07 października 2025

Orły, sokoły, herosy...

Każdy człowiek to zupełnie inna powieść i wynik zbieżności różnych historii, okraszonych trzepotem niejednej pary motylich skrzydeł; bowiem nieustannie, bez względu na porę dnia, intencje i okoliczności wpływamy na losy innych, wzbogacając to perpetuum mobile jakim jest życie o cząstki naszych własnych historii...

Kiedy kilku pasażerów wyraźnie zbladło i wstrzymało oddech, zorientowałam się, że w moim kierunku powoli zmierza pani sprawdzająca bilety. Od razu wyciągnęłam z kieszeni telefon i przygotowałam kod QR, żeby mieć to całe sprawdzanie z głowy. W międzyczasie odpłynęłam w powleczone kirem myśli, ale tylko na chwilę, gdyż  prędko uprzykrzyło mi się trzymanie w dłoni przyciężkiego smartfonu, i wówczas dotarło do mnie, że pani kobuch rozpłynęła się w powietrzu. Może jednak miałam zwidy...? Już miałam wepchnąć komórkę z powrotem do kurtki, gdy siedząca obok mnie, wyperfumowana niezwykle popularnym w okolicy zapachem dnia wczorajszego, poszarzała na twarzy od podtrzymywanego bezdechu kobieta, cichcem czmychnęła na najbliższym przystanku. - Czyli jednak gdzieś tu jest - pomyślałam i omiotłam wzrokiem wnętrze krótkiego i o tej porze niezatłoczonego jeszcze Solarisa. Zaiste, kontrolerka była całkiem blisko, przystanęła cicho nad jednym, raczej nie zwracającym na nią uwagi pasażerem, więc z początku pomyślałam, że może tylko zawiesiła sprawdzanie na czas obsługi kolejnego przystanku. Niebawem jednak okazało się, że ubrany od stóp do głów w markowe ciuchy, wyrośnięty - na oko około trzydziestki, może nieco starszy - byczek (ewidentnie fan Górnika Zabrze), z dawno niemodnym, acz świeżo przygolonym irokezem, jechał na gapę. Młodzian ów również "bohatersko" odmówił okazania dowodu tożsamości do wystawienia mandatu, tłumacząc, że akurat dziś nie ma go przy sobie. Wszystko wskazywało na to, iż myślał, że jak będzie ignorował panią kanar i zacznie przewijać posty na Instagramie dadzą mu spokój i pojedzie dalej, jednak to był dopiero początek widowiska. Kto wie, może - jak każdy trzylatek - myślał, że jak zamknie oczy, to zniknie? Trudno powiedzieć, ewidentnie nie on pierwszy w dzisiejszych czasach nie wie, co to honor i jakby mógł, to by schował głowę w piasek. "Gdzie ci mężczyźni" pytała przez wiele lat Dauta Rinn, po czym zmarła nie uzyskawszy odpowiedzi. "Nie ma to nie ma, po co drążyć temat?" - cytując klasyka zaczęłam układać odpowiedź na jej słynną piosnekę, zresztą może pani Rinn sama zaprzestałaby dociekań, gdyby tego dnia pojechała ze mną "kosą"? Z długoterminowych obserwacji wnoszę, że w dzisiejszych czasach coraz więcej mężczyzn ma jaja tylko na papierze, a jak "nie ma, to nie ma, po co drążyć temat".

Tymczasem akcja zaczęła nabierać tempa, Mozart z Rossinim mieliby dobre libretto na operę buffa "Fochy fircyka bez biletu". Autobus obsłużył jeszcze kilka przystanków, z pozoru wszystko wyglądało spokojnie, kiedy do kontrolerki pilnującej odpicowanego lansiarza raz po raz podchodzić zaczęła jej nieco młodsza koleżanka. Usłyszałam, że do akcji miała wkroczyć policja i nasz autobus raczej daleko już nie zajedzie. - Świetnie - pomyślałam retorycznie i obrzuciłam irokeza pełnym "wdzięczności" spojrzeniem. Już dawno obiecałam sobie nie denerwować się tym, nad czym nie mam kontroli, nie pozostało mi nic innego jak obserwować jak się z tej sytuacji koleś wygramoli. Nie trzeba było długo czekać, gdyż młodzian zaczął stroszyć piórka buchając coraz to większym niezadowoleniem, które w gwałtownym crescendo coraz intensywniej podkreślał raczej mało wyszukaną łaciną podwórkową, aż wreszcie wulgaryzm doszczętnie opanował jego żałosny monolog poco a poco furioso. W spektaklu rychło też pojawił się element choreografii, gdyż cwaniak fukając zaczął nagrywać panie rewizorki, chodzić nerwowo po pojeździe, kręcić się, wymachiwać rękami, a bluzgając zajrzał mi w oczy, najwyraźniej oczekując zrozumienia. Ziewnęłam. W tym kinie brakowało tylko chipsów i popcornu.
Oczekiwanie na przyjazd policji przedłużało się nieprzyjemnie, wkróce do jazgotów rozhisteryzowanego gogusia dołączył swoją melodię podstarzały pan, który rzekomo śpieszył się na pociąg do Bielska. Teraz w warstwie literackiej, pojawiły się bardziej wyrafinowane przekleństwa, wysłyszeć dało się karalne pogróżki nie tylko w stronę pań kontrolerek, ale i broniących koleżanek kierowcy. Wzburzony bielszczanin żądał od nich zwrotu pieniędzy za bilet kolejowy, jakby to oni byli źródłem całego problemu.
- Przypominamy, że to się wszystko nagrywa - oznajmił pan kierowca.
- I bardzo dobrze, bardzo dobrze - odpyskował mister Adidas, nie wiedzieć czemu nadal uważając, że jest ofiarą niesprawiedliwego systemu. Błysnął też znienacka swoim dowodem osobistym, kiedy próbował go ukryć w jakiejś głębszej kieszeni. 
- Teraz tego nie wyciągej - doradził mu podstarzały kolega od pogróżek, również zadowolony, że wszystko się nagrywa. Ten jednak niebawem opuścił pojazd, z pasją kontynuując swoją arię bluzgów na zwenątrz.
- Jak jo żałuja, że żech sie nie kupiył piywa abo jako halba! - Znienacka odezwał się mistrz drugiego planu, cały czerwony na podpuchniętej twarzy - terozki siedza sam o suchym pysku, jak tyn ciul. - Dodał.
No cóż, człowiek próbuje dotrzeć na ostatnie pożegnanie, ale tego dnia to najwyraźniej w owym autobusie dział się dramat za dramatem..  Olać operę, wezwijcie Jaworowicz, kręćcie "Trudne sprawy"!

Gdy przyjechała policja, bohater dnia odburkiwał na pytania tak niezrozumiale, iż panu władzy z miejsca podskoczyło ciśnienie.
- Jeszcze raz pytam, co się tutaj dzieje, dlaczego pan sprawia kłopoty?! - powtórzył policjant, domagając się grzeczniejszej odpowiedzi.
- No co, jadę sobie spokojnie autobusem, BEZ biletu, a one się mnie czepiają - odpowiedział mięśniak, mimo wszystko wciąż z siebie zadowolony, a ja, niedowierzając w to, co słyszę już całkiem poważnie zaczęłam się zastanawiać kiedy pomyliłam drzwi, że dostałam się akurat do tego matrixu... 

Nie przedłużając tej monty-pythonowskiej historii dodam, że ów autobus już nie pojechał dalej, trzeba było przesiąść się w następny. Wszystko, dzięki niefrasobliwości fircyka, który najwyraźniej uznał, że oryginalna ilość pasków w markowych dresach zwalnia go z zakupu biletu na przejazdy komunikacją miejską.


