit decybelami? 
Możliwe, że to dlatego właśnie pan siedzący kilka krzeseł dalej nie mniej akustycznie siorbał swoją colę, nie zauważywszy, że dawno już opróżnił wyraźnie zassany do środka plastikowy kubek z najmniejszej kropli cieczy.
 
Wisienką na torcie natomiast był zapach "świeżych inaczej" skarpet, które odziewały partyzancko acz dumnie wystające znad poręczy krzesła stopy zaledwie dwa miejsca ode mnie.

Strach się bać czego doświadczają szaleńcy decydujący się siedzieć w rzędzie pierwszym, albowiem tam zaiste musi się odbywać najprawdziwszy survival... 
Obiecałam sobie, że jeśli dożyję do końca seansu, następnym razem do Imaxa zabiorę ze sobą kompas, słuchawki wyciszające szum i klamerkę na nos. Wóczas mission powinna być bardziej possible. Pyrsk.



Jitce i Annie

19 lipca 2023

"Kiedy myślimy o kimś zostając bez niego (...)"

W ubiegłą niedzielę otrzymałam jedną z najsmutniejszych informacji, jakie można w życiu dostać. Takie wiadomości zawsze przychodzą znienacka i bezwzględnie łamią serca swoją ostatecznością, a są tym boleśniejsze im mniej się ich spodziewamy. Nie wiem bowiem dlaczego człowiek, choć zdaje sobie sprawę z własnej przemijalności, podświadomie uważa, że inni ludzie będą żyli wśród nas zawsze... Tymczasem jak zauważył Jan Twardowski:
"(...) żeby widzieć naprawdę zamykają oczy (...)".
Zapewne każdy z Was kojarzy przynajmniej jedną osobę, która pomimo dość wątpliwego stanu zdrowia, obfitującego w uprzykrzające codzienność dolegliwości nigdy nie narzeka, jest zawsze uśmiechnięta i ma w zanadrzu dobre słowo, a jej empatyczna natura krzepi bezinteresownym wsparciem. Takim właśnie zapamiętam Pana Pawła, albowiem właśnie On, oprócz promiennego uśmiechu, wrodzonej, bezinteresownej dobroci i fantastycznego poczucia humoru, podchodził do ludzi ofiarując im swoje złote serce na dłoni. Nie szczędził również pięknego głosu, którego tenorową barwą przez wiele lat wzbogacał brzmienie Parafialnego Chóru Jutrzenka w Nowym Bytomiu. Nie kto inny, a On o nic nie pytając zrobił podest dyrygencki, dzięki któremu wszystkich chórzystów widziałam jak na dłoni. Z zaangażowaniem również dbał o dobrego ducha zespołu, od czasu do czasu organizując integracyjne spotkania, podczas których łagodziliśmy obyczaje nie tylko muzyką.

Szczęściarzem jest każdy, kto mógł Cię nazywać swoim Przyjacielem, Panie Pawle. Dziś dołączyłeś do Henryka, Alojza, Janki, Karola, Jureczka, Janka, Marysi i Joasi, wzmacniając zarazem solidny już w skaładzie Anielski Chór Kameralny. Choć nie mogę osobiście przybyć na Twoje Ostatnie Pożegnanie, zachowam Cię w sercu na zawsze. Do zobaczenia na próbie, po drugiej stronie ❤

Cześć Twojej Pamięci!


śp. Pawłowi Jeziorskiemu

15 lipca 2023

Kraina Deszczowców

Z cyklu "dawno nie padało" - pomyślałam patrząc na po raz kolejny płaczące dzisiaj okna. Moi porozsiewani po całej Europie znajomi narzekają na upały nie do wytrzymania, tymczasem u nas ostatnimi czasy leje i leje, bo najwyraźniej wszystkie chmury postanowiły się zintegrować i zorganizować Festiwal Ulew właśnie na Zielonej Wyspie. Od świtu do zmroku wylewa się więc na nas gorycz z nadąsanego nieba, zupełnie jakby zaraziło się ono zgorzknieniem panującym na świecie. Rozkapryszona pogoda nie dba o to, czy jest dzień roboczy, czy nastał weekend, nie sprawdza także planów oraz statystyk urlopowych i ewidentnie ma w nosie ludzi wolących czas spędzać poza domem. Tak, jakby nie dało się poczekać z fochami do jesieni... Co prawda czasem szczęśliwie udaje mi się wbić ze spacerami pomiędzy bębniące nadobficie krople i generalnie mówiąc nie mam nic przeciwko ciepłym strugom letniego deszczu, ale jak się chodzi niemal non stop przemoczonym oraz nieustannie wylewa wodę z sandałów, to mimo wszystko zaczyna to mierzić i ucieka gdzieś cały romantyzm serwowanego przez naturę, odświeżającego prysznica. 

Owszem, kilka lat temu tak wyglądało typowe irlandzkie lato (hm, żeby tylko lato), jednakże z czasem przez uparte chmury skutecznie zaczęło się przeciskać słońce, które stopniowo, acz coraz hojniej zaczęło obdarzać ludzi witaminą D. Wiadomo, bez szaleństwa, żeby ludziom od razu nie przewróciło się w głowch. Ba! W ubiegłych latach zdarzyło się nawet, że przez kilka tygodni nawet najmniejsza chmurka nie odważyła się pojawić, aby postraszyć upragnionym wóczas opadem, aż tu nagle wróciły niemalże permanentne ulewy ostatecznie ujawniając gdzie tak naprawdę znajduje się Kraina Deszczowców. Nie wiem, co "tam u góry" musiało się stać, że deszcz uzyskał monopol na długoterminową prognozę u nas, marzę jednak o tym, aby na niebie znów pojawiło się krzepiące duszę, przyjemnie rozgrzewające światło słoneczne. 


Niech ktoś mi podaruje choć trochę słońca, ładnie proszę...

13 lipca 2023

Już prawie piątek!

Od kiedy pamiętam, jedyne dni tygodnia, jakie uznaję, to "prawie piątek" (tak, trwa cztery dni i bezpośrednio poprzedza właściwy piątek), piątek, sobota i niedziela; co też nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem, akceptacją, bądź poczuciem humoru innych ludzi. Mam szczęście nie pracować w weekend, więc dla uhonorowania dni wolnych od pracy każdy zachował oryginalną i powszechnie stosowaną nazwę. Gdyby jednak mój roboczy grafik był ruchomy, a dni wolne od pracy wypadały nieregularnie i losowo w przypadkowe dni robocze, zapewne używałabym systemu dwudniowego, w którym oprócz upragnionego piątku, "prawie piątek" miałby dni sześć. Cieszmy się jednak z tego co jest, bo bardzo lubię mieć wolne w weekend.

