27 marca 2010

Poszukiwany facet w okularach



Ilekroć ostatnio spotykam na mieście kominiarza, mam wrażenie, że mężczyznom poprawił się radykalnie wzrok i to bez względu na wiek. Oczywiście, żeby równowaga w przyrodzie była zachowana, co druga spotkana wówczas na ulicy kobieta ma na nosie połyskujące, modne oprawki. Na nic kurczowe trzymanie jedynego - przy rozporku - guzika. Po kilku kilometrach spacerowania z ręką przyklejoną w rejonie podbrzusza, na opuszkach zaczynają się robić pierwsze zaczerwienienia i odciski, a każdemu krokowi towarzyszy coraz więcej ciekawskich spojrzeń osób, które kominiarza nie spotkały. (Chyba nie muszę mówić, że kompletnie nie wskazane są wówczas zakupy, żeby nie powiedzieć, że i korzystanie z toalety jest wykluczone...). Tak więc z rosnącą irytacją Bogu ducha winny człowiek rozgląda się za niosącym szczęście okularnikem i natrafia jedynie na przynoszące pecha okularnice. Sprawę mają ułatwioną coraz rzadsi w naturze brylacze, którzy spotkawszy kominiarza szczęście mają w zasięgu ręki - jedno spojrzenie w lustro lub witrynę najbliższego sklepu i BACH, szczęście murowane! Niestety, skoro każdy kij ma dwa końce, sytuacja nosicielek okularów jest znacznie gorsza, gdyż są chodzącym auto-pechem. Po co tyle o tym gadam?! Tak się składa, że najczęściej spotykam dwóch kominiarzy, a moje oblicze zdobią wielkie, bordowe oprawki...





Ps) Zdaje się najlepszym rozwiązaniem będzie, jak w okularach będą chodzić wszyscy kominiarze :)!

20 marca 2010

O niczym...



Uwielbiam nic nie robić. Rzadko mam okazję rozwijać owo hobby,
ale przyznać muszę, że jak tylko mam sposobność, wykorzystuję ją
w conajmniej dwustu procentach. Najczęściej swoje leniwe horyzonty poszerzam w soboty, niestety konieczność przymusowego podyplomowego studiowania dramatycznie zmniejszyła ilość już i tak nieczęstych wolnych weekendów. Na szczęście dzisiaj nie było zjazdu, więc z przyjemnością oddałam się bumelanckim tradycjom. Kiedy człowiek resetuje mózg i stara się nie narażać sflaczałych mięśni na żaden niepotrzebny zakwas, najwyraźniej też nie powinien się zabierać za kolejny blogowy zapis, bo jak na załączonym obrazku widać żadnych nadzwyczajnych elokwencji to nie wróży. Zatem cóż, chyba czas na kolejną drzemkę...


17 marca 2010

Kiedy przyjaciel przyjaciulem się staje..




Zapewne wszyscy mają jakieś wyobrażenie na temat definicji przyjaźni. To, co zostało wpisane w Wikipedię, to mało satysfakcjonująca próba skondensowania filozofii owej więzi. Samoistne lub wyrwane z opasłości literatury rozliczne aforyzmy oraz złote myśli prześcigają się w uroczych i wzruszających spostrzeżeniach o niezwykłości przyjaznych relacji.. Nie mam na tyle determinacji, aby przemądrzałą rozprawę nagle klecić, ale od dłuższego czasu próbuję przymierzyć się do podzielenia zwykłą, rzecz jasna gorzką refleksją. Jaką? Zapewne nie ja pierwsza zorientowałam się, że nawet po dziesięciu latach jedzenia przysłowiowego worka soli przychodzi taki czas, kiedy przyjaciel zwykłym przyjaciulem się staje. Ba! Worek soli to pryszcz przy miłości, która nagle nakłada na oczy dotychczasowego przyjaciela gigantyczne klapki. Owe klapki pozwalają jedynie widzieć swojego rycerza - nota bene świetnie już panującego nad tysiącem koni mechanicznych - przy okazji klapek zakochany przyjaciel nie zauważa coraz mocniejszych szarpnięć cugli
i nieprzypadkowego sterowania wędzidłem, zmienia swój cały światopogląd, i jest na każde skinienie kontrolującego coraz intensywniej partnera.

Antoine de Saint-Exupéry napisał kiedyś Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać. Słowa piękne, o ich prawdziwości nie raz przekonałam się na własnej skórze. Zastanawia mnie, czy jednak wydawcy Małego Księcia na pewno przekazali do druku jego pełny tekst? Niby wszystko pasuje, ale może jednak Monsieur Antoine dopisał conieco drobnym druczkiem dopowiadając "do czasu.."? Jak wytłumaczyć fakt, że najpierw ktoś przypomina Ci jak latać, a chwilę później skrzydła podcina kłamstwem, na wszelki wypadek solidnie przydepcze ironią i na sam koniec przysypie gruzem zlekceważenia?

