29 grudnia 2024

Przeminęło z wiatrem, ugrzęzło we mgle

W pierwszy piątek grudnia doszłam do wniosku, że gdybym miała takie szczęście na wysokie wygrane w totolotka, jak na loty podczas huraganów, to byłabym w tej chwili obrzydliwie bogata. Teraz już wiem, że jak zaplanuję kolejną podroż, powinnam z góry spodziewać się porywistych wiatrów lub - jak się wczoraj okazało - innych, ekstremalnych psikusów pogodowych. Ostatni urlop kończyłam uciekając przed tajfunem Kong-Rey, do ostatniej chwili nie wiedząc, czy lot się w ogóle odbędzie; natomiast we wspomniany piątek, na wieczór przed długo wyczekiwanym, świątecznym wylotem, zaczął panoszyć się po wyspie sztorm Darragh; a jego dzikie swawole już po południu oznaczono kolorem pomarańczowym i czerwonym, przy okazji podkreślając jak bezwzględne dla życia ludzkiego niesie zagrożenie, dodatkowo śmiertelnie poważnie odradzając jakichkolwiek wojaży. Ba, na wszelki wypadek późnym popołudniem wstrzymano kursy niektórych autobusów miejskich, co skutecznie pokrzyżowało plany nie tylko tych, co wybierali się na świąteczne, firmowe imprezy. Nie trzeba więc było długo czekać na doniesienia o kolejnych, odwoływanych lotach, przewidując jednocześnie wielogodzinne opóźnienia na nieanulowanych trasach. Pozostało mi uzbroić się w cierpliwość oraz mieć nadzieję, że nie będzie tak źle jak kraczą, a wicher poleci po rozum do głowy, weźmie i rozpłynie się w powietrzu bądź cichutko przejdzie bokiem. Obserwowałam z dystansem te wszystkie napędzające strach prognozy i równocześnie byłam szczerze wzruszona, iż tym razem żywioł nazwano męskim imieniem, bowiem zwykle tym wietrznym cholerstwom nadają żeńskie miana, jakby dalekosiężne zniszczenia w tym świecie siały tylko kobiety...

Gdyby turbulencje w pomiatanym wiatrem samolocie były przyjemniejsze, można by takie przygody porównać z przejażdżką na rollercoasterze, przy czym ja nie jestem fanem takich atrakcji nawet w wersji naziemnej. Spośród bardziej "rozkołysanych" lotów, w mej pamięci utrwalił się szczególnie jeden, podczas którego samolot podchodził do lądowania trzykrotnie, za każdym razem po niezwykle "wyboistym" kołowaniu nad lotniskiem docelowym. Kiedy rozpoczęła się ostatnia, przypominająca sceny z katastroficznych filmów próba, a samolotem zaczęło rzucać jak piórkiem na wietrze, przerażone stewardessy, rozbiegły się po pokładzie powtarzając z przekonaniem "my tego nie przeżyjemy". Nie wiem ile osób zwróciło na nie uwagę, ale nie mając żadnych możliwości wobec zbliżającej się ostateczności pasażerowie po prostu zamilkli. Osobiście, nie tracąc więcej drogocennych sekund zajęłam się żegnaniem w myślach z moimi bliskimi. Dzięki Bogu, wbrew kasandrycznym wizjom młodej załogi samolot wylądował wtedy szczęśliwie. Pamiętając tamtą przygodę co jakiś czas zerkałam na aplikację Ryanaira, która jednak do ostatniej chwili dumnie głosiła, że czeka mnie "lot o czasie". Udałam się więc ze spokojnym sercem na lotnisko w sobotę i choć na miejscu nie obyło się bez niespodzianek, gdyż zaledwie na pół godziny przed planowanym odlotem, na wypadek, gdyby komuś spadło zbyt nisko ciśnienie, naprędce zorganizowano bieg z przeszkodami zmieniając bramki ze 102 na 117, a z wietrznych powodów pod samolot ustawiono tylko przednie schody, z zaskoczeniem muszę przyznać, że start opóźnił się jedynie o kilka minut, doświadczyliśmy jedynie minimalnych turbulencji, a lądowanie opóźniło się o dziwo tylko i wyłącznie ze względu na gęstą mgłę, która ciasno otulała lotnisko katowickie. 

Grudzień upłynął jak zwykle zbyt szybko, ani nie mrugnęłam dobrze okiem, a musiałam się znów pakować, by wracać z powrotem. O dziwo tym razem nic nie zapowiadało komplikacji pogodowych, ostatnie dni byłby mroźne, ale całkiem przejrzyste i spokojne. Ni z tego, ni z owego, na ostatnim spotkaniu z przyjaciółmi w ubiegły piątek, nagle ktoś poruszył temat mgieł często utrudniających ruch lotniczy w Krakowie. - Oby tylko jutro żadna nie wyskoczyła - pomyślałam, próbując zdusić nieprzyjemne przeczucie, które towarzyszyło mi od kilku ostatnich dni. Nie wiedzieć czemu jeszcze w Boże Narodzenie tknęło mnie, żeby sprawdzić dostępność lotów z Pyrzowic, jednak wczesnoporanna godzina lądowania przypomniała mi dlaczego tym razem zdecydowałam się na odlot z Balic i ostatecznie zaniechałam kupna drugiego biletu, tym bardziej, że dystans do obu portów mam w zasadzie ten sam. 

Pakowanie w sobotę szło mi wyjątkowo jak krew z nosa. Chyba ze trzy godziny układałam puzzle w walizce kabinowej, męcząc się przy tym okropnie. 
- Niepotrzebnie to pakujesz - komentował sceptycznie głos w mojej głowie, ile razy dokładałam coś nowego.
- Racja, wezmę to innym razem - odpowiadałam zupełnie nie łapiąc o co mu chodziło.
Rzecz jasna raz po raz monitorowałam rzekomo aktywnego "asystenta podróży", gdyż - niespodzianka! - od bladego świtu gęsta mgła spowijała nie tylko Balice, ale i większą część Górnego Śląska. Tym razem sytuacja ani trochę nie wyglądała dobrze; odsłaniając rano okna zupełnie nie widziałam sąsiadujących bloków, toteż wolałam nie wyobrażać sobie widoczności na pasie startowym. Internet standardowo zasypywały ponure informacje dotyczące odwoływanych lotów, ale aplikacja uparcie twierdziła, że lot odbędzie się o czasie, zatem udałam się do Krakowa zgodnie z planem, po to, aby przeczytać w telefonie, że lot odwołano dokładnie, kiedy wchodziłam na teren lotniska. Oczywiście nie tylko moją podróż wycofano z wczorajszego rozkładu, wewnątrz gmachu panował więc chaos, a do stanowisk obsługi klienta zaczęły formować się kilometrowe kolejki niedoszłych pasażerów. Szkoda, że nikt nie pomyślał, aby zaoszczędzić wszystkim niepotrzebnych stresów oraz czasochłonnych przejazdów, i odwołać te wszystkie rejsy zawczasu, już z samego rana. Musiałam wyglądać jak kupa nieszczęścia, gdyż kierowcy pewnego autokaru zabrali mnie z powrotem do Katowic pomimo braku możliwości zakupienia u nich biletu. Wróciwszy do domu z ciekawości sprawdziłam statut odlotu z Pyrzowic, a dowiedziawszy się, że ten odbył się planowo, pożałowałam, że zignorowałam świąteczny głos...