Większość moich znajomych zwykle dość radośnie reaguje na ów nietuzinkowy system i czasem ku mej uciesze zamiast "cześć" zadziornie rzuca "już prawie piątek!" (rzecz jasna poza piątkiem). Na marginesie mówiąc, nigdy nie zapomnę zaskoczenia koleżanki, która kilka lat temu spotkawszy mnie po skończonej dniówce, w pewien - a jakże - poniedziałek, zapytała kulturalnie co u mnie słychać, a ja klasycznie odpowiedziałam:
- Wiesz, jest prawie piątek, więc jest wręcz świetnie!
- Muszę sobie pożyczyć od Ciebie kalendarz - skwitowała całkiem rozbawiona.

Dziś rozmawiając z inną koleżanką w pracy, nie mogłam się znów powstrzymać:
- Już prawie piątek - zadziornie zagadałam.
- Jak co tydzień - odpowiedziała - a potem znowu poniedziałek. Strasznie szybko ten czas leci - dodała nieco posępniej.
- W weekend mógłby zwolnić - zasugerowałam.
- Ale wtedy musiałby trwać więcej, niż dwa dni - odrzekła najwyraźniej podchwyciwszy ideę.
- Nie mam nic przeciwko - rozmarzyłam się - lubię długie weekendy.
- Ja też - dodała.
- Na przykład do pracy można chodzić od poniedziałku do środy, a od czwartku do niedzieli byłby czas na odpoczynek. Wtedy nazwać by to można "weekon" i "weekoff" - zaproponowałam.
- Ogólnoświatowe rządy powinny to wziąć pod uwagę! - podsumowała koleżanka.

I choć pomysł nowelizacji tygodnia nie trafił jeszcze do projektu ustaw żadnego parlamentu, zanim stanie się oficjalnym aktem normatywnym o charakterze powszechnie obowiązującym, miejcie się dobrze. Już prawie piątek!



12 lipca 2023

Ludzie, tulcie się!

Regularnie chodzę na długie spacery, więc systematycznie mam okazję przyglądać się ludziom. Niektórzy z uśmiechem mijają mnie na swojej drodze, zwykle rzucając przyjazne pozdrowienia,
a czasem wręcz próbując rozwinąć dalszą konwersację, o - tu niespodzianka - lubiącej kaprysić pogodzie. Inni spacerują romantycznie, z miłością wpatrzeni w towarzyszące im osoby i jakby nie ruchy nóg możnaby mieć wrażenie, że lekko płyną w powietrzu. Jeszcze inni - samotnie w ciszy lub słuchając muzyki, bądź integrując się w rozgadanych grupkach - z zapałem kontynuują swoje dzienne treningi, rzecz jasna przywdziawszy adekwatne, sportowe stroje, w dłoniach koniecznie dzierżąc najprofesjonalniejsze z możliwych butelki z wodą. Niestety bardzo wiele osób, bez względu na to, czy spaceruje solo, czy w towarzystwie, ma w oczach ukryty smutek. Nietrudno zauważyć nosy zawieszone na kwintę, nawet, jeśli na ustach malują się wystudiowane uśmiechy. Uśmiech numer 7, uśmiech numer 16, uśmiech numer 52... Oko prawdę Ci powie, bo odzwierciedla nawet najbardziej skrytą duszę. 

Rzecz jasna powody smutku mogą być różne, o czym można prawić godzinami. Jednak szczędząc Wam szczegółowych wywodów na ten temat, pójdę od razu do konkluzji. Otóż przyglądając się mijającym mnie smutnym przechodniom doszłam do wniosku, iż głównym powodem wszelkich melancholii, depresji oraz innych rozpaczliwych stanów duszy jest nic innego jak deficyt czułości. Gdyby bowiem ludzie doświadczali jej na codzień wystarczająco, zupełnie inaczej stawialiby czoła rzeczywistości; bez doszukiwania się wszędzie problemów, wietrzenia nieistniejących podstępów, obgadywania innych, bądź wywoływania niepotrzebnych konfliktów. Wynikłyby z tego same benefity. Na przykład usta wygięte w podkówkę odgięłyby się narturalnie w drugą stronę automatycznie upiększając rozjaśnione szczerym uśmiechem twarze, poziom ego spadłby na łeb na szyję, bo nikt nie czułby się niedowartościwany, nie wywyższałby się nad innych, więc zniknąłby problem konfliktów
i wreszcie miłość miałaby szansę na rozpostarcie skrzydeł, a na Ziemi nastałby wreszcie pokój, gdyż wszyscy ludzie byliby zaiste pełni dobrej woli. 
Pewnie pomyślicie - "a ona co tam znów fandzoli?". Pomarzyć zawsze można, czyż nie? Najlepsze w tym wszystkim jest to, że antidotum na brak czułości jest od dawien dawna powszechnie dostępne i zupełnie nic nie kosztuje. Owszem, smutek w stanach bardzo zaawansowanych niejednokrotnie jest leczony farmakologicznie, jednak wszyscy zapominamy, że istnieje wyśmienite lekarstwo, dostępne dosłownie od ręki, a remedium to nie wymaga recepty od żadnego lekarza, ani tym bardziej konsultacji z farmaceutą. Co więcej można go nadużywać ile się chce, bo poza uskrzydlającym szczęściem świat nie odnotował jeszcze potwierdzonych naukowo środków ubocznych spowodowanych nadmierną produkcją oksytocyny, którą wywołuje nic innego jak przytulanie. 

Warto przypomnieć, że badania potwierdziły, iż bez czułego dotyku niemowlęta nie byłyby w stanie się prawidłowo rozwijać, a niemowlęctwo to przecież dopiero początek. Potwierdzono również, iż przytulanie zabija depresję, powoduje spadek wydzielania kortyzolu (hormonu stresu), łagodzi niepokój, podnosi poczucie własnej wartości, stymuluje pozytywne reakcje mózgu, obniża ciśnienie krwi i tętno, poprawia skórę i wzmacnia system immunologiczny, więc aż dziw, że ludzie nie tulą się non-stop, zważywszy na przyjemność jaką to daje, nie mówiąc już o tych wszystkich wymienionych korzyściach... Pamiętać należy, że dotyku drugiego człowieka nie zastąpi nawet najbardziej wymyślna aplikacja, czy reakcje na najbardziej obleganych mediach społecznościowych.