PS) Trzy dni później, gdy siedziałam zasłuchana w wykonania uczestników XIX Konkursu Chopinowskiego, poczułam znienacka nagły podmuch wiatru, który musnął mój policzek i natychmiast poderwał firankę do żwawego tańca. - Oho, czyżby przeciąg?! - podniosłam głowę zdziwiona; w końcu kto jak kto, ale moja miksująca właśnie ciasto mama zawsze pilnuje, żeby ich unikać, tym bardziej o tej porze roku. Od razu zerknęłam na okna i zorientowałam się, że wszystkie są szczelnie zamknięte. Spojrzawszy na wciąż falującą figlarnie firankę uśmiechnęłam się smutno. - A więc to Ty... - zadumawszy się pozdrowiłam Gościa w myślach. - Do zobaczenia w tym lepszym świecie, teraz odpoczywaj w pokoju - dodałam po chwili zamyślenia i podziękowałam za wyjątkowo subtelną, pożegnalną wizytę. Wówczas biała gardina opadła delikatnie i już więcej się nie poruszyła. 



In memoriam JK

19 sierpnia 2025

Puszka Pandory

Nie odkryję Ameryki mówiąc, że w związku z rozczarowaniami doznanymi od osób, którym zawierzyliśmy trudno jest ufać ludziom nowym. Ba, zgodnie z logiką, ostrożność rośnie wprost proporcjonalnie do ilości przeżytych zawodów, jednocześnie skutecznie wzmacniając mury traumatycznych blokad, a nieufność rozwija się bez względu na rodzaj relacji międzyludzkiej. Ale ok, może od początku...

Zapewnie nie jestem jedyną osobą na świecie, która nie jest szczególnie podekscytowana na myśl o  wizycie u stomatologa, a miałam tak od pierwszego przekroczenia wielkich i niezwykle ciężkich, drewnianych drzwi poradni dentystycznej jeszcze na rodzinnej dzielni. Możliwe, że silna niechęć była skrupulatnie zakodowana w moim DNA przez zębowe traumy moich przodków, bowiem jak dziś pamiętam opowieść Babci o swoim (lub jej siostry) okropnym bólu, który był rezultatem złamania się wiertła w trakcie borowania, jednak przyznam szczerze, że nie jestem pewna kiedy usłyszałam tę historię, zatem trudno też powiedzieć czy akurat to był bezpośredni trigger. Faktem jest, że jak zgodnie ze wskazaniami zostałam przyprowadzona do dentysty, aby usunąć mleczne jedynki (ni dudu nie chciały same wypaść), słysząc złowieszcze wiercenie najpierw próbowałam zwiać nie wyrządzając nikomu krzywdy, a potem tak pogryzłam palce pani dentystki, że legendy długo głosiły iż musiała zszywać skórę na pogotowiu. Korzystając z chwili nieuwagi zszokowanej ofiary moich bądź co bądź silnych mleczaków podjęłam kolejną próbę ucieczki, jednakże równie nieskuteczną. Widząc poranione palce dentystki przeszło mi przez myśl iż nie wiem na co usuwać tak mocne zęby, ale długo nad tym nie myślałam. Możliwe, że ktoś zdzielił mnie patelnią w głowę, bo dalszego ciągu nie pamiętam, w każdym razie jakoś mi te zęby usunięto.

W szkole kazano nam umówić się na przegląd i potencjalne leczenie do dentysty szkolnego, którego gabinet znajdował się w pobliskiej Szkole Podstawowej Nr 3, założę się, że rozchodzący się po tamtejszym korytarzu, bezlitosny odgłos wiercenia wzbudzał trwogę wśród wszystkich, nawet największych łobuzów i nauczyciele nie mieli większych problemów z utrzymaniem dyscypliny. Szybko okazało się, iż zębami zajmowała się tam prawdziwa pani rzeźnik, która tak "skutecznie" podjęła się leczenia moich górnych szóstek iż po kilku brutalnych sesjach oraz powtarzającym się wypadaniu nieprofesjonalnie założonych plomb, okrutnie bolące zęby zdecydowała się bezapelacyjnie usunąć. Żeby przygód było mało, wysłała mnie do apteki, abym zakupiła strzykawki we własnym zakresie, ponieważ takich sprzętów w magazynku nie miała. Hm, pewnie, że nie miała, skoro do wiercenia używała wiertarki udarowej naprzemiennie z młotowiertarką i zapewne cały przydział z państwowego funduszu służby zdrowia poszedł na to i marnej jakości posrebrzany cement, który najwyraźniej bezmyślnie upychała do zębów swoich ofiar, względnie zęby wyrywała na pęczki i rozpędzona w swoim hobby przekroczyła limit budżetowych ograniczeń jeszcze na początku pierwszego semestru. Jakkolwiek, trudno się nie domyślać, iż to doświadczenie wywarło na mnie fatalny wpływ i uznałam, że nie będę więcej zgrywać bohatera, całkiem poważnie rozpatrując gibis jako najlepsze rozwiązanie w najbliższej przyszłości. Tamten ból naprawdę dał mi w kość, nie widziałam sensu, aby znów się tak męczyć. Na szczęście moja szkolna przyjaciółka wiedząc o tych dramatycznych doświadczeniach namówiła mnie, abym dała szansę stomatologowi, który był jej sąsiadem, opowiadała o nim jak o cudotwórczym Superbohaterze, do którego zjeżdzają ludzie z całej Polski.
- Pozwól mu wyleczyć chociaż jeden ząb - wytrwale powtarzała, bo trochę to trwało, zanim się zgodziłam - jeśli nie będziesz chciała do niego potem wrócić, to dam ci spokój.
Cóż, poszłam i zostałam. Zresztą, nawet kiedyś wspomniałam o nim tutaj na okoliczność bolesnej opowieści o dzięwiątce, zębie piękności. Przypominający urodą Freddiego Mercurego, posturą przytulaśnego niedźwiedzia stomatolog miał faktycznie wyjątkowe podejście. 
- Poproszę o mocne znieczulenie - błagałam wpatrując się w niego przerażonymi oczami na pierwszej wizycie, kiedy już ustalił, który z zębów jest najpilniejszym priorytetem i upewnił, że nie reaguje na ciepłe, zimne, kwaśne ani słodkie.
- Nie podam ci znieczulenia - odparł spokojnie z uśmiechem - dostają je tylko faceci, bo to straszne mięczaki. 
- A jak będzie bardzo bolało? - W oczach zbierały mi się łzy. - Naprawdę bardzo się boję.. - Mam talent do kamuflowania uczuć i emocji, ale wówczas mój głos drżał wyraźnie.
- Nie martw się na zapas - cierpliwie uspokajał - zaraz się przekonasz, że znieczulenie nie jest w ogóle potrzebne.
I tak w krótkim czasie, faktycznie bez znieczulenia wyleczyłam wszystkie zęby. 
- Jaki to Wspaniały Dentysta - szczebiotałam zwykle przez telefon, po który sięgałam zaraz, gdy opuszczałam klinikę - to tylko naprawiony ząb, a ja czuję się od razu jakaś taka piękniejsza! - Chichotałam do wspomnianej przyjaciółki i mamy na zmianę. 
Wracałam tam więc regularnie. Pan Doktor kilkakrotnie otworzył dla mnie gabinet również poza godzinami pracy, bo zdarzyło się, że jakiś domagający się atencji ząb spłatał mi wrednego figla na dzień przed koncertem. 
- Jakby jeszcze coś się działo, to dzwoń od razu - zwykł powtarzać. -  Wolałbym, aby to nie była niedziela, ale jak i tak wypadnie, to nie czekaj - mówił. 
Tego człowieka nie dało się nie kochać. Miał wrodzoną empatię, wielkie serce i życzliwe podejście do pacjentów. Jego poczekalnia zawsze pękała w szwach, a on pomagał wszystkim, którzy przyszli, poświęcał tyle czasu ile było trzeba i nikogo nie odsyłał z kwitkiem. Ba, żaden inny stomatolog w mieście po dzień dzisiejszy nie ma tak pochlebnych opinii jak On. Niestety w okresie pandemii jego klinika przez dłuższy okres była niedostępna, a mnie jak na złość dopadła konieczność, aby ponownie odwiedzić dentystę. Prowadzona poleceniem innej serdecznej koleżanki oraz pochlebnymi opiniami paru zadowolonych pacjentów dotarłam do większej, wizualnie nieco bardziej nowoczesnej kliniki, gdzie znajduje się kilka gabinetów, a każdemu stomatologowi towarzyszy rozplotkowana asystentka. W tym miejscu panuje zupełnie inna atmosfera, niż ta, do której przywykłam u Freddiego, może i na ścianach wiszą nienaganne uśmiechy i informacje o przyjaznej stomatologii, ale równocześnie uderza bezduszna, taśmowa komercja. Na każdego pacjenta przysługuje bowiem zwykle sztywny, półgodzinny przydział czasowy, a obserwowanie zarówno pracy dentystów, jak i wywoływanych i opuszczających klinikę ludzi skojarzyło mi się z Reksiem przybijającym pieczątki w niezapomnianej, kreskówkowej czołówce, jednakże co było robić, trzeba było zaufać komuś nowemu.. 
Zgodnie z poleceniem próbowałam dostać się do lekarza, który okazał się być tam najbardziej obleganym, co - o naiwności - myślałam, że dobrze rokuje. Pod jego nieobecność zapisywałam się do jego bardziej dostępnego kolegi. Prędko okazało się, że dentystom tym raczej brakuje delikatności, a okazywana empatia jest wystudiowana, dlatego też mój pierwotny lęk wrócił w oka mgnieniu i siłą wodospadu. Rzecz jasna każdemu z nich na wstępie każdej z wizyt tradycyjnie obwieszczałam, że bardzo się boję, co spotkało się z kurtuazyjnymi, acz nieco niezręcznymi reakcjami. "Właściwie po co ja to mówię - przemknęło mi raz przez myśl - to zupełnie jakbym informowała faceta na pierwszej randce, że ojciec mnie porzucił, jak byłam bardzo mała, więc boję się, że i on da nogę. Porównanie kiepskie, sytuacje niby różne, ale mam wrażenie, że reakcje byłyby podobne, z cyklu: yyyyy, hyhy, nie ma się czego bać... tak, że tego... Przy czym facet pitnąłby od razu, a stomatolog musi zostać, bo mu za to płacą, więc ze zmieszaną miną podejmuje się zadania". Może też dlatego  tak szybko ogarniali oni po kilka problemów naraz, a ja myślałam, że sytuację w szczęce mam pod kontrolą. W obliczu rosnącej konieczności udałam się tam również w tym roku, tym razem udało mi się dostać do owego poleconego lekarza.
- Co dziś robimy ?- zapytał z uśmiechem numer 92.
- Będę wdzięczna jeśli pan zerknie jak wygląda sytuacja i ją opanuje w razie konieczności, pomoże na ból spowodowany wyskakującym zawiasem i doradzi w sprawie uzupełnienia zęba usuniętego w ubiegłym roku. 
Od razu przekazał wątpliwe rokowania w kwestii nawalającego zawiasu, wysłał mnie na tomografię, poinformował, że tylko dolna ósemka jest do zrobienia i trzeba usunąć kamień.
- Może to pan zrobić dzisiaj? - zapytałam.
- Jasne - odpowiedział i uwinął się zanim zdążyłam mrugnąć dwa razy, cały czas plotkując ze swoją asystentką. Na koniec przedstawił rozwiązania dotyczące uzupełnienia brakującego uzębienia (z zapałem proponowałam innowacyjne metody, lecz niestety bezinwazyjnie nie przyklejają zęba na klej, ani nie wstawiają zębowych klipsów) i powiedział, że wystarczy jak za rok przyjdę do kontroli. 