- Wszelkiej pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku i szybkiego powrotu do Polski - życzył mi krótko i zwięźle teść kuzynki, kiedy łamaliśmy się opłatkiem przy wigilijnym stole. Jak na ironię jego życzenie spełniło się ekspresowo, gdyż w bieżącym roku powróciłam do Polski jeszcze zanim zdążyłam z niej dobrze wyjechać.

Jak nie spojrzeć, wygląda na to, że mam wyjątkowy dar do przewidywania kiepskiej aury bądź wręcz aktywuję ją niechcący, gdy rezerwuje loty. Jeśli zatem chcecie wiedzieć, kiedy można spodziewać się kolejnych, ryzykownych warunków pogodowych (włączając w to mgły, tornada i inne cyklony), śmiało pytajcie na kiedy zaplanowałam następne odloty, ponieważ zdecydowanie gwarantuje to niezwykłe i ekscytujące przygody.




19 grudnia 2024

Upadek pod domem publicznym

Jechaliśmy akurat w stronę Leżajska, przez piękne, zazielenione tereny, gdy tępy huk przeciął powietrze. Kolumna rowerzystów zatrzymała się w oka mgnieniu i całe szczęście, że reakcja nastąpiła tak szybko, bo wolałabym nie mieć całego peletonu na plecach. Jechałam wówczas jako druga, zaraz za Jarkiem, kiedy w wyniku niespodziewanych okoliczności wzięłam i się wywaliłam. Była to moja pierwsza, kilkudniowa wyprawa rowerowa i pierwsza oficjalna "dorosła" wywrotka, notabene aż dziwne, że nie nastąpiła zaraz pierwszego dnia. Wiedziałam, że kiedyś musiało to nastąpić bowiem ile razy w dzieciństwie zdarzało mi się wsiąść na rower, tyle razy lądowałam w okolicznym rowie, pomimo to nigdy nie zniechęcając się do dalszego pedałowania. Moje wywrotki były zwykle wynikiem beztroskiego skręcania w lewo, co szczególnie wbiło mi się w pamięć (i pod skórę na kolanie), kiedy pewnego razu w Reptach Śląskich z niezredukowaną prędkością i pod ryzykownym kątem wjechałam na kupę żwiru; i choć od tamtej pory mam do odwołania zepsuty lewy migacz (prawie nie wypuszczam kierownicy z lewej dłoni), to z jazdy na rowerze nadal czerpię wielką przyjemność. 

Z przyczyn finansowych bardzo długo nie miałam własnego roweru, możliwe więc, że miało to bezpośredni wpływ na prawdopodobieństwo wspomnianych wywrotek. Aby wziąć udział w owej studenckiej wyprawie, również musiałam pożyczyć rower, i zaiste, podskoczyłam z radości, kiedy jeden z kolegów udostępnił mi jednoślad swojego brata. To nic, że był to największy, możliwy męski rower, z olbrzymimi kołami i rurką sięgającą mi prawie po brodę. Dam radę! - pomyślałam szczęśliwa, tym bardziej, że ów rower zaopatrzony był już w sakwy.

Jadący za mną tamtego dnia Staś z nieukrywaną uciechą obserwował pilates, jaki uprawiałam na zbyt wielkim rowerze. W feralnej chwili prędko też zauważył dziwne balansowanie gigantycznego jednośladu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że w trosce o własne życie, w tejże samej chwili dokonywałam skomplikowanych, matematycznych obliczeń, kalkulując w którą stronę najrozsądniej przyjdzie mi upaść; najechawszy bowiem nieopatrznie na nadlany na krawędzi jezdni asfalt, wiedziałam, że jest to nieuniknione. Trochę to trwało, zanim podjęłam ostateczną decyzję i choć dla Stasia upłynęły zaledwie sekundy, dla mnie czas rozciągnął się do maksimum. Mój rower podskakiwał zatem w najlepsze, jak najprawdziwszy, dziki rumak, kiedy to doszłam do następujących wniosków: jeśli wywalę się na lewo, mogę oberwać po głowie nie tylko jadącymi za mną kolegami ale i pierwszym, lepszym przejeżdżającym samochodem, w ostateczności dwoma mijającymi się na mojej wysokości pojazdami; jeśli natomiast wywrócę się na prawo, wówczas najwyżej tylko koledzy w mój objuczony rower wjadą, ale głowa moja powinna zostać nienaruszona. Uznawszy, że druga wersja jest mniejszym złem nie walczyłam już dłużej i bez gracji przewróciłam się na prawo.

Jadący na czele wyprawy Jarek był dobrze przygotowany na taka ewentualność. Widząc krew ciurkiem ociekającą po mojej nodze bezzwłocznie uruchomił "dmuchaną karetkę pogotowia", po czym wprawnie opatrując moją ranę wprost zapytał:
- Aga, to jest prosta droga, jak to właściwie się stało?!

Pytanie to było tak nieuchronne jak moja rzeczona wywrotka, lecz przez niemałe zawstydzenie i typową dla mnie reakcję trudno mi było odpowiedzieć od razu. Na początek bowiem - jak to ja - parsknęłam niekontrolowanym śmiechem i nie mogąc wypowiedzieć najkrótszego słowa wskazałam głową w stronę jedynego zabudowania, jakie skrywało się wśród przydrożnych drzew po drugiej stronie ulicy.
- No tak - skwitował brechtający już z wszystkimi Jarek - po co ja w ogóle pytałem.