Nigdy nie zapomnę jak w czasach studenckich, nie tylko w czasie sesji stawałam na środku schodów "starego budynku", rozkładawszy ręce wołałam NIECH MNIE KTOŚ PRZYTULI!!!. Długo nie musiałam czekać, bo zwykle od razu pojawiał się jakiś zaprzyjaźniony wolontariusz niosący przytulankową pomoc. "Proście, a będzie wam dane" - powiadają... Szkoda, że z czasem bezwarunkowe przytulaki nie są już takie dostępne, a ludzie wskakując w swoje chomicze kołowrotki lub podejmując inne wyścigi szczurów i skupiając się na zarabianiu pieniędzy oraz robieniu karier schną wewnętrznie, zapominają o tym jak ważny we krwi jest prawidłowy poziom czułości. Virginia Satir, amerykańska psychoterapeutka mawiała:

By przeżyć, trzeba nam czterech uścisków dziennie. By zachować zdrowie, trzeba ośmiu. By się rozwijać – dwunastu. 

Podchwytując tę myśl śmiem twierdzić, że gdyby wszyscy ludzie porządnie się wytulili nastałoby powszechne szczęście. Nie zwlekajcie zatem i zacznijcie profilaktyczną suplementację już dziś!


Poważnie mówię... Ludzie tulcie się, przytulajcie ile wlezie! Niech Międzynarodowy Dzień Przytulania trwa codziennie!



04 lipca 2023

Strefa komfortu poza strefą komfortu

Ostatnio tak często wychodzę ze strefy komfortu, że stało się to moją nową strefą komfortu i jak przychodzi dzień, w którym nie mam z czego wyjść, to zaczynam czuć się bardzo niekomfortowo. Bardzo możliwe, że wówczas również opuszczam strefę komfortu, ale jakoś tak zupełnie bez dreszczyku emocji, wpadając w niezbyt ekscytującą stagnację. A może w tej sytuacji to strefa komfortu opuszcza mnie? 

Tymczasem cały widz polega na tym, żeby czuć się komfortowo niezależnie od sytuacji, czy dzień słoneczny, czy ponury, czy walą gromy, czy lecą wióry. I tego Wam wszystkim życzę - czujcie się dobrze zawsze. Niech komfort będzie z Wami.

PS) Ostatnimi czasy statystyki na moim blogu odnotowały tysiąćpięćsetstodziewięćset wejść z Singapuru, dlatego też "serdecznie pozdrawiam" tamtejszego bota, który nienaturalnie nabija moją blogową liczbę czytelników. Patrząc na częstotliwość wejść nie trzeba się silić na jakiekolwiek analizy, bo wyraźnie po nich widać, że człowiek z krwi i kości to nie jest, chyba, że cierpi na uporczywą insomnię i ma naprawdę wysublimowany literacki gust (względnie jakąś blogerską psychozę). Jeśli ktoś ma pomysł jak zablokować taką sztuczną aktywność proszę o kontakt, ponieważ w ustawieniach pozamykałam już możliwie wszystko, a liczba natrętnych wejść zamiast zniknąć wręcz się zdwoiła, nachalnie naruszając mój komfort. Będę wdzięczna za pomoc.



23 czerwca 2023

Owszem, cuda się zdarzają

Kto z Was kiedykolwiek usłyszał, że dobrze jest odpocząć od telefonu? Kto posłuchał...?

Od jakiegoś czasu mam przeczucie pomieszane z pewnością, że nasze smartfony mają specjalną procedurę ewakuacyjną na wypadek, gdybyśmy takich rad nie słuchali i po prostu przepadają bez jakichkolwiek ostrzegawczych sygnałów. Jak kamień w wodę, bez wieści, bez listów pożegnalnych lub wygłoszenia nawet krótkiego, retorycznego aforyzmu, z cyklu: "a weź Ty mnie w d*pę pocałuj".

A może one znikając tylko wyjeżdżają na zasłużony urlop? Może one faktycznie też potrzebują odpoczynku od nas?


Mój Xiaomi zniknął był dwa razy, za każdym w warunkach dość ekstremalnych, a za pierwszym niemal przyprawiając mnie o najprawdziwsze hercklekoty. Niewykluczone, że podjął się jakiegoś popularnego w świecie smartfonów wyzwania lub zalicza kolejne stopnie w znanej terenowej grze, względnie łapie na własną rękę (tudzież kartę pamięci) pokemony. Trudno powiedzieć, ale zdecydowanie zdaje się mieć własne życie i nie liczyć się z emocjami swojej często zakręconej jak słoik na zimę właścicielki.

Za pierwszym razem czmychnął mi skubany w ubiegłym roku, na bardziej lub mniej wszystkim znanym lotnisku, które uparcie udaje, że znajduje się w mieście, klasycznie wstydząc się swojego wiejskiego pochodzenia; a proceder zaginięcia odkryłam zaraz po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa, po której całkiem bezmyślnie powciskałam w swój bagaż wyjęte uprzednio płyny i urządzenia elektroniczne. Dzikie tłumy przechodzące tego dnia masowo przez obowiązkowe skanowanie dodatkowo wzbudziły we mnie potrzebę szybkiego przemieszczenia się w kierunku kontroli paszportowej i już miałam udać się w stronę umundurowanych przystojniaków, kiedy na wszelki wypadek sprawdzając gdzie włożyłam portfel i telefon ze zgrozą odkryłam, że tego drugiego nigdzie nie włożyłam. Wszyscy znacie czeluści damskich torebek. Zaprawdę powiadam Wam, otchłań damskich toreb podróżnych jest niczym Mordor. Najpierw jak kret przekopałam torbę kilka razy, jednak nie wyczuwając charakterystycznego kanciastego obiektu kilkukrotnie powyciągałam zarawtość olbrzymiej, fioletowej tasi przetrzepując ją naprawdę skrupulatnie. Telefonu jak nie było, tak nie było. Zachciało mi się płakać, w końcu na nim miałam zapisany bilet, bez którego raczej ani rusz... 
Oddychając głęboko podeszłam do celników podejrzliwym wzrokiem przyglądającym się mnożącym się jak grzyby po deszczu podróżnym i poprosiłam o pomoc opisawszy komórkę w najmniejszych detalach.
- Na pewno pani dobrze sprawdziła swoje rzeczy? 
- Dokładniej się nie dało... Najgorsze jest to, że za chwilę mam lot, a bilet tylko na aplikacji...
- Proszę się nie martwić, bez pani samolot nie poleci. Najwyżej opóźnimy lot - uspokajał mnie profesjonalny głos celnika, którego spojrzenie ożywiła nieoczekiwana iskra przygody. Wyglądało na to, że wreszcie doczekał się prawdziwej akcji. - Mamy kamery, sprawdzimy co się stało.
Serce kołatało mi jak szalone, otarłam pierwsze łzy i czekałam na rozwój sytuacji non-stop prosząc mojego Anioła Stróża o pomoc w szybkim zlokalizowaniu urządzenia.