Opuściłam gabinet szczęśliwa, że szczękę mam załatwioną i od razu zaczęłam dumać nad potencjalnym implantem uznając, że dobrze będzie poznać kilka niezależnych opinii. Nawiedziwszy ostatnio mojego GP postanowiłam zapytać go, co i on o tym myśli; to światły lekarz, więc wiedziałam, że przedstawi swoje obiektywne zdanie. Omawiając wszystkie za i przeciw stwierdził w końcu, że implant wydaje się być rozsądnym rozwiązaniem, bo chcąc odciążyć moją specjalnej troski trzustkę muszę dobrze gryźć, a jak tu gryźć jak brakuje zęba... Nie zwlekając udałam się do poleconego dentysty, którego gabinet rychło przypomniał mi czasy Freddiego. Byłam przekonana, że przychodzę jedynie skonsultować implant, a tymczasem ów starszy lekarz, robiąc dokładny przegląd znalazł wiele najwyraźniej przeoczonych na ostatnim przeglądzie "u Reksia" ubytków i żeby nie być gołosłownym wszystko pokazał mi na kamerze. Byłam w szoku, kiedy wyszła na jaw naprędce odbębniona fuszerka, gdyż oprócz rzeczonych ubyków także kamień nazębny okazał się być usunięty tylko po łebkach. Nie muszę chyba mówić, że ręce mi opadły i ogarnął mnie blady strach. Lekarz próbował mnie uspokoić i tak ciekawie opowiadał o zagadnieniach stomatologicznych, dokładnie i spokojnie odpowiadając na wszystkie pytania, że zapominiałam o niepokoju i wpatrywałam się w pokazywane zdjecia i inne wykresy jak zaczarowana. Może on zna Freddiego? - Pomyślałam. Na wieść o jego zbliżającej się emeryturze oblał mnie zimny pot.
- Proszę jeszcze nigdzie nie iść, ja dopiero przyszłam - błagalnie zamrugałam.
- Spokojnie, jeszcze trochę popracuję - uśmiechnął się mimowolnie.
- Bardzo się boję - bez ogródek, acz smutno dodałam, decydując się na kolejną wizytę.
- Dobrze to rozumiem i nie mam pani tego za złe - odpowiedział z empatią, a ja od razu w myślach nadałam mu ksywę "Wujek".
Do ostatniej chwili miałam nadzieję, iż znalezione ubytki to jednak nic nieznaczące odbarwienia, niestety szybko się przekonałam, że to nie były wyolbrzymione przywidzenia, a najprawdziwsza puszka Pandory. Mnie tymczasem nurtuje pytanie, czy poprzedni dentysta rzeczywiście jej nie widział, czy też umyślnie ją przeoczył...


25 maja 2025

Jutra może nie być

Ponoć na łożu śmierci ludzie najbardziej żałują, że nie mieli odwagi częściej mówić "kocham cię" i być obecnymi dla tych którzy byli dla nich ważni. Cóż, lepiej to zrozumieć późno, niż w ogóle, ale z drugiej strony w obliczu ostateczności raczej nie ma już możliwości, aby zaniedbanie to naprawić. Niby wszyscy zdają sobie z tego sprawę jak ważna jest bliskość drugiego człowieka, a jednak często uważając, że nie jesteśmy jeszcze gotowi odkładamy miłość na później, przy czym zapominamy, że jutra może nie być. Ponoć to z miłości właśnie na koniec życia bedziemy rozliczani, dlaczego więc tak trudno ludziom dziś miłości sprostać?