Kilka minut wcześniej ktoś musiał się napić, a ktoś inny zapiąć sakwy, więc wszyscy zatrzymaliśmy się pod okazałymi wrotami, na których widniał dumny napis "Night Club Secret". Biała willa, wyglądająca na wskroś luksusowo stała kawałek dalej od bramy. Może warto dodać, że w tamtych czasach "night club" nie oznaczał miejsca, w którym organizowano dyskoteki, lecz dom, gdzie szastano obyczajami. Kiedy już ruszyliśmy dalej, pomiędzy niezbyt solidnie pilnującymi tajemnic drzewami spostrzegłam kilkuosobową grupę konwersujących sobie spokojnie na wewnętrznym parkingu ludzi. I to tez był bezpośredni powód mojego upadku, bo przyglądając się im niby ukradkiem, zastanawiałam się, czy to właściciele, personel czy też klienci owego przybytku...

Cóż, na własnym kolanie przekonałam się, że ciekawość to nie tylko pierwszy stopień do piekła lub do wiedzy, ale i do niepotrzebnej, rowerowej wywrotki.


Marcinowi, który przez te rowerowe lata cierpliwie pożyczał mi szosówki chyba wszystkich członków swojej rodziny

14 grudnia 2024

Spinamy rowery!

 - Z niepokojem spoglądam w niebo - zupełnie nieretorycznie rzucił Staś, po czym unosząc teatralnie głowę zmarszczył nos i ułożył usta w podkówkę dodając - nie, dziś w nocy nie będzie padać!

Nie mam pojęcia dlaczego zawierzyliśmy tej prognozie, ale beztrosko porzuciwszy sandały przed namiotami poszliśmy spać. Nad ranem nie dość, że przyszło nam wylewać wodę z sandałów, to jeszcze litrami odlewaliśmy ją z niedopiętych sakw, które ewidentnie okazały się być wodoodporne obustronnie. Tymczasem niebo nad Mielnem wyglądało niewinnie, zupełnie jak wieczór wcześniej i nic nie zapowiadało kolejnych, deszczowych dram. Przez chwilę zastanawiałam się, w co by się ubrać.
- Z niepokojem spoglądam w niebo... - czytając w moich myślach powiedział niby do siebie Staś.
- Ani się waż! - Wrzasnęliśmy chórem, po czym wszyscy, łącznie z naszą samozwańczą pogodynką zaczęliśmy się śmiać.
- Lepiej się zbierajmy - zaproponował ktoś najbardziej głodny - czas zjeść śniadanie numer jeden! 

Byliśmy chyba jedynymi na świecie rowerzystami, którzy spożywali nieproporcjonalnie wielkie ilości pokarmów w stosunku do minimalnie przejechanych kilometrów. Bez względu na pochłonięty właśnie posiłek, (po którym obowiązkowo trzeba było wciągnąć kolejną kawę i deser) zwykle, ledwie gdy wyruszaliśmy dalej, zawsze ktoś zawołał:
- Mi się chce pić!
- Mi się chce jeść!
Zdecydowanie rzadziej usłyszeć było można:
- Muszę zapiąć sakwy!
- Muszę się rozebrać!
Czy też najrzadziej:
- Muszę się ubrać! - Przy czym kilka minut później można było się spodziewać wszystkich wyżej wymienionych nawoływań, w kolejności odwrotnej od wymienionej.

Plotki, o tym, że z rowerów wracaliśmy grubsi były jak najbardziej prawdziwe. Razu pewnego, nie zrobiwszy dzień wcześniej zakupów na śniadanie zdecydowaliśmy się je spożyć, jak tylko dojedziemy do jakiegoś rynku. 
- Przepraszam, gdzie tu jest rynek - zapytał przypadkowego przechodnia Jarek. Pan się zasępił był i niepewnie odpowiedział pytaniem na pytanie:
- A co to jest rynek?
Uśmiechnąwszy się odjechaliśmy, zdając się na węch. Szybko zorientowaliśmy się, że w różnych miejscowościach ludzie różnie interpretują słowo "rynek", odsyłając nas najczęściej w miejsca, gdzie znajdował ratusz, kościół lub najbliższe targowisko, z rzadka deklarując definitywny rynku brak. Szczerze powiedziawszy nam było wszystko jedno gdzie, byle w okolicy można było coś - najlepiej dobrze - zjeść. Wówczas, jak tylko padło nasze ulubione hasło:
- Spinamy rowery! - dopadaliśmy pierwszej, dostępnej kawiarni lub kusząco zaopatrzonej piekarni i z rumieńcami na twarzy wpatrywaliśmy się w oferowane wypieki cukiernicze, jakbyśmy co najmniej odbyli właśnie czterdziestodniowy post. W Stalowej Woli na przykład historia odnotowała następującą sytuację:
- Poproszę, "to", "to", "to", "to", "to", "to" i "to"! - Nasz pogodynkowy głodomór próbował zyskać na czasie i oszczędzając w słowach wskazał palcem kilka różnych drożdżówek, dodając prędko - tylko proszę nie pakować, zjem na miejscu!

Powiadają, że Polak głodny, to jest zły, toteż my na wszelki wypadek woleliśmy porządnie się najeść i mieć wspaniałe humory, niż warczeć na siebie z byle powodu. Nigdy też nie było wiadomo, kiedy znów będziemy mieli okazję się stołować, zatem w tych okolicznościach najrozsądniej było zjeść na zapas. Raz jednak mało nie padliśmy z głodu planując posiłek na Starówce w Kostrzynie, w którym notabene zamierzaliśmy spędzić noc. Ledwie więc dostaliśmy klucze do jedynego, wolnego w okolicy apartamentu dostępnego w Domu Turysty, pognaliśmy na rzeczone Stare Miasto, aby uraczyć się wymarzonym obiadem. Plan Kostrzyna zaprowadził nas do miejsca, gdzie cel nasz miał znajdować się za stacją benzynową, jednakowoż ni dudu nie było tam żadnych, ani starych, ani nawet nowszych zabudowań. Ba, musieliśmy trafić do alternatywnej rzeczywistości i jakimś cudem nie zaktualizowała nam się mapa. Spojrzawszy po sobie, zmieszani (jeszcze nie wstrząśnięci), weszliśmy na stację, aby się upewnić gdzie jest wejście do poszukiwanego Starego Miasta. 

- Zaraz za stacją - oznajmił zaskoczony pytaniem pan stojący za kasą, a my, nieprzekonani podziękowawszy poszliśmy zweryfikować tę niedorzeczną informację. Zaiste, za stacją znaleźliśmy nie tylko wejście na Starówkę, ale i wielką tablicę informującą w dwóch językach, iż "teren starego miasta jest ruiną". Trafił się nam więc klasyczny Monty Python, w pakiecie dostaliśmy atak śmiechu, a obiad musiał poczekać...


