Telefon bombarduje mnie ostatnio wspomnieniami sprzed nie tak dawnych lat, gdzie jedną z głównych bohaterek owych przypominajek jest czarna kotka, która bezczelnie acz niepostrzeżenie skradła mi serce. Ja, typowa psiara byłam bowiem bardzo zdystansowana w stosunku do kotów, rzecz jasna z powodu nieprzyjemnego incydentu, który miał miejsce nieco wcześniej, w nieco innych okolicznościach.
Akurat przeprowadziłam się z domu, gdzie mieszkał dość nieprzewidywalny kot z jeszcze mniej przewidywalną właścicielką, do domu, w którym kota nie było, ale gdy już wniosłam tam cały swój dobytek, mój ówcześnie Nowy Współlokator powiedział, żebym się nie zdziwiła, jeśli będąc w kuchni zobaczę intensywnie wpatrujące się we mnie z zewnątrz oko, którego właścicielką miała być rzeczona Kicia. Okno bowiem było średniej wielkości, jednak większość szyby pokrywała biała powłoka zapewniająca nieco prywatności i przezroczystym był jedynie centymetr wzdłuż samej ramy, który wystarczał jej do nawiązywania kontaktu wzrokowego.
- Nie ma problemu, kocham zwierzęta - powiedziałam wyjątkowo mało podekscytowanym głosem. - Trochę nie ufam kotom po scenie, którą urządziła poprzednia przedstawicielka tego gatunku, ale też ich wrogiem nie jestem. Zwyczajnie nie będę się spoufalać - deklarowałam naiwnie.
Fakt, kilka lat wstecz, z jakiegoś powodu gdziekolwiek się pojawiałam, a w okolicy był jakiś kot, samowolnie zwykł przychodzić do mnie jakby znał mnie od lat, wskakiwał na kolana i uruchamiał tryb wibracji. Było to dość osobliwe doświadczenie, ale możliwe, że miało związek z ich "paranormalnymi medycznymi zdolnościami" (do takich sytuacji dochodziło bowiem najczęściej jak nieświadomie hodowałam w brzuchu dorodnego guza). Powiadają też, że każda czarownica ma swojego kota, więc może owe "sierściuchy" wyczuwszy moją prawdziwą naturę po prostu przychodziły na jakiś nieformalny casting. Kto wie... może jedno i drugie.
- Bolhas jest w porządku, czasem dajemy jej jedzenie. Nikt nie wie, gdzie ona mieszka, najwyraźniej dnie spędza na wędrówkach po sąsiedztwie, gdzie każdy o nią dba po trochu.
- Bol... co? - zapytałam - Nigdy nie słyszałam takiego imienia.
- Bolhas, ja ją tak nazywam, to od węgierskiego słowa Bolha, co znaczy pchła. Tutaj każdy inaczej ją zwie.
Nie minęło dużo czasu, kiedy Oko pojawiło się w oknie. Początkowo próbowałam je ignorować, ale nic to nie dało. Oko było cierpliwe i hipnotyzowało mnie bez mrugnięcia. Co więcej, kotka pojawiała się znikąd jak tylko spędzałam czas w ogrodzie, dziarsko podbiegała i mrucząc intensywnie ocierała się o moje nogi, od razu w trybie pełnych wibracji. Bez pytania też wskakiwała na kolana i odsłaniając brzuszek zapadała w urocze drzemki, a kiedy łapałam przysłowiowe doły próbowała siadać na mojej głowie, jakby chcąc przejąć negatywne myśli i emocje. Towarzyszyła mi dosłownie krok w krok, czasem odprowadzała kawałek ulicą, jak szłam po zakupy... Zachowywała się jak typowy pies, może dlatego też udało jej się wkupić w moje łaski szybciej, niż się zorientowałam.
Ostatecznie pękłam jak wróciłam z tygodniowego wyjazdu. Byłam już w domu dwa dni, kiedy gotując obiad i odpowiadając na pobrzękujące w telefonie wiadomości poczułam, że coś ociera mi się o łydki, a do tego wydaje z siebie rozdzierające serce miauknięcia - z powodu słabej wentylacji pomieszczenia zawsze gotowaliśmy przy otwartych drzwiach; nawet nie zauważyłam, kiedy Kicia weszła do środka. Do dziś słyszę w uszach te patetyczne i dość specyficznie akcentowane
"mi-auuuuu, mi-auuuu"... Pomiędzy moimi nogami plątała się bowiem czworonożna kupa nieszczęscia, która powoli, ze zwieszoną głową zdawała się skarżyć ze swojej tęsknoty. Resztki murów dystansu runęły i zmieniły się w popiół. Kotka dostała zezwolenie na spędzanie czasu w moim pokoju, z czego korzystała do granic możliwości. Co ciekawe często dawała mi się wysypiać z rzadka jedynie budząc w środku nocy celem wypuszczenia jej do ogrodu. Dlatego też z bólem serca żegnałam ją, kiedy przyszło mi po raz kolejny zmieniać adres. Na siłę wyższą nic nie poradzisz, ale złamane serce nigdy do końca się nie zagoi. Co prawda rozpatrywałam zabranie jej ze sobą, ale po konsulatcji z zaprzyjaźnionym weterynarzem i kilkoma znajomymi uznałam, że najbezpieczniej i najrozsądniej będzie zostawić ją na jej własnym terenie, ponieważ kot, jako terytorialne zwierzę mógłby próbować wrócić do domu na właśną łapę, a to w moich okolicach zdecydowanie nie byłoby bezpieczne.
Na szczęście Kicia miała również schronienie u naszej sąsiadki, która z kolei nazywała ją Luna. Początkowo próbowałam kotkę odwiedzać, tym bardziej, że sąsiadka regularnie informowała jak sprawy stoją. Za pierwszym razem Kicia była tak obrażona, iż strzelając fochami udawała, że mnie nie zna. Za drugim nastąpił mały progres, ponieważ dała się przytulić, ale wciąż udając, że ma moją wizytę głęboko pod ogonem. Każde z tych spotkań rozdrapywały tęskne rany na nowo - zarówno moje jak i jej, więc ostatecznie się poddałam, wszak nieładnie jest bawić się uczuciami innych - nie tylko ludzi, ale i zwierząt. Nigdy jednak nie zapomnę tej Czarnej Psotki, która mnie zaadoptowała i niemal frunąc biegła przez okoliczne dachy, aby oddać się mruczącym pieszczotom za każdym razem, kiedy mnie zauważyła, bądź słyszała wieczorne kici, kici...
Tom i Jerry - historia prawdziwa...
Moja mała pieszczotka...
Patrz mi w oczy i daj smiuakołyka... (od tego się zaczęło).
Szefowa po drzemce...
Nie ma się co oszukiwać, każda czarownica ma swojego kota... ;)






❤️
OdpowiedzUsuń💞💞💞💞
OdpowiedzUsuń❤️
OdpowiedzUsuń