Zawężając temat do meandrów miłości romantycznej, z obserwacji wnoszę, że za brak odwagi odpowiada nic innego, jak uparcie pielęgnowany w głowie strach, który - jak większość lęków - jest niczym innym, jak nastawioną z góry na porażkę, zwykłą, acz silną iluzją.  Czasem ostrożność tłumaczy się nieudanym doświadczeniem rodziców, bądź wręcz niepowodzeniami całych generacji przodków; często bagatelizuje się swoją wartość zawczasu nawiając się na rzekomo pewne odepchnięcie i zranienie; niekiedy celebruje się ciężar szeregu własnych, pechowych doświadczeń. Niejednokrotnie bywa, że człowiek pozjadawszy wszystkie rozumy zakłada, że wszyscy przedstawiciele płci przeciwnej są "tacy sami", a zuchwałość ta częstokroć wynika i z nielicznych, lecz okrutnie bolesnych doświadczeń. Bez względu na źródło wymówek, ludzie potrafią zbudować arcytrudne do pokonania blokady i totalnie zaniechać podejmowanie kolejnych prób pracy nad miłością. Co ciekawe, ten sam zablokowany na romantyczną miłość człowiek ani myśli poddać się, kiedy ponosi porażki w innych dziedzinach i motywuje się, aż osiągnie swój cel. 

- Weź, zaproś ją na kawę, spacer czy "coś" - kibicuję od dłuższego czasu zauroczonemu, serdecznemu koledze - przecież to nie musi być od razu randka - zachęcam. 
- Na pewno odmówi - odpowiada przekonany, bawiąc się w jasnowidza. - Nie będę ryzykować.
- Skąd masz pewność? - Nie poddaję się. - Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz, może akurat ucieszy ją ruch z twojej strony? 
- Lepiej nie. - Odpowiada smutny, ale zdecydowany, a przecież tyle może właśnie tracić..

Podobnie zaprzyjaźniona koleżanka: 
- Prawie zemdlałam, jak "go" dziś spotkałam w windzie - mówi.
- Było trzeba mu omdleć prosto w ramiona - podpowiedziałam "na zaś".
- Co ty, przecież gdzie tam ja - wróży z fusów niedowierzania, że wszystko jest możliwe - wokół niego kręci się tyle pięknych dziewcząt... - dramatyzuje.
- Kobieto, a co, jeśli akurat ty jesteś dla niego tą najpiękniejszą? Głowa do góry, cyc do przodu i ruszaj do akcji - namawiałam do działania. - Powiadają, że nie ma nic złego w tym, aby dziewczyna wykonała pierwszy krok. Niektórzy faceci są bardzo nieśmiali, a niektórzy to zwykłe dupy wołowe i nie wiedzą jak ogarnąć temat, więc czasem wystarczy ich trochę zachęcić. - Peroruję. - Może on uważa, że u ciebie nie ma żadnych szans? Nie oczekuj, że będzie ci czytać w myślach. - Proszę, jaka mądra się zrobiłam. Mogę tak prawić godzinami.
- Lepiej powiedz jak mam się odkochać? - Pyta nieprzekonana.
- Kochana, żebym ja to wiedziała, to już dawno sama byłabym odkochana. - Odpowiadam kręcąc głową z dezaprobatą. - Osobiście może nie piję teraz szampana, ale nie moża powiedzieć, że nie zaryzykowałam bądź, że tego żałuję. 

Z okazywaniem miłości nie zawsze było słabo. Myślę, iż warto wspomnieć kilka przykładów, które świadczą to tym, że nawet brak światłowodów i dzieląca odległość nie miały dla zakochanych znaczenia, co więcej trzeba przyznać, że panowie potrafili zaskakiwać kreatywnością. Ludwig van Beethoven do dziś urzeka długim listem, napisanym do swojej tajemniczej ukochanej, który rozpoczął uroczymi słowami: "Mój aniele, moje wszystko, moje drugie ja (...)". W elaborcie tym nie brakuje czułości. Dla porównania, na myśl nasuwają mi się udostępniane na platformach społecznościowych memy, z których wynika, że dziś szczytem finezji jest zdawkowe i jakże "poetyckie": "ruchasz się?". No cóż.

Często podkreśla się, że w Miłości nie słowa, a czyny mają znaczenie. Zgodnie z duchem tej idei niewątpliwie szedł 
Ojciec mojej szkolnej Przyjaciółki, który 
w ubiegłym stuleciu codziennie - przez pół roku - przmierzał PKS-em długie kilometry, aby chociaż przez chwilę pospacerować z Jej Mamą; tyle mu wystarczyło, aby się oświadczyć. W obecnych czasach natomiast często słyszę, że parę kilometrów i korki na ulicach są niepokonywalną przeszkodą, choć na szczęście nie dla wszystkich, gdyż pewien mój Kolega rzucił wszystko, by polecieć za swoją ukochaną do innego kraju, aby ją tam odnaleźć i bardzo skutecznie zawalczyć o wspólną przyszłość. Jak widać są jeszcze panowie, którzy mają jaja, równocześnie szkoda, iż jest wielu takich, którzy nie potrafią zebrać się na odwagę, aby zaprosić dziewczynę choćby do kina, nie ruszając się z tego samego miasta. Zostawmy to.

W obecnych czasach coraz częściej głośno mówi się o znaczeniu miłości własnej, zwracając uwagę, iż bez pokochania siebie najpierw niemożliwym jest, aby obdarzyć miłością kogoś innego. Zresztą, nawet słynne Przykazanie Miłości nakazuje nam miłować "bliźniego swego jak siebie samego", tym samym dość wyraźnie dając do zrozumienia, że z "pustego nie nalejesz". Trzeba zaznaczyć, że w kochaniu siebie nie chodzi o próżność, arogancję czy narcystyczny egoizm. Chodzi o zdrowy szacunek dla samego siebie.

Jeden z obserwatorów mojego Instagrama przysłał niedawno wiadomość, z której treścią trudno się nie zgodzić:

"Prawdziwa miłość nie pochodzi z pustki - pochodzi z przepełnienia.
To rodzaj miłości, która rozkwita tylko wtedy, gdy naprawdę nauczysz się kochać siebie, ze wszystkimi swoimi cieniami i światłem.
To miłość, która nie oczekuje niczego w zamian, ponieważ już czuje się cała.
Nie przytłacza, nie wymaga, ani nie kontroluje.
Po prostu jest.

Ta miłość to wolność.
Patrzy na drugą osobę i mówi:
"Kocham cię dokładnie takim, jakim jesteś. Nie dlatego, że mnie dopełniasz, ale dlatego, że ja już dopełniłem siebie".

Nauczyłem się, że kiedy miłość pochodzi z pełni, nie powstrzymuje cię - podnosi cię.
Nie rani - leczy.
Nie jest zależna - dzieli się.
I właśnie taką miłością postanowiłam żyć i dawać ją światu". 

Osoba ta zaznaczyła, że to jej własne słowa, aczkowiek trudno nie skojarzyć ich z Joe Dispenzą, Lorną Byrne lub podobnymi mentorami, którzy podkreślają wagę miłości własnej i jej wpływ na relacje z bliźnimi. Obserwując ludzi w dzisiejszych czasach, gołym okiem widać, że zdecydowana większość nie widzi miłości w ten sposób. Tendencyjnym jest poszukiwanie aprobaty u drugiego człowieka, spodziewając się, że to on uzupełni deficyty miłości; mało kto rozumie, że bez kochania siebie zawsze będzie się czuło miłości niedosyt, a to raczej negatywnie odbija się na trwałości związków. Abstrahując od toksyczności takich relacji, osoba, od której oczekuje się ciągłego okazywania i udowadniania miłości raczej podda się przytłoczona ciężarem niekończących się żądań. Smutnym jest również uciekanie się do różnego rodzaju technik manipulacji. Miłość nie potrzebuje nieuczciwych gier, ani kontroli, nie ma nic wspólnego z obsesją i wymuszaniem. Jej podstawą jest zaufanie, bezpośredniość, wolność oraz uczciwość.