Nie zrozumcie mnie źle. Znam kilka bardzo udanych małżeństw,
w których nie lekceważy się dawnych znajomości. Przeciwnie, z czasem zyskują one na intensywności i wręcz się rozwijają. Dlaczego osoba, która zawsze miała za złe swoim eks-przyjaciółkom tracenie głów dla facetów, po wielokrotnym użyciu słowa "ja bym tak nigdy nie postąpiła" nagle zaczyna przeczyć sobie?

Miejmy nadzieję moje obawy są niepotrzene i będzie zawsze prawdziwie szczęśliwa ze swym rycerzem!

Ja natomiast kończę wywód i zaraz przystąpię do tworzenia hasła
w Wikipedii - "PRZYJACIULAŹŃ"...





15 marca 2010

Zaskoczenie zawodowe



Nie sposób opisać dzisiejszego zdziwienia, które wymalowało się na mojej twarzy zaraz potem, jak otwarłam drzwi oddzielające śpiących jeszcze mieszkańców mojego bloku od śnieżnobiałej rzeczywistości poranka. Stojąc chwilę z rozdziawioną gębą poczułam się nagle jak najprawdziwszy mieszkaniec narciarskiego kurortu! Ewidentne osłupienie wyrażały również większe niż zwykle oczy mojego krótkołapego czworonoga. Nie muszę chyba mówić, że spacer w śniegu do połowy łydek nie trwał szczególnie długo, choć trzeba przyznać moja psina dzielnie naśladowała sarnę przedzierającą się przez złociste łany sierpniowych zbóż. Mnie nurtowało jedno pytanie - jak też dzisiaj kursują autobusy... Już na przystanku przyczepiła się do mnie refleksja podszeptująca, że drogowcy zaskoczenie warunkami pogodowymi najwyraźniej mają umieszczone na czołowych miejscach w swoich przydziałach obowiązków i dlatego nie mogą wyskakiwać
z przedwczesnym soleniem ani piaskowaniem jezdni. Niewątpliwie spowodowałoby to poważne naruszenie etyki zawodowej, nie wspominając o bezczeszczeniu wieloletniej tradycji. W związku z tym, że premia piechotą nie chodzi, warunki na drodze od kilku już godzin skutecznie uniemożliwiały wjazd pod górkę nie tylko nieśmiertelnym ikarusom.
Odstawszy godzinę wróciłam do domu. Całe szczęście mam jeszcze do wybrania jakiś "urlop na żądanie". Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, bo od razu pospałabym dłużej.


14 marca 2010

Ważni i ważniejsi



Od wczoraj zastanawiam się nad sensem zamawiania mszy w czyjeś intencji, zwłaszcza, że należy to robić z dużo wcześniejszym wyprzedzeniem i oczywiście właściwie opłacić. Co jednak z tego, skoro nazwiska zmarłych zalecanych są zaledwie wspomniane na początku mszy, a potem w zasadzie się o nich zapomina?? Wiem, wiem - chwała Bogu, że przynajmniej na początku nie zostają pominięte, jednak zdaje się nie o to chodzi? Chyba powinien być ustalony jakiś porządek, modlitewny savoir vivre, żeby nikt nie poczuł się zwyczajnie zignorowany? Misje misjami, ale uważam, że należy szanować indywidualne potrzeby szczególnego obmodlenia kolejnych bolesnych rocznic. Nie piszę o tym oczywiście bez powodu. Przykra refleksja nasunęła mi się wczoraj, kiedy uczestniczyłam w eucharystii wieczornej w pewnej bliskiej memu sercu wsi.
A w rodzinne strony pojechałam z mamą, żeby wziąć udział we mszy zamówionej właśnie w intencji Zmarłych z naszej Rodziny, w szczególności wspomnianej już tutaj mojej Babci. Podczas mszy rzekomo modlono się w aż trzech intencjach, z czego jedna (mniej więcej od homilii) zaabsorbowała Celebransa do tego stopnia, iż nawet podczas modlitwy wiernych nazwiska Babci - ani też pozostałych zmarłych wyliczanych w zamówionej przez Moją Rodzinę intencji - już nie wymienił. Pewnie nie jego wina, bo nie improwizuje się wówczas wezwań, a odczytuje jedynie gotowe zapisy, jednak sytuacja spowodowała we mnie głębokie poczucie niesmaku. Przez chwilę byłam tak wściekła, że nie chciałam pójść na ofiarę.
Zdecydowanym priorytetem dla wszystkich trzech kapłanów było wczoraj odnowienie ślubów małżeńskich. Z podziwem przyznaję, że kościół faktycznie wypełniony był rodzinami i naprawdę niewiele można było spotkać wyjątków. Cała uroczystość odnowienia sakramentalnych przyrzeczeń - owszem, była naprawdę udana i wzruszająca. Szkoda tylko, że zmarli z mojej Rodziny okazali się być wobec tego zupełnie nieważni. Ja w zasadzie czułam się tam jak intruz.