Po jakimś kwadransie podszedł do mnie ów celnik zacierając ręce i oznajmił, że pewien mężczyzna z pokerową miną włożył moją zgubę do swojej kieszeni, za chwilę przybędzie szef ochrony i wspólnie poproszą pana o oddanie telefonu. Oficer był wyjątkowo podekscytowany i całe szczęście na chwilę przed przybyciem zapowiedzianego szefa, inna pani celnik zawołała mnie z daleka pokazując dezertera. Klasnęłam w dłonie i z radością krzyknęłam:
- Tak! To ten! Bardzo dziękuję!!!
Okazało się, że telefon sobie krążył w tacach do skanowania. Taki sobie znalazł lunapark... Już dobrze nie pamiętam, ale zdaje się zwrócił na niego uwagę jeden z sięgających po tacę podróżnych.
Odebrawszy smartfona i dziękując za pomoc prawie wpadłam na celnika, który wciąż oczekiwał na szefa ochrony.
- To na pewno ten? - Zapytał znacznie posępniej. W jego głosie wyczuwało się ewidentną nutę rozczarowania.


Całe szczęście zguba się znalazła. Nie ustępuje jednak i ponownie dała nogę dokładnie dwa tygodnie temu, kiedy to rozkoszowałam się wycieczką do Kefalonii, sarkastycznie komentując pośpiech naszych przewodników, ponieważ czas, który nam dawano był zaiste irytująco krótki, więc jak przyszło do przerwy obiadowej spodziewaliśmy się usłyszeć: "szanowni państwo teraz zrobimy przerwę na lunch, macie pięć minut."

Tym razem do zaginięcia doszło na dzień przed powrotem z urlopu, na ostatnim przystanku naszej wycieczki, na którą w ostatniej chwili się z koleżankami zapisałyśmy. Jakimś cudem dostaliśmy pół godziny wolnego, podczas których przewodnicy poprowadzili turystów na rzekomo najlepsze lody na wyspie. Moja ekipa postanowiła najpierw pstyknąć sobie zdjęcia przy wielkm napisie "I ❤ Kefalonia", a potem ewentualnie dołączyć do lodożerców. Niczym typowi Azjaci pstrykałyśmy foty na każdym kroku i mimo to udało nam się dotrzeć do lodziarni. 

- Będziesz musiała sobie kupić nowy telefon - usłyszałam w głowie znienacka. - Może Samsunga?
- A na cóż mi nowy telefon - odpowiedziałam głosowi w myślach. - Przecież mój Xiaomi jest nadal całkiem dobry, tylko muszę się jakoś pozbyć zdjęć z galerii, żeby znów sprawniej działał.
Głos zamilkł, a ja postanowiłam sprawdzić ile mamy czasu do zbiórki w autobusie. Wówczas okazało się, że mój telefon wziął i zniknął. Ponownie. Obiegłam szybko restaurację, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie leży, ale rozpłynął się w powietrzu. Odechciało mi się lodów i wciąż odkładanego wybierania zdjęć na Fejsbuka (na koniec wyjazdu chciałam wrzucić wreszcie jakiś wakacyjny album, ale teraz już nie miałam z czego). Przejrzałam plecak jeszcze trzy razy zanim o sytuacji powiedziałam Kasi. 
- Na pewno go gdzieś masz, choć na ławkę i sprawdź jeszcze raz.

Mało brakowało, a przetrzepując plecak zgubiłabym kilka innych, również ważnych rzeczy.
- Nie ma - ręce mi opadły i posmutniałam. Zupełnie nie miałam pomysłu jak do tego mogło dojść, przecież cały czas trzymałam dziada w dłoni. Byłam przekonana, że musiałam go zgubić w lodziarni, choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że wziął i przepadł.
Nie było sensu panikować, ale było mi żal tych wszystkich zdjęć, a na myśl o tym, że faktycznie muszę jak najszybciej kupić nowy telefon i instalować na powrót te wszystkie aplikacje zrobiło mi się słabo. 

- Aniele Mój Kochany, pomoż mi proszę - szeptałam żarliwie w myślach. - Tyle razy czytałam o cudownym odnalezieniu zgubionych lub wręcz wyrzuconych z premedytacją przedmiotach, które odnajdywały się dzięki Anielskiej pomocy. Byłoby świetnie jakbym teraz włożyła rękę do plecaka i znalazła tego uciekiniera na dnie, leżącego jak gdyby nigdy nic. Zupełnie tak jak w tych anielskich opowieściach.

Niestety, telefonu znów jak nie było, tak nie było. Przeszukałam plecak jeszcze kilka razy w autobusie, w asyście naszych przewodników, którzy z empatią, ale i przykrością powiedzieli, że nie możemy zostać dłużej na Kefalonii, ponieważ przez to sześćdziesiąt osób nie zdążyłoby na ostatni prom. Skontaktowali się jednak z restauracją, co zawsze dawało cień nadziei, że telefon do mnie wróci za jakiś czas.

Odjeżdżając ze smutkiem pożegnałam w myślach smartfon (a może smartass?), który najwyraźniej postanowił zostać na dobre na tej greckiej wyspie, a przynajmniej przedłużył sobie samowolnie wakacje. Może Was dziwić, ale nadal ufałam, że mimo wszystko moje Anioły pomogą mi go odzyskać, choć brzmi to nieprawdopodobnie, zupełnie jak marzenia ściętej głowy.

Przeprawa promem odbyła się w dość ponurej ciszy. Dziewczyny próbowały dzwonić i wysyłały wiadomości z prośbą o pilny kontakt wpisując swoje numery. Nikt jednak nie odpowiadał, nikt też nie oddzwonił, na domiar złego koleżankom rozładowały się komórki. Sytuacji na pewno nie ułatwiał fakt, że telefon mam - jak zwykle - wyciszony. Udało mi się jeszcze dać mamie znać, żeby się nie martwiła jeśli nie odpiszę na jej wiadomości. Nie sądziłam, że rodzicielka moja rozpocznie akcję poszukiwawczą na własną rękę. 