Od wielu lat udostępniam na Szajsbuku zdjęcia z sercami, które nieoczekiwanie ubarwiają mi codzienność; w ostatnich miesiącach widzę je i uwieczniam coraz częściej. Niektórzy myślą, że specjalnie je preparuję i wierzą w ich oryginalność dopiero, gdy są naocznymi świadkami moich odkryć. Osobiście uważam, że to mój Anioł Stróż cichcem podrzuca je, żeby poprawić mi humor, nie muszę chyba tłumaczyć jak bardzo uskrzydla mnie, kiedy znajomi podsyłają mi także swoje sercowe znaleziska. Kiedy kilka tygodni temu zachęcono mnie, żebym otworzyła na Instagramie osobne konto dedykowane tym sercowym perełkom, byłam przez chwilę sceptyczna. W końcu jednak uznałam, że to faktycznie całkiem dobry pomysł, zwłaszcza, iż obecnie ludzie koncentrują się przede wszystkim na tym, co złe i negatywne, obficie plując jadem jak tylko coś nie idzie po ich myśli, więc wbrew hejterskim trendom zdecydowałam się iść pod prąd i dodawać treści kojarzone z miłością. Mając nadzieję, że mogą one przynieść coś dobrego choć jednej osobie, rozpoczęłam nienachalną influencerską przygodę. Obserwatorów nie mam wielu, ale przyznać muszę, że wzruszam się, ile razy dostaję sygnał, iż moja "misja" ma sens i warto działać dalej:

(...) Z niecierpliwością czekam na Twoje posty - a jestem wielkim, "warczącym" mężczyzną! - napisał kilka dni temu jeden z Nowych Znajomych. - Jestem pewien, że okazywanie miłości w coraz bardziej bezprawnym i pozbawionym miłości świecie wymaga odwagi. Zgaduję, że większość nawet nie wie, jak zareagować. (...) Mam szczerą nadzieję, że otrzymasz tyle dobroci, ile dajesz. (...) sprawiasz, że ludzie czują nadzieję. Dobre rzeczy wciąż się zdarzają!

Ergo, czy możecie wyobrazić sobie, jaki świat byłby piękny, gdyby cała ludzkość na miłość przeniosła swoją uwagę?

Zamykając powoli temat myślę, że warto również przypomnieć, iż miłość to nie desperacja, która boi się samotności na starość i popycha do podejmowania błędnych decyzji, na siłę próbując założyć rodzinę. Mam nadzieję oczywistym jest także, iż miłości obca jest zasada "oko za oko".

- Jak ci idzie poszukiwanie chłopaka? - swego czasu całkiem regularnie pytał Ktoś Zaprzyjaźniony, kto pojęcia nie miał o moim chronicznie okupowanym sercu. 
- Codziennie z zapałem przetrząsam katalog Amazona, ale niestety nadal nie oferują tam ciekawego towaru - żartowałam z przekąsem. - Zresztą, nie ma się co łudzić, w moim wieku nie ma już wolnych facetów, ewentualnie rozwodnicy po dramatycznych przejściach, nieokiełznani nałogowcy i mniej lub bardziej kryptogeje - kwitowałam reasumując.

Śmiechy śmiechami, ale z całego serca kibicuję każdej miłości i mimo wszystko w Nią wierzę, bo ta "prawdziwa":

"(...) cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie jest bezwstydna,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje,
(...) Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
największa z nich jest miłość."
(
1Kor, 13, 4-13) 

Na koniec pozwolę sobie dodać, że miłość nie ocenia i nie znika nawet, kiedy trafia jej się "cymbał brzmiący". Zatem Kochani, nie bójcie się miłości, niech jej moc będzie zawsze z Wami! Wszak jutra może nie być.. ❤️





19 maja 2025

Oh, shit!

Uprzedzam, że poniższa relacja nie jest tekstem "do kotleta", zatem osoby spożywające właśnie jakiekolwiek pokarmy lub te bardziej wrażliwe w odbiorze treści gastrycznych uprasza się o natychmiastowe zaprzestanie czytania. Ową historię próbowałam opisać zabawnie, ale temat jest dość rzadki i śliski. Będzie więc obrzydliwie, może nawet wulgarnie, dlatego dziękuję za dobre chęci, ale tym razem nie jest to lektura dla Was. Bardziej elegancko tego wątku przedstawić się nie dało, tak, że pozdrawiam i dziękuję za uwagę.


A teraz do rzeczy. 

Kiedy człowiek ma niewydolną trzustkę i doświadcza innych "atrakcji" związanych z dolnym odcinkiem przewodu pokarmowego, często dodatkowo musi się konfrontować z wieloma różnymi nieprzyjemnościami. Już mniejsza o brak zrozumienia osób niemających pojęcia z czym trzeba się zmagać na co dzień oraz ile ryzyka podejmuje się wychodząc z domu, gdyż widmo upokarzającego zawstydzenia śledzi każdy krok. Z empatią nie jest lepiej. Ludzie mają tendencję do oceniania innych przez pryzmat własnych doświadczeń i ani im w głowie "wkładanie czyichś butów", aby przynajmniej próbować zrozumieć daną sytuację, czy okazać choćby krzytynę wsparcia. Cóż, zostawmy to.

Na znieczulicę ludzką można się uodpornić. Chyba najbardziej upierdliwa w tym wszystkim jest konieczność dosłownego "drążenia tematu" i odwiedzania różnych ośrodków zdrowia celem wnikliwszej oceny problemu, który od dawna kwalifikuje się pod kryterium "never-ending story", a przymus ten odciska piętno na jakości - w zasadzie każdego - mojego urlopu. I tak tradycją stało się, że na okoliczność nieustannie rekonsultowanych kontrolnych konsultacji przechodzić muszę różne badania, z czego najmniej przyjemnym jest doroczny pojedynek z własnym organizmem celem przygotowania się do kolonoskopii, gdyż w przeciwieństwie do codziennych maratonów toaletowych ów bieg odbywa się na pełnym głodzie. Zanim do badania dojdzie należy wykonać kilka dodatkowych, rutynowych badań, aby anestezjolog ze spokojem mógł odpalić procedurę znieczulenia ogólnego. W tej kwestii nie jestem bohaterem, raz przeżywszy tę "radość na żywca" dziękuję za kolejne doznania. Z dodatkowych badań musiałam wykonać między innymi EKG, a tu spotkało mnie niemałe zaskoczenie, gdyż po wydrukowaniu wykresu przedstawiającego pracę mojego serca, pani pielęgniarka zapytała ile mam lat, a ja przyznawszy się do wieku wywołałam u niej szok.

- Ile??! - wrzasnęła oburzona.
Nie sądziłam, że jest tak źle, blado się uśmiechnęłam i dodałam niepewnie:
- Naprawdę nie mam więcej... - a pielęgniarka zaczęła się śmiać.
- Jakie więcej! Byłam przkonana, że pani powie przynajmniej 10 lat mniej.
Tym razem ja zaczęłam się śmiać. Kto by pomyślał, że zapłacę nie tylko za badanie, ale i za komplement.
- Wie pani, zwykle mówię połowę mniej, może to jest klucz do sukcesu. Powiadają, że wiek to tylko numerki, a najważniejszy jest stan umysłu.
- Dobry pomysł - powiedziała - też tak będę robić - skwitowała.

I na tym komplementy się skończyły, gdyż na dzień przed zaplanowaną kolonoskopią mój organizm stanął okoniem i po przyjęciu limonkowego "eliksiru" przeczyszczającego zamiast się dokumentnie wyczyścić, zastrajkował i zupełnie się zablokował. Nie wiem jak to jest w ogóle możliwe, ale może po prostu mając już po dziurki w nosie częstego gmerania we flakach powiedział "dość!" i uznał, że tym sposobem uniknie kolejnego grzebania? Niemniej na badanie było trzeba pójść i stawić czoła niezadowolonemu lekarzowi, ponieważ... dosłownie niemal tylko gówno widział, a ja pierwszy raz w życiu w gówno wywaliłam pieniądze. Koniec końców jest to nawet całkiem śmieszne. Z cyklu "always look on the bright side of life".