Nasze wygłodzone umysły w końcu jednak połączyły kropki i domyślając się okoliczności mrocznej tego miejsca historii, przeszliśmy się w milczeniu zrujnowanymi uliczkami Pompejów Kostrzyńskich, teren ten był teraz gęsto zarośnięty malinami, bluszczami i innymi chaszczami, wyobrażaliśmy sobie jednak tętniące życiem kamienice, kwiaciarnie, przytulne kawiarnie oraz ludzi, którzy krzątali się załatwiając onegdaj swoje sprawy. Zupełnie nie pamiętam kiedy poznaliśmy więcej posępnych szczegółów; dowiedzieliśmy się między innymi, że Stare Miasto zostało zniszczone w 90% w wyniku działań wojennych, w 1945 roku. Niestety nigdy go nie odbudowano. 


Tego wieczoru najwyraźniej wypełnialiśmy jakiś dodatkowy quest, bowiem trochę nam zeszło zanim znaleźliśmy miejsce, gdzie można było porządnie zjeść, a żeby się do niego dostać musieliśmy przejść przez dwupoziomowy dworzec kolejowy, który okazał się być prawdziwym labiryntem.


Innego wieczoru, po dniu pełnym przygód i przedziurawionych dętek zastukaliśmy do wrót pewnego klasztoru w Płocku, rzecz jasna desperacko prosząc o nocleg. Otworzyła nam zakonnica, która litując się nad nami wpuściła nas do środka, prosząc jednocześnie, abyśmy zachowali bezwzględną ciszę, ponieważ nieopodal znajdowała się cela poważnie chorej siostry, która potrzebowała teraz maksimum spokoju. Cóż, siostra odźwierna sama wyglądała dość cherlawie, nie sposób było nie zauważyć jej intensywnie podkrążonych oczu; nie ulegało wątpliwości, że i ona potrzebowała natychmiast porządnie odpocząć. Odpadło zatem wyjście całą grupą na miasto, ale jako, że dano nam kilka minut na załatwienie jedzenia, na łowy wysłaliśmy dwie osoby, które upolowawszy nieopodal kebab w cieście i piwo w puszkach powróciły rychło, starając się nie narobić przy tym najmniejszego hałasu. Zgodnie z prawem Murphy'ego: jeśli coś może pójść nie tak, to pójdzie w najgorszym momencie; szelest odwijanych sreberek i syk otwieranych puszek wzbudziły w nas bowiem kolejną, niekontrolowaną wesołość. Choć nie wymieniliśmy wówczas nawet najkrótszego słówka, chichraliśmy się długo i spazmatycznie, a brzuchy już nie z głodu nas bolały, tylko ze śmiechu, bo choć znów śmialiśmy się do rozpuku, tym razem robiliśmy to niemal zupełnie bezdźwięcznie.


Niepowtarzalnej Ekipie Rowerowej

05 grudnia 2024

Masz 3 nieodebrane zdrowaśki

Niedawne odwiedziny serdecznego przyjaciela sprzed lat obudziły wiele fajnych wspomnień. W przeszłości bowiem wielokrotnie cieszyliśmy się rowerowymi przygodami, a Polskę przejechaliśmy wzdłuż, wszerz, w dzień i w nocy... Powiadają, że "chcąc poznać przyjaciela, trzeba z nim zjeść beczkę soli", myślę jednak, że wystarczy nawet jeden, dwutygodniowy wyjazd rowerowy, bo nic tak nie wzmacnia fundamentów przyjaźni, jak doświadczenia objuczone ciężkimi, nieraz dokumentnie przemoczonymi sakwami, co więcej często i gęsto wzbogacone o wątki podróżniczej bezdomności. Zasada na rowerach była tylko jedna: żadnych par. Dwukrotne uchylenie zakazu potwierdziło tylko jego słuszność. Choć nie bardzo już pamiętam w ilu wyprawach ja uczestniczyłam, a tym bardziej skąd-dokąd pedałowaliśmy (nie mówiąc już o mijanych mieścinach), każda z nich przyniósła wiele radości i zaiste nigdy nie zapomnę tych wszystkich spontanicznych głupawek, jakie zarzucały na nas sidła dosłownie w każdej miejscowości. 

Rzecz jasna planując wyjazdy nie mogliśmy zarezerwować sprzyjającej pogody, niestety ta technologia do dziś nie została rozwinięta. Zdarzało się więc zatem, iż czekaliśmy, aż ustaną ulewne deszcze i uspokoją gwałtowne nawałnice, a odcinkowe przejazdy kontynuowaliśmy późnym popołudniem, kończąc dosłownie w środku nocy, niestety i tak w strugach deszczu. Pewnego razu spostrzegł nas zupełnie przytomnie, całkiem kulturalny i pełen empatii Pan Żul stojący pod Mc Donaldsem w Bydgoszczy:
- O! Państwo rowerzyści! Ale wam się pogoda trafiła! - Właśnie minęła minuta po pierwszej nad ranem, ale widok  przemykającego miastem o tej porze mini peletonu najwyraźniej w ogóle nie był dla niego czymś nadzwyczajnym.

Czasem aura stroiła sobie z nas żarty i próbując uśpić naszą czujność uruchamiała tryb słoneczny od samego rana, nagle zmieniając ustawienia bezchmurnego nieba na kolejną burzę, kiedy już byliśmy przekonani, że będzie ładnie przez cały dzień. Nabrzmiałe chmury pojawiały się znikąd, oczywiście dziurawe jak durszlak. Taki scenariusz dopadł nas gdzieś na Pomorzu; akurat jak na złość wjeżdżaliśmy na wzniesienie, kiedy niebo przecięły pierwsze błyskawice. "A to niespodzianka" przemknęło mi przez głowię i zaczęłam się histerycznie śmiać, wizualizując w szczegółach całą sytuację "na górze".
- Z czego lejesz? - zapytał już chichocząc Staś, który zwykł czytać w moich myślach. Palcem pokazałam w stronę nieba, i w zasadzie nie musiałam nic więcej mówić, jednakże wyjaśniłam na wypadek, gdyby nie tę myśl kolega był przeczytał:
- W lokalnej Szkole Błyskania musi się teraz odbywać jakiś arcyważny egzamin - wycedziłam trzęsąc się ze śmiechu. Opisałam w detalach sytuację podobną do egzaminu na prawo jazdy, z tą różnicą, że tu pioruny starają się o prawo błyskania, a warunkiem pomyślnego zdania egzaminu jest bezbłędne trafienie w określone miejsce. Egzaminator zabiera więc kursanta w teren i każe mu błyskać w wyznaczony cel. Wbrew pozorom jest to dość trudny egzamin i rzadko który grom szczęśliwie kończy zadanie, częściej pudłując niż trafiając. Rozczarowany nieudanym błyśnięciem piorun wstaje więc, poprawia ze zdenerwowaniem czubek i z rozżaleniem pod nosem rzuca: "cholera, znowu nie trafiłem!". (Pewnie najlepiej scenkę tę przedstawiłyby Muppety, zresztą, jak i "śpiewający warzywniak", który mijał nas gdzieś na trasie w ciężarówce, która chwaliła się przewozem "świeżych warzyw". Cóż, trochę zmęczona byłam, kiedy błędnie odczytałam informację z plandeki i automatycznie zaczęły do mnie śpiewać te przewożone kalafiory...).