Wieczorem poszłyśmy na ostatnią kolację, do naszego ulubionego lokalu. Akurat, kiedy serwowano nam jedzenie moja mama zaalarmowała dziewczyny mówiąc, że dodzwoniła się na mój numer, tylko nie rozumie języka, więc zupełnie nie mogła się dogadać z rozmówczynią, która rozmowę odebrała. Koleżanki bezzwłocznie chwyciły za podładowane komórki i jednej z nich udało się dodzwonić, tym razem do jakiegoś chłopaka, który łamaną angielszczyzną podał jej swoje imię, niechętnie podał swój - niewłaściwy - numer telefonu i nazwę restauracji, gdzie można było zbiega odebrać. Nazwa zupełnie nie pokrywała się z miejscem, w którym byłyśmy na lodach, jednak jakimś cudem Kaśka zapamiętała ten lokal z naszego finałowego sprintu po Kefalonii, wygooglowała namiary i te podaliśmy Koleżance Koleżanki, która jako wieloletni rezydent Wysp Jońskich i moja Ostatnia Deska Ratunku przejęła sprawę obiecując, że wszystkim się zajmie i sprawdzi restauracje w okolicach lodziarni. 

Potem przychodziły już tylko dobre wiadomości - nazajutrz potwierdzono, że moja zguba znajduje się w restauracji, do której w ogóle nie wchodziliśmy (musiałam po prostu upuścić telefon na ulicy próbując go schować do bocznej kieszeni plecaka) gdzie ktoś go odniósł, po weekendzie komórka trafiła w ręce mojej Ostatniej Deski Ratunku, która ostatecznie psując smartfonowe plany ucieczki, wysłała go do mnie pocztą następnego dnia - we wtorek. Pamiętając jak długo czasem czeka się na pocztówki, myślałam, że podróż mojego niesubordynowanego Xiaomi zajmie przynajmniej miesiąc. Tymczasem, ku mojej uciesze przesyłka dotarła w moje ręce dziś rano i tak odzyskałam owego smartfona - indywidualistę po raz drugi. Marnotrawne urządzenie jest całe, wygląda na zrelaksowane i działa wyśmienicie...

Tak moi drodzy, cuda się zdarzają i naprawdę warto rozmawiać z Aniołami. Myślę też, że dobrze jest od telefonu odpocząć, bo inaczej one będą szukały ucieczki od nas...


 Bożence



01 maja 2023

Przekroczono limit czasu semafora

Każdy, kto utknął na zwolnieniu lekarskim prędzej czy później zabiera się za gruntowne porządki. Człowiek czyści od mieszkania przez pulpit laptopa, po zakamarki telefonu, którego pamięć jest wręcz nadwyrężona od nadmiaru folderów ze zdjęciami sięgającymi czasów niemal prehistorycznych. Niemal.
Dziś uznałam, że nadejszła wiekopomna chwila i zaczęłam od tego ostatniego, uznając, że to zadanie nie wymaga jakiegoś intensywnego wysiłku. Myślałam, że przechytrzę los i leniąc się mimo wszystko zrobię coś pożytecznego. Nie pomyślałam jednak, że potrzebny mi będzie ocean cierpliwości, gdyż przenosząc pliki szybko okazało się, iż coś, co miało być najmniej czasochłonne, czasu zaczęło zajmować nieskończoność, bowiem kiedy zdjęcia z pierwszego folderu zostały już niemal wszystkie przerzucone i zostało 45 sekund na sfinalizowanie zadania, na ekranie laptopa wyskoczyła bezczelna wiadomość "Przekroczono limit czasu semafora", cokolwiek to znaczy. 
- Jak to?! Jakiego znowu semafora?! Czy one przechodzą przez Polskie Koleje Państwowe? - pomyślałam tworząc całkiem prawropodobną teorię spiskową

Nie poddając się jednak ponowiłam to karkołomne działanie już kilka razy, lecz tajemniczy semafor każdorazowo niweczy moje plany, podczas gdy na transfer wciąż czeka kilka innych plików, łącznie zawierających około tysiąc pięćset sto dziewięćset zdjęć. Kto wie, może to nie PKP, a same zdjęcia będąc niezadowolonymi z nowej lokalizacji po prostu wracają do galerii telefonu z komentarzami typu:
- Widziałeś jaki tam bałagan u naszych ziomali z poprzednich przerzutów? - mówi z niesmakiem jedno. 
- A daj spokój - kręci nosem drugie - nic nie jest zorganizowane. Nie tak się umawiali!
- Ano niezły burdel... - potwierdza to pierwsze.
- Ja już wolę nie zmieniać adresu - wtrąca podsłuchujący konwersację gif z drugiego rzędu - w telefonie przynajmniej jeszcze czasem nas ogląda. 
- Prawda, widzieliście, kiedy ostatnio zaglądała do naszych praprzodków...?
- Ach... - westchnęły wszystkie, z oburzeniem potrząsając głowami osób uwiecznionych na sobie.
- Racja. Nie idziemy tam, nie może nas zmusić! - Kwitują kończąc nieudaną migrację i zgodnie z postanowieniem każdorazowo uparcie wracają do pamięci telefonu. 
Nie, żeby wszystkie po prostu wracały. Niektóre z nich zdążyły sie rozgościć w świeżo otworzonym folderze zbiorczym na pulpicie i używając daru bilokacji teraz siedzą w dwóch urządzeniach na raz; pomimo umyślnie użytego przeze mnie zaklęcia "wytnij". Czar nie zadziałał jak powinien, więc ty człowieku teraz siedź i zgaduj, który element już został przeniesiony, a który nie, albo żeby nie stracić żadnego z tysiąca podobnych ujęć powielaj tę syzyfową pracę od nowa i nowa. 
Tymczasem godziny mijają, ja się starzeję, a chata sama się nie posprząta...