Ps) powyższy tekst został przeze mnie osobiście wpisany do księgi gości pewnej parafii. Umieszczając go tutaj uzupełniłam go - dla jasności niewtajemniczonych - o kilka szczegółów, dlatego trochę różni się od oryginalnego. Musi przejść administracyjną cenzurę i bardzo możliwe jest, że nigdy nie zostanie wyświetlony na parafialnym forum. W końcu jak zauważyłam, są tam same pochlebne opinie...


13 marca 2010

Nie jedzcie przed snem!



Ale miałam dzisiaj sen! Śniło mi się, że całowałam się z Putinem! Jak wlazł w obszar mojej podświadomości tego naprawdę nie wiem, aczkolwiek mogę się domyślać, że było to około dwa tygodnie temu, kiedy z radia popłynęła wiadomość o tym, jak aktualny premier Rosji zwolnił Wolfganga Staierta z funkcji trenera rosyjskiej kadry skoczków narciarskich po ich nieudanym występie w Vancouver. Kiedy jednak teraz przeglądam informacje dotyczące owego wymówienia okazuje się, że nigdzie nazwisko mojego zaskakującego adoratora nie pada! No, ale nieważne, mogłam coś pomieszać. Musicie jednak przyznać, że marzenie senne miałam zaiste osobliwe
i chyba śmiało można marzenie przekwalifikować na marę. Nasz romans w ogóle rozpoczął się podczas kolejnej wojny, mieszkałam
z innymi kobietami w jakieś szkole, która izolowała nas od walczącego świata. Nie wiem, czy był to szpital, czy rodzaj schroniska, w każdym razie on codziennie przychodził mnie odwiedzać, a jeżeli spałam, zostawiał zapisane kredą na tablicy wiadomości, oczywiście pełne zawielokropkowanych wyznań...
Chyba wolę nie dociekać ewentualnych znaczeń REM-wspomnień
z dzisiejszej nocy. Winą za te barwności mogę obarczyć jedynie siebie, ponieważ olewając wszelkie wskazówki dotyczące odżywiania przed snem zwyczajnie się przejadłam. Poza tym jak to mawiała moja Babcia "sen mara Bóg wiara" zatem... DOBRANOC!



11 marca 2010

Rzecz o nadmiarze



Wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi, termin nadmiar oznacza jakiś nadstan - naddostatek, nadposiadanie, nadużywanie, nadspożywanie, i  pewnie można tak - słowotwórczo produkując neologizmy na wagę - wyliczać bez końca, ale w sumie po co. Często nadmiar niedosytem zwykłym się okazuje, wówczas wiadomo, że był to nadmiar czasowy.


Zadziwiające, że i nadmiar wielokropków nieprzyjemnym natrętem się staje, zwłaszcza, kiedy - nadużywany - dodaje nieszczęśliwości zwykłej manipulacji. Kiedyś również - a jakże - z kosmiczną ilością tych czarnych punkcików przesadzałam, teraz już obsadzam lożę poirytowanych, bo w końcu jak można po każdym zdaniu wlepiać w kółko sugestywne niedopowiedzenia-wymówki??
Improwizując przykład chciałam podać, ale nie będę męczybułą ;).......................


08 marca 2010

Wstępy niekoniecznie bywają błogie...



W ubiegły weekend wpadła mi do głowy - nie taka znowu oryginalna - myśl, że może czas już zamelinować się na jakimś blogowisku i rozpocząć wreszcie planowaną co jakiś czas pisarską przygodę. Szumnie brzmi, ale w końcu każdy ma jakieś marzenia.. Skutecznym stymulatorem do podjęcia działania został list, na który przez przypadek natknęłam się w czeluściach archiwum "wiadomości wysłanych" w mojej osobistej wirtualnej poczcie. Zaadresowany do Zaprzyjaźnionego Znajomego traktuje o najbardziej smutnym Dniu Kobiet, jaki przeżyłam trzy lata temu i który tym samym rzucił żałobny cień na kolejne rocznice. W tamten czwartek, zupełnie niespodziewanie odeszła Moja Kochana Babcia. Popełniam zatem ów niezbyt błogi wstęp dedykując go Wspaniałej, Niezastąpionej Kobiecie, z którą związana jest cała masa wspomnień - nie tylko - tych z dzieciństwa... Co zrozumiałe, nigdy też nie zapomnę niesamowitej ciszy towarzyszącej chwili, w której dokonywał się Babciny żywot (cały czas trzymałam Jej dłoń). W tę niezgłębioną i wbrew pozorom nasyconą głośnym fortissimem dźwiękową próżnię przedostał się wkrótce głos Niemena śpiewający mickiewiczowe:
 
Dobranoc! Już dziś więcej nie będziem bawili,
Niech anioł snu modrymi skrzydły Cię otoczy.
..