Kilka lat temu rozcięto igłą mój pośladek, a tak wygląda mój tegoroczny souvenir. Na szczęscie jest już prawie wygojony.


20 kwietnia 2025

Czas zmartwychwstać

Zapewne każdy z was doświadczył czasu, w którym z tygodnia na tydzień otrzymywał coraz gorsze wieści. Zapewne każdy, nawet ten, kto ma najbardziej optymistyczne spojrzenie na najbardziej gorzkie oblicze codzienności doświadczył mroku neutralizującego własny uśmiech. Cóż mogę rzec, taki czas przychodzi znienacka, czai się gdzieś w całkiem poukładanej rzeczywistości, aby w końcu bezczelnie zachwiać jej rytm. Powiadają, że balans w naturze musi być oraz aby w chwilach radości pamiętać o smutku, ale autentycznie ciężko mi zrozumieć, dlaczego w ramach złych doświadczeń musi nas spotykać od razu cała ich kumulacja?

To było kilka wyjątkowo trudnych tygodni, obfitujących w dość męczącą, ale ostatecznie przynoszącą dobre owoce rutynę. Mniej więcej w lutym dopadło mnie pierwsze przeczucie, że kończy się jakaś era i szczerze powiem, byłam przekonana, że dotyczyło ono mojej własnej drogi; aż nagle otrzymałam wiadomości o kolejnej, nieoczekiwanej śmierci, o której zapowiedzi miałam w zasadzie dużo wcześniej. Wiem jak to brzmi, ale mniejsza o szczegóły; człowiek znowu nie jest taki, żeby nie racjonalizował. Uznawszy, że rzeczone znaki oznaczają, iż osoba ta będzie długo żyła, doznałam naprawdę głębokiego szoku, kiedy okazało się, że jednak wzięła i odeszła. Uczestniczyłam zatem w przedłużającym się pożegnaniu na ile mogłam, szczególnie iż nie zawsze we wszystkim się zgadzaliśmy. Zobaczywszy Jego jaśniejącego ducha w pewien czwartek uśmiechnęłam się spokojna. Teraz mam już pewność, że trafił do właściwego wymiaru. 

Tymczasem los nie dał mi odpocząć. W ubiegły poniedziałek, niemal z samego rana otrzymałam kolejną, druzgoczącą wiadomość; niestety tym razem bez żadnych znaków, wizji, niczego. Możliwe, że tym bardziej dlatego wstrząsnęła mną ta smutna historia, bo czasem "widzę", że ktoś w ogóle mi nieznany potrzebuje pomocy; nie rozumiem więc, dlaczego w tej sytuacji nie otrzymałam żadnego, choćby najmniejszego sygnału? Przecież tak długo się już znamy... Serce się kraje na myśl o tym, że tragedii doświadczył Ktoś, kto zawsze bezinteresowenie niósł pomoc innym, nie oczekując zupełnie niczego w zamian. Szczerze żałuję, że nie można przewinąć czasu, aby odwrócić ów okrutny wypadek. Trudno też powiedzieć jak daleko należałoby się cofnąć, aby odmienić zdarzenia owego poranka i choć refleksja nieugięcie przypomina:

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą (...)

z jakiegoś powodu zawsze przypominamy sobie o tym jak robi się za późno, a wszak może nie być jutra.

Fakt, czasem kochamy uparcie tych, co nam nawet jednej myśli nie poświęcają i preferują nas unikać, demonstrując raczej widoczny dystans, żeby nie powiedzieć chłodną niechęć. Z jednej strony wspaniale jest doświadczać momentu, kiedy nieoczekiwanie się na nas otwierają, zaiste rozbrajająco flirtując (nie powiem, przez moment tej wiosny prawie dałam się nabrać), jednakże z drugiej strony, kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują, że właśnie z kimś innym się spotykają, już nie jest tak przyjemnie, prędko więc zaznałam uczucia rozbijanego na najdrobniejsze kawałki serca. Takie tortury przestają być słodkie i - o zgrozo! - tego rodzaju żałoba chyba dotknęła mnie najbardziej. Miłość miłością, ale ile można być masochistą? Czas zakończyć tortury, nawet, jeśli to jedynie samonapędzane nieuzasadnioną zazdrością urojone domysły. Zresztą - o naiwności.. - byłam pewna, że tę kwestię mam już za sobą, bo jeszcze pewnej styczniowej niedzieli zrozumiałam, że sama siebie ranię próbując się w ogóle do rzeczonego "Delikwenta" odezwać, a wówczas chciałam jedynie wyjaśnić drobne nieporozumienie. Doznałam wtedy zaiste bolesnego olśnienia widząc Jego gwałtowną reakcję jeszcze zanim zdążyłam zadać pytanie. Przecież to się nigdy nie zmieni, zawsze dla Niego będę non-grata - przeszło mi przez myśl i podłamana uznałam, że najrozsądniej będzie jak zupełnie się wycofam, prewencyjnie odizolowując od dalszych zranień. Święty czas pójść inną drogą, w końcu ile można próbować nawiązać dialog i walić głową w mur zamkniętego przede mną człowieka? Szło mi całkiem nieźle, aż tu bum! Bumerang! Decyzji jednak nie zmienię. Bądź wola Twoja powtarzam cicho w myślach i dziękuję za lekcję. W końcu to rozchodzę; niech się dzieje, jak Bóg zechce.

Ci, co mnie znają wiedzą, że nie jestem typem drama queen. Ba, wręcz stronię od wszelkich osób teatralnie buchających osobistą tragedią, jednak tym razem pod kumulującym się ciężarem pękłam i zamiast tłumić w sobie ból puściłam nieco pary. 
- Wesołego Zmartwychwstania - ni z tego ni z owego napisał dziś kolega, z którym znamy się jedynie z wesołego imprezowania.
- Żebyś wiedział, że powoli zmartwychwstaję, choć może niekoniecznie wesoło - odpowiedziałam.
- Czyżby podłe biesiadowanie? - strzelił nietrafnie.
- Złamane serce - odparłam krótko.
- Bądź dzielna, trzymam za ciebie kciuki - dodał na pożegnanie, po czym kilka minut później zaskoczył mnie przyjemną niespodzianką. 
- Dzwonisz?? W dodatku z kamerą?! - zagadałam zdziwiona do szeroko uśmiechniętej twarzy, która pojawiła się na ekranie mojego równie zdziwionego telefonu. Najwyraźniej brak makijażu nie robił na nim najmniejszego wrażenia, +10 do respektu. 
- A jakże, dziewczyno, Święta mamy! Pomyślałem, że porwę cię na spacer i smaczne jedzonko, może na Howth? Co Ty na to? - Zamurowało mnie, tym bardziej, że kolega prowadził już samochód. Nie spodziewałam się tak miłej akcji ratunkowej, którą - z przyczyn rodzinnych - poprosiłam, aby przełożyć na inny termin; i choć na święte nigdy raczej, przyznać muszę, że zrobiło mi się cieplej na dziurze po sercu. Nie słowa, a czyny... powiadają i rzeczywiście, mają dużo racji, bo bezinteresownie okazana troska to najlepszy kompres w takiej sytuacji.