29 kwietnia 2023

Podstępna Kicia

Telefon bombarduje mnie ostatnio wspomnieniami sprzed nie tak dawnych lat, gdzie jedną z głównych bohaterek owych przypominajek jest czarna kotka, która bezczelnie acz niepostrzeżenie skradła mi serce. Ja, typowa psiara byłam bowiem bardzo zdystansowana w stosunku do kotów, rzecz jasna z powodu nieprzyjemnego incydentu, który miał miejsce nieco wcześniej, w nieco innych okolicznościach.
Akurat przeprowadziłam się z domu, gdzie mieszkał dość nieprzewidywalny kot z jeszcze mniej przewidywalną właścicielką, do domu, w którym kota nie było, ale gdy już wniosłam tam cały swój dobytek, mój ówcześnie Nowy Współlokator powiedział, żebym się nie zdziwiła, jeśli będąc w kuchni zobaczę intensywnie wpatrujące się we mnie z zewnątrz oko, którego właścicielką miała być rzeczona Kicia. Okno bowiem było średniej wielkości, jednak większość szyby pokrywała biała powłoka zapewniająca nieco prywatności i przezroczystym był jedynie centymetr wzdłuż samej ramy, który wystarczał jej do nawiązywania kontaktu wzrokowego.
- Nie ma problemu, kocham zwierzęta - powiedziałam wyjątkowo mało podekscytowanym głosem. - Trochę nie ufam kotom po scenie, którą urządziła poprzednia przedstawicielka tego gatunku, ale też ich wrogiem nie jestem. Zwyczajnie nie będę się spoufalać - deklarowałam naiwnie.
Fakt, kilka lat wstecz, z jakiegoś powodu gdziekolwiek się pojawiałam, a w okolicy był jakiś kot, samowolnie zwykł przychodzić do mnie jakby znał mnie od lat, wskakiwał na kolana i uruchamiał tryb wibracji. Było to dość osobliwe doświadczenie, ale możliwe, że miało związek z ich "paranormalnymi medycznymi zdolnościami" (do takich sytuacji dochodziło bowiem najczęściej jak nieświadomie hodowałam w brzuchu dorodnego guza). Powiadają też, że każda czarownica ma swojego kota, więc może owe "sierściuchy" wyczuwszy moją prawdziwą naturę po prostu przychodziły na jakiś nieformalny casting. Kto wie... może jedno i drugie.
- Bolhas jest w porządku, czasem dajemy jej jedzenie. Nikt nie wie, gdzie ona mieszka, najwyraźniej dnie spędza na wędrówkach po sąsiedztwie, gdzie każdy o nią dba po trochu.
- Bol... co? - zapytałam - Nigdy nie słyszałam takiego imienia.
- Bolhas, ja ją tak nazywam, to od węgierskiego słowa Bolha, co znaczy pchła. Tutaj każdy inaczej ją zwie.
Nie minęło dużo czasu, kiedy Oko pojawiło się w oknie. Początkowo próbowałam je ignorować, ale nic to nie dało. Oko było cierpliwe i hipnotyzowało mnie bez mrugnięcia. Co więcej, kotka pojawiała się znikąd jak tylko spędzałam czas w ogrodzie, dziarsko podbiegała i mrucząc intensywnie ocierała się o moje nogi, od razu w trybie pełnych wibracji. Bez pytania też wskakiwała na kolana i odsłaniając brzuszek zapadała w urocze drzemki, a kiedy łapałam przysłowiowe doły próbowała siadać na mojej głowie, jakby chcąc przejąć negatywne myśli i emocje. Towarzyszyła mi dosłownie krok w krok, czasem odprowadzała kawałek ulicą, jak szłam po zakupy... Zachowywała się jak typowy pies, może dlatego też udało jej się wkupić w moje łaski szybciej, niż się zorientowałam.

Ostatecznie pękłam jak wróciłam z tygodniowego wyjazdu. Byłam już w domu dwa dni, kiedy gotując obiad i odpowiadając na pobrzękujące w telefonie wiadomości poczułam, że coś ociera mi się o łydki, a do tego wydaje z siebie rozdzierające serce miauknięcia - z powodu słabej wentylacji pomieszczenia zawsze gotowaliśmy przy otwartych drzwiach; nawet nie zauważyłam, kiedy Kicia weszła do środka. Do dziś słyszę w uszach te patetyczne i dość specyficznie akcentowane
"mi-auuuuu, mi-auuuu"... Pomiędzy moimi nogami plątała się bowiem czworonożna kupa nieszczęscia, która powoli, ze zwieszoną głową zdawała się skarżyć ze swojej tęsknoty. Resztki murów dystansu runęły i zmieniły się w popiół. Kotka dostała zezwolenie na spędzanie czasu w moim pokoju, z czego korzystała do granic możliwości. Co ciekawe często dawała mi się wysypiać z rzadka jedynie budząc w środku nocy celem wypuszczenia jej do ogrodu. Dlatego też z bólem serca żegnałam ją, kiedy przyszło mi po raz kolejny zmieniać adres. Na siłę wyższą nic nie poradzisz, ale złamane serce nigdy do końca się nie zagoi. Co prawda rozpatrywałam zabranie jej ze sobą, ale po konsulatcji z zaprzyjaźnionym weterynarzem i kilkoma znajomymi uznałam, że najbezpieczniej i najrozsądniej będzie zostawić ją na jej własnym terenie, ponieważ kot, jako terytorialne zwierzę mógłby próbować wrócić do domu na właśną łapę, a to w moich okolicach zdecydowanie nie byłoby bezpieczne.
Na szczęście Kicia miała również schronienie u naszej sąsiadki, która z kolei nazywała ją Luna. Początkowo próbowałam kotkę odwiedzać, tym bardziej, że sąsiadka regularnie informowała jak sprawy stoją. Za pierwszym razem Kicia była tak obrażona, iż strzelając fochami udawała, że mnie nie zna. Za drugim nastąpił mały progres, ponieważ dała się przytulić, ale wciąż udając, że ma moją wizytę głęboko pod ogonem. Każde z tych spotkań rozdrapywały tęskne rany na nowo - zarówno moje jak i jej, więc ostatecznie się poddałam, wszak nieładnie jest bawić się uczuciami innych - nie tylko ludzi, ale i zwierząt. Nigdy jednak nie zapomnę tej Czarnej Psotki, która mnie zaadoptowała i niemal frunąc biegła przez okoliczne dachy, aby oddać się mruczącym pieszczotom za każdym razem, kiedy mnie zauważyła, bądź słyszała wieczorne kici, kici...
Tom i Jerry - historia prawdziwa...

Moja mała pieszczotka...

Patrz mi w oczy i daj smiuakołyka... (od tego się zaczęło).

Szefowa po drzemce...

Nie ma się co oszukiwać, każda czarownica ma swojego kota... ;)



Nasze ostatnie spotkanie... :(

28 kwietnia 2023

Refleksje słodko-gorzkie

Ostatnie tygodnie przyniosły mi dość wyczerpującą chorobę i zmiany, które choć wisiały w powietrzu nie materializowały się długo. Choroba - wiadomo - nie następuje bez powodu. Jestem zdania, że jak się zdarza, to po prostu trzeba się zatrzymać i przanalizować, co poza zmiennymi warunkami pogodowymi ją wywołało, aby organizm jednak nie stawał okoniem od byle przemęczenia.