Wracając do burzy, musiała tam trwać akurat cała sesja egzaminacyjna, bo końca widać nie było. Ze względów bezpieczeństwa zmuszeni byliśmy przerwać jazdę, więc spiąwszy rowery przy jedynym dostępnym w okolicy, blaszanym przystanku autobusowym, uciekliśmy pod zadaszony ganek jakiegoś wykańczanego właśnie domu, aby zaśpiewać "sto lat" Dorotce, która właśnie tego dnia obchodziła swoje kolejne, osiemnaste urodziny. Notabene w Jej urodziny często byliśmy "na rowerach" i zazwyczaj wówczas szalała burza, ot taka tradycja. Innego roku celebrowaliśmy Jej święto, w Klępsku, gdzie pewien wyglądający na eleganckiego kowboja kościelny pokazywał nam zabytkowy kościół pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, który użytkowany był zarówno przez katolików, jak i protestantów. Ów poczciwina był już człowiekiem dość leciwym, niemniej z imponującą pasją starał się przekazać nam jak najwięcej szczegółów dotyczących tego niezwykłego miejsca, dosłownie zalewając nas potokiem słów. Pech chciał, że nie miał on uzębienia, więc zupełnie nie rozumieliśmy, co do nas mówi (osobiście dwa razy wychwyciłam "Marcin Luter" i byłam z siebie dumna). Empatia empatią, ale ze zmęczenia ledwie się powstrzymywaliśmy, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ba, może nawet udałoby mi się nie roześmiać, gdyby nie rzeczony Staś, który zasiadając obok mnie w ławce rzucił:
- Słuchaj uważnie, potem mi przetłumaczysz!
Burza rozpętała się chwilę po tym, jak cudem znaleźliśmy kolejne zakwaterowanie. Świętowanie urodzin było więc na wskroś huczne, zresztą jak zwykle...

Noclegów często udzielały nam parafie, nie oczekując od nas żadnej zapłaty. Udzielano nam schronienia dosłownie "last minute", nigdy nie odmawiając dachu nad głową. Zwykle oferowaliśmy w zamian choćby śpiewanie podczas najbliższej mszy, bo zawsze na podorędziu mieliśmy przygotowaną wiązankę czterogłosowych opracowań a cappella, która służyła nam zarówno do podziękowań za przejechany szczęśliwie odcinek drogi w pierwszym napotkanym i otwartym kościele, jak i oprawę liturgii. Kapłani często chętnie przyjmowali naszą ofertę, ale zdarzyło się również, że ksiądz, który akurat biegł odprawiać wieczorną Eucharystię powiedział: "słuchajcie, nie opłaca się! Na mszy będzie tylko jeden, starszy parafianin, w dodatku kompletnie głuchy", i szybko pokazawszy nam gdzie możemy się rozgościć czmychnął do kościoła, aby dopełnić swoich obowiązków. Miał fantastycznego wilczura na placu, a atrakcją w tamtejszej sali gimnastycznej, która przekształciła się w naszą sypialnię było światło na klaskanie.

Spanie na plebaniach często wiązało się z dodatkowymi bonusami, ponieważ pozwalano nam wchodzić na niedostępne powszechnie wieże, aby nacieszyć się panoramą odwiedzanych miast lub zejść do krypt, gdzie zwykle spoczywały doczesne szczątki fundatorów świątyń. Muszę przyznać, że raz najedliśmy się nieco strachu, gdy wszyscy zeszliśmy do maleńkiej krypty, gdzie stojąc pomiędzy czterema mosiężnymi trumnami zorientowaliśmy się nagle, że miejscowy proboszcz został na górze, wciąż trzymając w rękach klapę...
W jednej wsi nie dość, że dostaliśmy nocleg w domku, który był nad stawem, to podczas niedzielnej sumy ksiądz zachęcił mieszkańców, aby podzielili się z nami śniadaniem, po mszy więc pojawiły się u nas tłumy ludzi niosących jaja, szynki, sery, kilogramy sałaty, pomidorów, ogórków i innych dobroci; zaiste, mieliśmy wtedy ucztę jak rzadko kiedy. 

To były wspaniałe czasy, można by wspominać godzinami. Na zakończenie przytoczę jednak jeszcze tylko jedną historię. Otóż pewnego dnia kolega zwierzył nam się z szoku, jakiego doznał słuchając telefonów od słuchaczy słynnej katolickiej radiostacji, kiedy usłyszał na falach eteru szczerą modlitwę starszej osoby, która starając się osiągnąć jak najlepsze zasięgi i zapewnić wysłuchanie swoich próśb poprosiła żarliwie: "Matko Boska Piekarska, przekaż proszę Matce Boskiej Częstochowskiej moją intencję...". I tak abstrahując od absurdów owego gorliwego pacierza, prędko wyobraziliśmy sobie Matkę Boską Częstochowską, która wyciągając z kieszeni swoją Nokię 3310* odczytuje na ekranie: "Masz 3 nieodebrane zdrowaśki"...


Dorotce, Maćkowi, Stasiowi, Jarkowi, Mariuszowi, Wojtkowi i Kamilowi

*Świat wówczas nie znał jeszcze smartfonów.

04 października 2024

Langsam. Ruhevoll. Empfunden

Cisza ogarnia człowieka z różnych powodów i bez względu na miejsce, w jakim się znajduje. Można utknąć w środku gwarnego tłumu, uczestniczyć w hucznych celebracjach lub koncercie, a jednak wewnętrznie odizolować się od tętniącego życiem naokoło zgiełku i trwać w milczącym zawieszeniu, jakby się było na innej planecie. Mnie osobiście zdarza się "zawieszać" zupełnie bez okazji, patrzę wtedy na ludzi, rzeczy, otoczenie tak naprawdę ich nie widząc i zwykle nie słysząc nawet własnych myśli, a przytrafia mi się to zazwyczaj, kiedy jestem bardzo zmęczona. Takie momenty jednak pozbawione są ciężaru emocjonalnego towarzyszącego zdarzeniom losowym, które wręcz ciszą obezwładniają; doświadczenia te są nieporównywalnie najtrudniejsze.