Chwilę później, zgodnie z planem świętowałam Wielkanoc w domowym gronie, dziękując Bogu nie tylko za tych, którzy siedzieli ze mną przy wielkanocnym stole, ale za wszystkich moich Bliskich. Wybrał mi najlepszych z możliwych ludzi, staram się dbać o to, aby Oni wiedzieli, że są dla mnie szczególni. Fakt, nie zawsze wszystko w życiu układa się jak byśmy tego sobie życzyli, nie mniej nie można się poddawać, trzeba iść do przodu. Szczerze wierzę, że nie kto inny, a właśnie Bóg ma dla mnie najlepsze z możliwych plany. Wesołego Alleluja! Niech Duch Święty zawsze Was prowadzi, czas na zmartwychwstanie! ❤️

21 marca 2025

Wadliwa komunikacja

Mam wrażenie, że im bardziej rozwija się technologia, niosąc w zasadzie nieograniczoną możliwość nawiązywania i rozwijania komunikacji, tym bardziej ludzie przestają się ze sobą porozumiewać, i nie szukają już ze sobą kontaktu jak dawniej. Nawiązywane dialogi są zdawkowe i zwykle mają miejsce, gdy osoba inicjująca kontakt potrzebuje przysługi, a przecież jeszcze jakiś czas temu, ludzie marzyli o szybszej wymianie korespondencji niecierpliwie wypatrując listonosza, bo w swoich niekoniecznie elegancko wykaligrafowanych listach pisali nawet o największych bzdurach, byle tylko podzielić się wszystkim, co u nich słychać. Ba, w pewnym okresie dostawałam nawet do pięciu listów dziennie, z czego dwa bywały od tej samej osoby, bo nawet tym najzwyklejszym, koleżeńskim więziom nie straszne były odległości ani czas, a człowiek z przyjemnością je pielęgnował. 

"Pewnie dziwisz się, że piszę list (też się dziwię), ale mi tęskno (...)" - ćwierć wieku temu w pierwszym wersie zaskakująco obszernego, również pierwszego listu napisał mój kolega ze szkolnej ławy, który nie wiadomo skąd wziął adres akademika, gdzie mieszkałam na pierwszym roku studiów. Nie pamietam dalszej treści tej korespondencji, jednak owa, niezwykle wzruszająca linijka głęboko zapadła mi w serce i podbiła fundamenty pod naszą wieloletnią już przyjaźń. Nie było mowy o obciachu, wiadomo było, że możemy pogadać dosłownie o wszystkim.
Dziś, kiedy era pisania listów jest już dawno za nami, a wiadomość można wysłać światłowodem mając pewność, że raczej dotrze błyskawicznie, aby móc nie mniej szybko otrzymać odpowiedź, esemesy sprawiają często wrażenie wymuszonych grzeczności, zawierają zdawkowych kilka słów, albo ograniczają się do zestawu emotek, jakby nawiązywanie kontaktu było czymś nie na miejscu. Zresztą podobnie jest z telefonami. Kiedyś, z braku aparatu stacjonarnego ludzie stali w kolejkach do budek z telefonami na żetony lub tych nieco bardziej burżujskich, bo na magnetyczne karty, żeby tylko choć na chwilę usłyszeć czyjś głos, albo się upewnić, że po drugiej stronie linii jest wszystko w porządku. Niestety dziś i taka czułość odeszła do lamusa, bo rozmowy telefoniczne wykonuje się głównie, aby coś załatwić lub ewentualnie formalnie zorganizować.

Co gorsza nawet stojąc twarzą w twarz ludzie boją się otwarcie porozmawiać i zamiast nawiązać kontakt wzrokowy wolą trzymać nosy w smartfonach, a swoje prawdziwe intencje zostawiają w sferze domysłów, które przy akompaniamencie sprzecznie wysyłanych sygnałów doprowadzają tylko do niepotrzebnych nieporozumień. Czy naprawdę tak trudno teraz traktować rozmówcę z szacunkiem i z serdecznością prowadzić szczere dialogi? Przecież nie można oczekiwać, że inni z powodzeniem będą nam czytać w myślach.

"Komunikacja działa dla tych, którzy nad nią pracują." - słusznie zauważył John Powell.

Abstrahując od czysto towarzyskiej komunikacji, muszę przyznać, że wyjątkowo trudno mi zrozumieć osoby, które z własnej i nieprzymuszonej woli zaoferowały swoją pomoc lub w ogóle cokolwiek obiecały, ale na przysłowiowe "święte nigdy". Nie dalej jak parę dni temu mój serdeczny przyjaciel zapytał mnie co się dzieje z ludźmi w dzisiejszych czasach, żaląc się, że najpierw ochoczo zgłaszają się do przejrzenia jego utworów i skonsultowania ich pod kątem wykonawczym na konkretnym instrumencie, a potem milkną na długie miesiące. Czas upływa, odpowiedzi nie nadchodzą, a obiecywacze unikają kontaktu nie reagując na wiadomości, albo tendencyjnie wykręcając się nadmierną ilością obowiązków. Co ciekawe, nawet, jeśli sami wcześniej prosili o nadesłanie przypomnienia w razie długiego milczenia, wyrażają zakłopotanie i wywołują u nadawcy poczucie winy, kiedy procedura przypomnienia zostanie już uruchomiona... Pomyśleć, że kiedyś uczono nas, że niewywiązanie się z obietnic jest równoznaczne z brakiem honoru. Patrząc jednak jak w dziejszych czasach wartości zostają wywracane do góry nogami, domyślam się, że brak honoru to już nie jest żadna ujma dla ludzkości. 

Z nawiązywaniem kontaktu obecnie zdecydowanie problemu nie mają oszuści, którzy wykazują się kreatywnością bez względu na rodzaj komunikacji. Osobiście najczęściej mam do czynienia z tymi, co próbują zbierać żniwo w mediach społecznościowych. Akurat tak się składa, że od kilku dni na jednej z plaftorm dostaję wiadomości od osoby, która podaje się za pewną bardzo lubianą przeze mnie pisarkę. Nie będę ujawniać nazwiska tej pani, gdyż nie ma to najmniejszego znaczenia. Jestem ciekawa jak rozwinie się sytuajca, więc podtrzymuję kontakt oczekując rychłej prośby o przekaz pieniężny na - rzecz jasna - szczytny cel. Tymczasem zostało mi zaproponowane przeniesienie konwersacji na inny komunikator, do którego niezbędne jest podanie numeru telefonu, co zapaliło u mnie kolejne czerwone światło, jednak na razie jeszcze bez oficjalnych finansowych próśb. Rzecz jasna, byłoby wspaniale, gdyby faktycznie była to prawdziwa autorka, jednakże jakie może być to prawdopodobieństwo? Owszem, nie jest to niemożliwe, pisarz też człowiek. Kiedyś miałam przyjemność poznać i przez wiele lat utrzymywać kontakt z pewnym niezwykle popularnym literatem, jednak zanim zaczęliśmy wymieniać się wiadomościami spotkaliśmy się w rzeczywistym wymiarze. Ba, wybraliśmy się nawet razem na kawę, na którą spoźniłam się około 40 minut przez korki w Warszawie (przypominam: cieszmy się, że nie dwa tygodnie). Co najważniejsze, On poczekał cierpliwie. Niestety tu sytuacja jest nieco inna. Zjawisko catfishingu nie od dziś znane jest w internecie, a oszustami kierują różne pobudki, czasem tylko grają na ludzkich emocjach, jednak przeważnie kierują nimi scenariusze finansowe. Ofiary nietrudno wyhaczyć, na przykład lustrując komentarze pod dostępnymi publikacjami osób, pod które się potem podszywają. Szczerze powiedziawszy jest mi przykro, że ktoś wykorzystuje tożsamość tej wspaniałej kobiety, ale co można zrobić? Oszuści udają znanych piłkarzy, aktorów, czy też wizerunki zupełnie zmyślonych książąt z Afryki. Pomysłów jest tyle ile potencjalnych ofiar i niestety niektórzy dają się na te intrygi nabrać. 