- Przestań się wykańczać! Szanuj się, bo jeszcze chwila i wskoczysz do trumny! - Grzmiała w telefonie przerażona mama.
Hmm, fakt, tam zwykle kończą Ci, co przestają oddychać - pomyślałam rozważając sytuację - ale zamiast przyznać jej rację postanowiłam grać na zwłokę:
- Oj tam, oj tam. Jakby mi się tak śpieszyło, to bym wskoczyła siedem lat temu, wszak miałam świetną okazję.
Mama przewróciła oczami i karciła mnie do skutku. Obiecałam poprawę i cóż, trzeba było dotrzymać słowa. Jako, że byłam dość rozpędzona w swoich działaniach, hamowanie zajęło mi nieco czasu, aż w końcu zwyczajnie padłam bez sił, na szczęście wciąż oddychając. Koniec końców wyciągnęłam wnioski, posłusznie biorę prawdziwie farmakologiczne lekarstwa, chodzę na badania i grzecznie się regeneruję przy akompaniamencie nieustępliwych ataków duszności oraz przyjemnie kojących serce "odwiedzinach chorych", które raz po raz składają moi bardziej zatroskani znajomi. Wiadomo jednak, ostatecznie nikt za mnie o mnie nie zadba, a organizmowi mojemu bezwzględnie winna jestem odpoczynek, przy czym zdecydowanie jeszcze nie wieczny. Odpoczywam więc ile wlezie.

Niestety na tę okoliczność nałożyła się konieczność znalezienia nowego współlokatora, gdyż mój obecny - po wypaleniu kilkuset wagonów fajek w malowniczej scenerii balkonowego kwiecia - zadecydował zamknąć przygodę wyspiarską i wrócić na stały ląd. Doskonale rozumiejąc Jego rozterki (w końcu nie każda wyspa to Teneryfa), choć zrobiło mi się bardzo przykro, udzieliłam Mu błogosławieństwa na nowej drodze życia ostatecznie akceptując Jego ideę powrótu do macierzystego gniazda. Do mojego życia muszę więc wpuścić nowego człowieka, a to zawsze jest ryzyko, szczególnie w przypadku osób totalnie obcych. Wykrzesując z siebie resztki energii pokazałam pokój kilku zainteresowanym osobom, po czym miałam sporą zagwozdkę, bo ciężko mi się było zdecydować na jedną. Może powinnam ciągnąć losy, rzucić kostką albo zorganizować domową edycję "Mam talent"? - dumałam. Ostatecznie wybrałam dwie osoby i obwieściłam o tym zarządcom włości, którzy zweryfikowali formalności i rozstrzygnęli mój brak zdecydowania, przy okazji załamując moją wiarę w ludzkość. Żyjemy bowiem w paskudnych czasach, gdzie najwyraźniej lubi się tylko gadać o pomaganiu innym, bo jak już pomóc można, to nie człowiek okazuje się liczyć, a jego dochody. Zimne liczby i ich chłodne kalkulacje. Jan Twardowski napisał kiedyś:

(...) miej serce i nie patrz w serce
odstraszy cię kochać.


Na szczęście jeszcze nie wszystkie serca są stracone i - na przykład - można się z nimi delektować przepysznym, świeżym makowcem przywiezionym prosto z Pragi 💕. 



Mamie, Kasi oraz Jitce

12 kwietnia 2023

Słodkie tortury

Nie jest łatwo radzić sobie z nieodwzajemnionym uczuciem. Właściwie nie pamiętam, jak to jest radzić sobie z uczuciem odwzajemnionym, ale to nieodwzajemnione to zaiste czysta tortura. Człowiek wie, że padł ofiarą biologiczno-chemicznej reakcji mózgu, a wręcz został weń bezlitosnie wessany, a jednak miota się bez opamiętania zupełnie, jakby został opętany. Przed oczami wciąż wiruje ta niczego nie podejrzewająca postać, umysł skanduje jej imię, a zdezorientowane serce zupełnie jak brutalnie uprowadzony zakładnik tkwi zakleszczony w uścisku rozszalałych emocji. Na próżno można wyrzucać z pamięci Jego rozczulający wizerunek, powtarzać sobie, że to nie ma sensu, bo kiedy już udaje się okiełznać te patetyczne uniesienia, wracają one ze zdwojoną (ba, ostatnio wręcz z potrojoną siłą); do tego z bezczelną satysfakcją śmiejąc się prosto w moją pokerową twarz. Coraz częściej, coraz intensywniej... oszaleć można! Człowiek sam się rani dając się uwikłać w ten galimatias, a jednak codziennie, jeśli w ogóle uśnie, otwiera oczy z tęsknotą i poddaje się kolejnej dawce miażdżącego serce ciepienia. Nawet jak nie ma już ani krztyny nadziei, a w klatce piersiowej rozlega się bolesna, jak po wybuchu bomby atomowej dziura, to wciąż tkwi w tym perpetuum mobile; niby próbując wymazać wspomnienie tego wyjątkowo czarującego, a jednak nieprzyjemnie niedostępnego uśmiechu..

Niby człowiek wraz z doświadczeniem zdobywa swoją mądrość, a jednak jak przychodzi co do czego, szamocze się jak nastolatek; wszystko z perfekcyjnie udawaną obojętnością, możliwe, że nawet wspaniale odegranym chłodem. Prawda, mądre to nie jest, bo w końcu kto nie ryzykuje szampana nie pije, ale to właśnie pamięć o miłosnych porażkach skutecznie blokuje mnie w środku i zmusza do tej smutnej niemal ascezy, choć głęboko wewnątrz moje serce i dusza biją pięściami w otaczającą je powłokę zwaną powszechnie ciałem i na całe gardło wrzeszczą:
- Czy ty nie rozumiesz, że to twoja Bratnia Dusza jest?! 
- A co wy tam wiecie - oschły dystans próbuje je ujarzmić cedząc przez zęby. - Lepiej siedźcie cicho. Jakby tak było, to przecież On wykonałby jakiś krok.
- Nie rozumiesz, że On może mieć taki sam problem jak ty...?
- To kawał chłopa jest, na tchórza nie wygląda. Lepiej weźcie kilka głębszych wdechów i się uspokójcie. Zresztą - dodaje - kto was tutaj usłyszy.
Widać, że dystans jest zmęczony i także cierpi, jednak strach przed odrzuceniem paraliżuje go bardzo skutecznie, więc sytuacja bardziej patowa być nie może. Litości!
Tak więc, iskry lecą, ale tylko wewnątrz toczącego tę samotną batalię człowieka. Żadne poparzenia nie są przyjemne, ale te wywołane romantycznym pożarem platonicznej bezsilności są chyba najgorsze. A Ty, człowieku z zewnątrz, widzisz ostoję spokoju i nie zdajesz sobie sprawy z szalejącego wewnątrz tornado.