Smutek po utracie kogoś bliskiego to jeden z takich stanów, w których człowiek nieruchomieje na dłużej, a z moich obserwacji wynika, że nie ma większego znaczenia, czy żałoba ogarnia nas po utracie kogoś niespodziewanie zmarłego, czy osoby nadal żyjącej; cierpienie takie jest porównywalnie bolesne. Zresztą, zauważył to również - notabene często cytowany przeze mnie - Jan Twardowski, pisząc:

"(...) Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą (...)"

Niejednokrotnie przekonałam się, że w takich sytuacjach jednym z najbardziej skutecznych remediów jaki można sobie wsmarować w serce jest balsam z muzyki. Wiadomo, Ameryki teraz nie odkryłam, zapewne każdy z Was ma taką muzyczną "maść" i korzysta z niej udzielając sobie pierwszej pomocy jak tylko wymaga tego sytuacja. O korzyściach płynących ze słuchania muzyki prawiło już wielu naukowców, nie zamierzam powielać informacji ogólno dostępnych. Dziś jednak pomyślałam, że opowiem o moim lekarstwie, które przynosi mi nieco ulgi w obecnym stanie "ciszy".

Od kilku dni bowiem nierozłącznie towarzyszy mi ostatnia część III Symfonii Gustawa Mahlera, Langsam. Ruhevoll. Empfunden. Wysłuchałam jej już wystarczająco dużo razy, aby odtwarzać muzykę w głowie, kiedy wyłączam wałkujące ją w kółko urządzenia. Może to zdziwi niektórych, ale wykonanie Lucerne Festival Orcherstra pod dyrekcją Claudio Abbado, należy do moich ulubionych. Abbado prowadzi bowiem utwór wyjątkowo czule i delikatnie, z troską dopieszczając przenikające się melodie, oszczędzając słuchaczowi zbędnego ociągania, które tu i ówdzie praktykują inni dyrygenci. Pomimo bogatej harmonii i wielu zabiegów dynamicznych, część ta pełna jest ciszy i zadumy, która uważam najlepiej odzwierciedla obecny stan mojej duszy. 

Nigdy nie zapomnę, kiedy część ta po raz pierwszy dotarła do moich uszu. Był dokładnie Nowy Rok 2012, tym razem Sylwestra spędzałam z grupą najbliższych przyjaciół u Wąsików. Nad ranem wciąż jeszcze pogrążeni byliśmy w intensywnych rozmowach, rzecz jasna suto zakrapianych różnymi trunkami oraz gęsto okadzanych dymem miętowych Davidoffów. Stół był obficie zastawiony i niechybnie wskrzeszał nas przez całą noc wykwintnymi daniami. Mieliśmy jeszcze sporo energii, impreza mogła trwać wiecznie. Dopiero co zakończony rok przyniósł mi wiele trudnych doświadczeń, zamyślona siedziałam więc na podłodze dumając o tym, co się działo, aż w pewnym momencie moja uwaga przeniosła się na wydobywające się z głośników dźwięki, które nienachalnie, ale jednak trafnie sączyły harmoniczny miód wprost do mojego serca. Słuchałam jak zaczarowana; wzruszona pięknem muzyki zaczęłam płakać, nic innego nie miało znaczenia. Nie znałam utworu, możliwe, że naszym DJem było nadające klasykę radio. Siedziałam i ryczałam patrząc gdzieś przed siebie, kiedy to Monika szturchnęła mnie zaniepokojona.

- A tobie co??! Nie mów, że to przez niego!
Zaprzeczyłam zdecydowanym ruchem głowy. 
- To dlaczego...? - Dociekała uparcie.
Głos miałam zdławiony w gardle, nie byłam w stanie wydobyć słowa. Pokazałam ręką w stronę głośników, a ona na szczęście załapała od razu.
Kiedy już ogarnęłam emocje zapytałam co to było. Któryś ze znajomych powiedział tylko:
- Chyba jakiś Mahler.

Wychodząc z imprezy zapomniałam o tajemniczym utworze. Dopiero kilka miesięcy temu, kiedy autoodtwarzanie na YouTube niepostrzeżenie uruchomiło III Symfonię Mahlera przypomniałam sobie o tamtym wieczorze. Co ciekawe, mój organizm zareagował dokładnie tak samo, jak dwanaście lat temu i choć ostatni czas nie obfitował w większe traumy, obficie zalałam się łzami, kiedy nastąpiło finalne przeprowadzenie. Na szczęście tym razem zapamiętałam, która to symfonia i wysłuchawszy na zapas ulubionej części, myślałam, że długo do niej nie wrócę. Nie wracałam, aż do ubiegłego wtorku...

Oto link do utworu, Blogger blokuje możliwośc bezpośredniego załączenia filmu:


Symfonia jest dość długa, niecierpliwych odsyłam bezpośrednio do sedna: Langsam. Ruhevoll. Empfunden można posłuchać w 1:13:37'' minucie utworu.






01 października 2024

"Zostaną po nich buty i telefon głuchy (...)"

Nie dalej, jak przedwczorajszej nocy śniło mi się, że umarłam. Moim ostatnim zadaniem na drodze do wieczności było przejść przez wszystkie drzwi, jakie znajdowały się w białej poczekalni. Nie było tam, żadnych roślin, ozdób, ani nawet krzeseł, tylko białe drzwi. Umieszczone one były obok siebie w kilku równoległych ścianach. Przez kilka z nich udało mi się przejść gładko, ale w końcu natrafiłam na takie, które ani drgnęły. Intuicyjnie wiedziałam, że muszę wrócić do którychś z poprzednich drzwi, żeby znaleźć klucz do otwarcia tych zablokowanych, ze spokojem wróciłam więc i w międzyczasie się przebudziłam. Przyznam szczerze, że bardzo ciekawi mnie jak ten sen by się skończył, gdybym się nie obudziła. Trudno powiedzieć jak długo zajęłoby mi znajdowanie odpowiedzi, ale w końcu czas nie grał tam już żadnej roli.. 