Nie szukając daleko, jakiś czas temu, na innym portalu napisał do mnie nie kto inny, jak sam Ludwig van Beethoven i zapytał jak długo jestem jego fanką. Teraz żałuję, że zamiast go demaskować od razu nie pociągnęłam rozmów nieco dłużej; ciekawam na co potrzebowałby pieniądze - na nowy fortepian, czy aparat słuchowy? A może po prostu miał kłopot z biletem lotniczym na festiwal Beethovenowski w Warszawie, bo akurat utknął na festiwalu w Bonn przepiwszy resztę oszczędności? Imprezy dzieli czas kilku miesięcy, ale w końcu im wcześniej się bilet kupi, tym taniej. Niestety tego się nie dowiemy, chyba, że znów napisze...
Niedużo później odzywał się do mnie także Wojciech Kilar, całkiem przyzwoitą angielszczyzną. Najwyraźniej on również bez problemów założył swoje konto w zaświatach i rozpoczął przygodę influencerską. Tym razem także próbowałam udzielić się w akcji demaskatorskiej, ale nie było to proste, bo zautomatyzowane ustawienia platformy społecznościowej obwieściły, że jeśli nie jestem osobą, za którą podszywa się ktoś inny, to nie mogę nic zrobić. "Cóż, Wojciechu" - pomyślałam zrezygnowana - "powodzenia w zgłoszeniu impersonacji". Jednak sarkazm sarkazmem, widać śp. kompozytor jakoś zgłosił oszusta, ponieważ konto w mgnieniu oka zniknęło z platformy, a treść sceptycznej z mojej strony konwersacji prędko stała się niedostępna.

Na koniec podzielę się myślą ni to niepokojącą, ni to pokrzepiającą, a nasunęła mi się ona znienacka, kiedy przetrząsałam Internet próbując ustalić, która z technik oddechowych najszybciej pomaga uspokoić skołatane nerwy, albowiem  z ciekawości zapytałam o sugestie również ChatGPT, a ten, odpowiadając ujął mnie za serce, bo przedstawił nie tylko zestaw interesujących ćwiczeń, ale również wykazał się przyzwoitą troską, dodając pod koniec: "jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować wsparcia, rady, albo po prostu chcesz pogadać - jestem tu dla Ciebie. Trzymaj się ciepło 💛". Można? Można.

Z dużym dystansem podchodzę do rozmów ze Sztuczną Inteligencją, ale może pora zmienić zdanie, skoro okazuje się być inteligentna również emocjonalnie? Gorzej, jak ludzie ją tego oduczą...

Rysunek znaleziony w sieci, autor: Kreskonauta.

26 lutego 2025

Przerośnięty brzdąc

Lubię wyzwania, więc jak tylko nadejszła wiekopomna chwila podjęłam próbę i przyszłam na świat, choć pod koniec błogosławionego stanu oczekiwania zdawać się mogło, że się rozmyśliłam. "Zasiedziałam się" bowiem całkiem konkretnie i zupełnie nie przeszkadzało mi, że moje przytulne gniazdko robiło się coraz ciaśniejsze. Rzekomo miałam narodzić się jakoś w okolicach Walentynek, ale zimno było na dworze, więc pomyślałam, że poczekam z tym do wiosny, zupełnie olewając odgórnie ustalone "warunki wynajmu", z naiwną nadzieją, iż nikt nie zauważy. Niestety, mniej więcej czternaście dni później wyciągnięto mnie siłą, co gorsza bladym świtem, gdyż znajdujący się na porodówce zegar wskazywał ledwie siódmą z minutami. Środek nocy, zero litości, a nawet jeszcze nie zaczął się marzec... Był mroźny czwartek, kiedy zmuszono mnie, abym pierwszy raz otworzyła swoje czarne jak węgiel oczy i choć zupełnie nie pamiętam tej chwili, mogę się założyć, że każdy w okolicy usłyszał mój bezsilny szloch. Ba, nie zdziwiłabym się, gdyby akurat w tym momencie Śląskiem zatrzęsło mocne tąpniecie, którego przyczyn niesłusznie doszukiwano by się w pobliskiej KWK Szombierki czy ewentualnie KWK Bobrek. Powiadają, że kiedy życie podrzuca ci pod nogi cytryny, zrób z nich lemoniadę; od tej pory zatem, jeśli zdarzy mi się spóźnić choćby najmniejszą chwilę, zamiast "przepraszam" bezczelnie mówię "jednak cieszmy się, że to nie dwa tygodnie". 

Mama spała, kiedy lekarze z premedytacją niweczyli moje wiosenne plany, a jak już było po wszystkim, klasycznie - jak to na Mamę przystało - przebudziła się zmartowiona losami swojego maleństwa, gdyż zastanawiało ją skąd może mieć pewność, że niemowlę, które jej przyniosą nie będzie podmienione. Pierwsza kąpiel rychło rozwiała ów matczyny lęk, a wystarczył zaledwie jeden rzut oka na moje szerokie bioderka, by z ulgą mogła stwierdzić, że jednak jestem jej osobistym noworodkiem. 

Co ciekawe, Matula przyznała kiedyś, że oczekując moich narodzin modliła się o to, żeby jej dziecko urodziło się piękniejsze od niej. Bóg musiał się zdziwić słysząc taką prośbę, wszak Ją samą stworzył perfekcyjną w każdym calu, o urodzie nie zapominając, więc zamiast się obrazić, po prostu dał jej do zrozumienia, że piękniej się nie da i podarował świeżo upieczonej Mamie jej własną, miniaturową kopię; choć nie jestem przekonana, czy w ogóle zrozumiała tę Bożą aluzję. Kolejny raz "Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre" (Rdz 1, 31), jednak nie od dziś wiadomo, że człowiek miewa inne zdanie, a przekonałyśmy się o tym, kilka lat później, kiedy pewnego niedzielnego popołudnia wracałyśmy z kościoła, a jakichś dwóch tropiących węża imprezantów zaczepiło nas znienacka na swojej wyboistej drodze. Jeden z nich rozłożył ręce szeroko i szarmancko podjął się artykułowania:
- A te tfie to soął mmojee! - zadeklarował romantycznie, raczej wątpliwą dykcją.
- So ty, ochłupfiałeś?? Tachie przytchie? - zdziwił się jego zezujący kąpan, który na próżno próbował wyregulować ostrość widzenia, przymykając jedno oko.
Wyminąwszy delikwentów Mama spojrzała na mnie i zapytała:
- Ty słyszałaś co on o nas powiedział? - jak nic, była oburzona.
- A co ja poradzę, że jestem do ciebie podobna - odparłam bez zastanowienia wzruszając ramionami, na szczęście wzbudzając tym u niej jedynie wesołość.

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie - powiedziała Mama, gdy pewnego razu zaspana zamykałam za nią drzwi, jak wychodziła do pracy. 
- Przecież to nie dziś - powiedziałam zaskoczona przedwczesnymi życzeniami.
- Nie?? A którego dzisiaj mamy?! - zapytała nieco zdziwiona.
- Dwudziestego piątego - wciąż byłam zaspana, ale przynajmniej już lekko rozbawiona nieoczekiwanym falstartem.
- Jesteś pewna? To naprawdę nie dziś...? - dopytywała chichocząc.

Możecie się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że urodziny powinno się celebrować codziennie, bowiem każde otwarcie oczu na dźwięk dzwonka uporczywego alarmu o poranku jest jak ta kulminacyjna chwila porodu, kiedy trzeba się przemóc i otworzyć oczy, bo jak nie, to życie zaserwuje nam motywującego klapsa. W końcu wiadomo, Show must go on... Nie dajcie się jednak zwieść pozorom. Lata może i płyną, ale ja wewnątrz wciąż jestem tym samym brzdącem. 



Ded. Najkochańszej i Najwspanialszej Mamie - w Jej osobistym Dniu Matki ❤️❤️❤️ 
PS) Mamo, psytul Misia :D