Dlaczego na to się w ogóle zgadzamy? Dlaczego dobrowolnie pozwalamy się wciągać w takie tortury? Dlaczego wolimy robić dobrą minę do złej gry zamiast złapać byka za rogi i z szelmowskim uśmiechem zajrzeć strachowi w oczy? Niby wszystko przychodzi w swoim czasie, ale mało to się czyta o tym, że czas prędko upływa i należy go dobrze wykorzystywać?
Żeby to jeszcze była całkiem świeża sprawa, może byłoby łatwiej ją zagłuszyć lub wziąć nogi za pas i zwiać. Może człowiek znalazłyby więcej siły i uciekł się do radykalniejszych metod poskromienia swoich uczuć. Tymczasem męczy mnie to już zbyt długo i choć próbuję się odciąć, nic nie skutkuje. Co gorsza, im bardziej się odcinam, tym rykoszet mocniej daje mi po dupie, a bumerangowym torturom nie ma końca. Do tego wysiadło mi zdrowie.. Przypadek? Nie sądzę.

Uchylę rąbka tajemnicy. Obiekt - nazwijmy Go X lub (co mi tam) Chodzące Ciastko z Kremem - nie ma (raczej) o niczym pojęcia; sam z siebie nie nawiązuje kontaktu, ignoruje możliwości rozwijania kontaktu, bo gdy do kontaktu dochodzi podtrzymywać go nie próbuje, a wszelkie koleżeńskie wiadomości z premedytacją chłodno ignoruje. Wniosek? O jakimkolwiek zainteresowaniu nie ma mowy. Bardzo możliwe, że przeżywa podobne męczarnie i myśl o kimś innym spędza mu sen z powiek; tym bardziej więc pytam, po cóż dłużej tak się męczyć?! Również nie wiem! O zgrozo, ostatnio kilka razy bezmyślnie o mało nie podeszłam i Go nie przytuliłam. Ot, odruch taki. W ostatniej chwili przypominało mi się jednak, że to przecież "nie mój On", więc do katastrofy na szczęście nie doszło, a było naprawdę blisko..

Próbuję to rozchodzić, ignorować, zapomnieć. Próbuje wszystkiego! W końcu człowiek znowu nie jest taki, żeby lubił dawać się terroryzować własnym emocjom (hm, czyżby?). Będąc w moim wieku - wiadomo, niezaprzeczalnie młodym - totalnie znużona jestem sercowymi porażkami, lub drogami, prowadzącymi do nikąd. Cóż, legendy głoszą, że porażki to nie są, bo miłość to jednak cnota nad wszystkie, bez względu na jej formę, czy rodzaj, a wszystkie, nawet te najbardziej gorzkie doświadczenia nas wzbogacają, stopniowo kształtują i udoskonalają nasze dusze. Mimo to, obecnie zamiast odważnie stawić czoła nieustannie rozwijającym się uczuciom, próbuję je albo stłumić, albo przemienić w na wskroś nieinwazyjną miłość bezwarunkową, przy czym coś chyba nie do końca działa jak powinno, bo choć mentalnie próbuję Pana X "puścić wolno", z całego serca życząc Mu wszelkich błogosławieństw, myśl o Nim wciąż nie daje mi spać. Nie wiem, co robię nie tak. Nie widzę Go - źle, widzę - też nie do końca jest co celebrować, bo choć czasem mnie dostrzega, to jednak nie wygląda na to, żeby nasza znajomość miała szansę się rozwijać, a tęsknię nawet, jak stoję obok. Co mogę zatem zrobić, żeby się od tego ostatecznie uwolnić??? Co mogę zrobić, żeby naprawdę chcieć się uwolnić...? C'mon! Musi być jakiś sposób!!! 

Miałam nadzieję, że choć "paranormalnie" da się to unicestwić - nie da się. Zaprzyjaźniona Czarownica odmówiła współpracy. Możesz się więc człowieku kochać do usranej śmierci, nic Ci nie pomoże. Wiem, żenujące i zapewne nie powinnam tego tekstu publikować na blogu, ale z desperacją nie pogadasz. Znasz to uczucie? Ściskam Cię serdecznie. Napisz, może jakoś przejdziemy przez to razem.

Ktoś powie "dlaczego po prostu nie zaprosisz Go na piwo?". Cóż, zapraszałam do włączenia się w inne okazje, ale dostając odmowne odpowiedzi typu: "mam plany, ale jeszcze się odezwę" (klasyczne zghostowanie) lub "niestety jestem już umówiony", to jak myślicie, czego można się spodziewać po kolejnej propozycji? Nie ma się co łudzić, trzeba wyciągnąć konstruktywne wnioski i pójść po rozum do głowy. Mówiłam, sytuacja bardziej patowa być nie może.

Owszem, to możesz być Ty, ale nie martw się, nie dowiesz się o tym, bo niby skąd. Szansa, że natrafisz na ten wpis jest równa mniej, niż zeru; szansa, że załapiesz, iż to o Ciebie właśnie chodzi jest jeszcze mniejsza. Nawet jeśli, to "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", hę? Wkleisz emotikon przedstawiający uniesiony kciuk, czy milcząco (dla odmiany) wiadomość tę olejesz? Wierz lub nie, ale tymi słowami nie chcę robić Tobie żadnej przykrości, ani tym bardziej wywierać jakiejkolwiek presji. Jeśli kiedykolwiek jakimś magicznym trafem przeczytasz ten tekst, chciałabym, aby sprawił Ci on raczej sporą przyjemność i dał powód do radości.

W tym całym szaleństwie, pomimo wszystko nadal próbuję "przestrajać się" na kanał nieograniczonej, Boskiej Miłości, która cierpliwa jest i nie szuka poklasku. Tu nawet nie chodzi o to, że brzmi to szlachetnie, bezinteresownie, zgodnie z Bożą ideą, czy na wskroś bezpiecznie. Zwyczajnie chcę, aby dusza moja zaznała wreszcie spokoju. Jeszcze za życia.
Najlepiej z Tobą..


Jemu - Chodzącemu Ciastku z Kremem