Myśl o tym śnie powraca do mnie co chwila i kiedy znów dziś wieczorem dumałam nad jego intrygującą symboliką niespodziewanie napotkanej przeszkody, otrzymałam kolejną, bezlitośnie łamiącą serce wiadomość. Pewnie łatwo się domyśleć, iż była to informacja o śmierci, a była tym boleśniejsza, iż dotyczyła jednej z Najwspanialszych Osób, jaką poznałam na mojej drodze. Wiadomo, w życiu nie spotykamy przypadkowych ludzi, tym bardziej Bogu jestem wdzięczna za Mariolę; inteligentną, utalentowaną, rozśpiewaną, pełną pasji, dobrej energii, świetnego poczucia humoru, zaangażowaną na wiele sposobów dziewczynę, z którą los zetknął mnie jak tylko wkroczyłam na pierwszą próbę Parafialnego Chóru Jutrzenka, gdzie swoim przepięknym głosem zasilała nasze drogie alty. Czerpała radość z zespołowego muzykowania, a także, z wielkim powodzeniem udzielała się jako śpiewak solowy. Z Mariolą - jak z każdą osobą "do tańca i do różańca" - można było konie kraść i robiliśmy to, kiedy tylko to było możliwe, czy chóralnie, czy bardziej kameralnie, a spotkania nasze zawsze były pełnie śmiechu. muzyki i różnych smakołyków. Ostatni raz, kiedy Ją odwiedziłam, naprawdę wierzyłam, że jeszcze nie raz zawojujemy razem świat, a Jej niespodziewane, zdrowotne kłopoty to tylko przejściowe turbulencje. Tymczasem znienacka dołączyła do naszych Niebiańskich Chórzystów pozostawiając nas z tęsknotą i złamanymi sercami. Czy to przypadek, że odeszła właśnie w Międzynarodowym Dniu Muzyki...?

" (...) najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna (...)"

Kochana Mariolu, za szybko Ciebie zabrakło, ale mam nadzieję wiesz, że mieszkasz na zawsze w moim sercu... Do zobaczenia po drugiej stronie, prędzej, czy później pośpiewamy znowu razem. Niech tylko uda mi się otworzyć wszystkie drzwi w tej białej poczekalni.. ❤

Cześć Twojej Pamięci!


Śp. Marioli Górskiej, wspaniałej Przyjaciółce i Chórzystce 


Pie Jesu A.L. Webbera, w którym Mariola wykonuje drugi, solowy głos podczas Koncertu Jubileuszowego Parafialnego Chóru Jutrzenka

23 sierpnia 2024

Muchy w nosie

Kto mnie zna, ten wie, że niełatwo jest mnie wyprowadzić z równowagi. Osobiście zupełnie nie pamiętam kiedy ostatnio coś mnie z niej wytrąciło, a już zupełnie, żeby stan taki utrzymywał się przez cały tydzień. Co więcej, w życiu nie spodziewałam się, że irytacji doznam w górach, choć na szczęście nie od razu rozlała się ona po całym moim systemie nerwowym.

Wreszcie udało nam się wrócić na niezwykle malowniczy szlak w górach Comeragh, wokół przepięknego jeziora Coumshingaun w Hrabstwie Waterford. Źródła doradzają, aby przejść go zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara i szczerze powiedziawszy trochę trudno mi sobie wyobrazić przejście go w kierunku odwrotnym, choć na drodze spotkałyśmy kilku przekornych śmiałków, ewidentnie mających gdzieś te zalecenia. Ba, adidasy i kapelusz plażowy świadczyły raczej o tym, że nie wszyscy pofatygowali się w ogóle zajrzeć w dostępne treści, a trasa ta nie bez powodu sklasyfikowana jest jako trudna. Ale może od początku... 
Przede wszystkim, żeby wgramolić się na górę trzeba nie zgubić ścieżki, która (idąc od parkingu) już tuż za lasem budzi pierwsze wątpliwości. Wybierając drogę w prawo i podążając początkowo całkiem wydeptaną dróżką najlepiej nie tracić z oczu skał na górze; no, chyba, że chce się rozpocząć wspinaczkę od chwili relaksu nad samym jeziorem, wówczas należy trzymać się najniższej przecinki i dopiero jak człowiek nachłonie się olśniewającego widoku - owego, do złudzenia przypominającego Morskie Oko akwenu, który szczelnie otulony jest zielonym pasmem skalistych gór - również stamtąd może odbić w lewo i zygzakiem podejść do góry, cały czas ciesząc oczy urzekającymi urokami niezmąconej ręką ludzką natury. W ten sposób poszłyśmy dwa lata temu i choć widoczność wówczas była maksymalnie ograniczona my i tak byłyśmy kompletnie oczarowane tym, co udało nam się zobaczyć. Tym razem postanowiłyśmy zostawić jezioro na deser, więc jak tylko zorientowałyśmy się, że nieco zboczyłyśmy z kursu, od razu skierowałyśmy kroki do góry, prędko odnajdując sieć udeptanych przez innych błądzących ścieżek. Chwilę później ukazała nam się wyjątkowo szeroka, jasnozielona droga prowadząca do samych skał na górze, a dokładniej do miejsca, gdzie hiking przechodzi we wspinaczkę, choć na szczęście nie potrzeba do niej specjalistycznego sprzętu. Trzeba przy tym być jednak bardzo ostrożnym, ponieważ stromość zbocza szybko przemienia się w obustronną przepaść, należy więc zachwyt nad urzekającymi widokami trzymać na wodzy, aby przypadkiem gdzieś pomiędzy niemal orgazmicznymi pojękiwaniami nie spaść w dół, bo raczej nie byłoby to miękkie lądowanie. Dla równowagi są też dwa miejsca, gdzie inaczej się nie przejdzie, jak przeciskając przez szczeliny w skałach. O ile pierwsze z tych miejsc wymaga wciągniecia brzucha, tak w drugim jest nieco przestronniej. 


Nie muszę chyba mówić, że na tej drodze nie ma czegoś takiego jak oznakowanie szlaku. Szczerze powiedziawszy ten luksus jest rzadkością w irlandzkich górach. Nie przeszkadza to specjalnie, o ile widać wydeptane kroki poprzednich wspinaczy, bywają jednak miejsca, gdzie człowiek sam nie wie jak dalej powinien się poruszać po ryzykownie stromych skałach. Rychło okazało się, że szukanie drogi było wyzwaniem również w ów ciepły, słoneczny i bezwietrzny dzień, więc pomyślcie sobie jak to wygląda, jak nieświadomych przepaści wędrowców spowija gęsta mgła (czego doświadczyłyśmy poprzednim razem), a żadna z dróg nie wygląda na tę właściwą i czasem trzeba wybierać, czy podjąć wspinaczkę nad samą przepaścią, czy może jednak z drugiej strony, gdzie urwisko ma nieco łagodniejsze zbocze; względnie wspinać się niemal pionową ścianą w górę, gdzie skały nie zdradzają najmniejszego dowodu na to, że faktycznie tamtędy najrozsądniej jest iść. Na szczęście nie cała trasa jest tak wymagająca, choć odradzałabym ją osobom z lękiem wysokości, gdyż nawet jak idzie się już po w miarę płaskim terenie, to droga biegnie przy samej krawędzi, z której w każdej chwili można delektować się urokami nonszalancko puszającego do wędrowców oko jeziora (ono znajduje się cały czas po prawej stronie maszerującego i widać je w zasadzie niemal na całej długości szlaku - jak znika, to na krótko). Owszem, widoki są oszałamiające i zapierają dech w piersiach, ale zdaję sobie sprawę z tego, że mogą doprowadzić do groźnych zawrotów głowy osoby wrażliwsze. Odradzam też wybieranie się w te rejony, kiedy wiadomo, iż pogoda będzie choćby umiarkowanie kiepska, gdyż tym łatwiej będzie tam o niebezpieczne poślizgnięcia. 



Myślę, że mogę zdradzić sekret, iż tym razem nie kluczyłyśmy zbyt długo w poszukiwaniu właściwych ścieżek, a trasę kontrolowałyśmy korzystając z aplikacji AllTrails. Czasem wskazówki wydawały nam się irracjonalne i do mapy podchodziłyśmy sceptycznie, ale ostatecznie apka ta pomogła nam zaoszczędzić sporo czasu na eksperymentalnej wspinaczce, co więcej, w ramach bonusu zaprowadziła nas do najwyższego w paśmie Kilclooney punktu, o którym wcześniej nie miałyśmy bladego pojęcia. Pomimo słońca teren na górze był podmokły i pełen błota, zauważyć się również dało  kilka zakamuflowanych bagien.


Niestety nie mogłyśmy zatrzymywać się zbyt długo, aby nacieszyć duszę urzekającą okolicą, czy choćby zjeść, albowiem akurat tego dnia musiał odbywać się tam festiwal insektów, które masowo atakowały przechodniów. Najpierw napotkałyśmy wielkie, czarne, nieco podobne do mrówek, helikopterowate owady, które najwyraźniej obchodziły okres godowy, gdyż bzykały się na każdym możliwym kamieniu, próbując szczęścia i na nas. Przemykałyśmy więc koło nich szybko, energicznie wymachując rękami, aby uniknąć potencjalnych pogryzień. Dla mnie jednak najgorszym okazało się spotkanie gęstej chmury małych, zielonych, mniejszych od ziarenka piasku muszek, które czyhały na nas przy skałach będących jedynym przystępnym zejściem w stronę jeziora. To była istna plaga, która bardzo szybko uprzykrzyła mi życie. Śmiem twierdzić, że te małe, upierdliwe, muszki  dobrze wiedziały, gdzie koczować, bowiem w miejscu, w którym gęsto nas zaatakowały znów trzeba było używać całego ciała, aby w ogóle przesuwać się w dół. Nie było zupełnie mowy o tym, aby odganiać wchodzące w każdą dziurę małe, zielone potworki, bo ręce były zajęte trzymaniem się skał. Pchały się więc do oczu, nosa i uszu wszędzie zostawiając ślady swoich nieporoszonych odwiedzin. Próbowałam przepędzić je dorodną wiązanką łaciny podwórkowej, ale one wtedy wdzierały się do ust. Niestety telepatyczne łajanie również nie odgoniło tych gnid. W pewnym momencie cierpliwość moja się wyczerpała, w bezsilności miałam ochotę wrzasnąć z całych sił, ale ryzykowałabym lawinę i życie kilku wspinaczy. Zagryzłam zęby i obiecałam sobie, że na przyszłość zaopatrzę się w jakąś pszczelarską czapkę z siatką, aby nie dać się już więcej tym cholerom zaskoczyć.


Doczłapawszy do jeziora drapałam pierwsze bąble, które obficie pokrywały moje czoło i uszy, na całej ich chrupiącej przestrzeni. Muszkom ewidentnie najbardziej zasmakował ten bardziej słony obszar, który był dostępny bezpośrednio pod linią czapki, te dziady wgryzły się nawet w potylicę zostawiając ślad przypominający dizajnem czerwoną opaskę. Bąble swędziały paskudnie, choć widoki lokalnego Morskiego Oka wówczas koiły moje nerwy całkiem skutecznie. Na moment zapomniałam o tej nieoczekiwanej inwazji i wędrówkę zakończyłyśmy wdzięczne za przepiękny dzień na bajkowym szlaku. 


W domu jednak gehenna powróciła z impetem i rozkręciła się na dobre. Odkryłam całą masę śladów po ugryzieniach, sto razy większych od samych ludożerczych owadów. Świąd był tak intensywny, że mój dobry humor prysnął, gdzie pieprz rośnie. Rychło też pojawił się nieprzyjemny ból głowy akompaniując wyjątkowo silnej reakcji alergicznej. Zaognione zmiany na swędzącej niemiłosiernie skórze wyjątkowo trudno jest ukryć, więc sięgałam po wszystko, co miałam pod ręką, aby zatrzymać szalejące uczulenie. Podwójne dawki wapna z kwercytyną, sudocream, zyrtec oraz specjalna maść łagodząca ukąszenia owadów tylko częściowo przytłumiły to przykre doświadczenie, więc ostatecznie przedwczoraj wylądowałam u lekarza, który unicestwił alergię przepisując steryd; jednak złość, jaka mnie ogarnęła wraz z falą upiornego swędzenia nie chce ustąpić nawet po tym magicznym kremie. Strzeżcie się więc ludzie, bo fochami całkiem zręcznie i trafnie rzucam na oślep. Niestety wygląda więc na to, że część z tych much nadal siedzi w moim naburmuszonym nosie.







17 sierpnia 2024

Stefan, Kosowie, Eustachy i Ziutek

Od kilku długich tygodni z tęsknotą spoglądam przez okno sypialni, a oczy moje próżno przeszukują widoczną zeń zieleń. Chyba przyszedł czas, żeby pogodzić się z rzeczywistością. Mój ulubiony sąsiad Ludwig Maurycy (dla przyjaciół Stefan), czyli niesforny rudzik z rodziną oraz państwo Kosowie przestali pokazywać się w ogrodzie, zupełnie bez pożegnania. Mam wrażenie, jakby ktoś uprowadził moich serdecznych przyjaciół; próżno mi dociekać przyczyny ich zniknięcia. Obrazili się, czy może przepłoszył ich dozorca, kiedy usuwał uschnięte liście i bez uprzedzenia poodcinał kilka zdrowych, zielonych konarów? A może przegrały jakiś zakład z grupą gołębi, coraz bezczelniej roszczących sobie prawa do wysypywanego przeze mnie ziarna? Kto wie, może powód był kompletnie inny, jednak teraz brak ich komicznych harców i ptasich śpiewów pozostawił pustkę w moim sercu, a ciszy tej nawet nie potrafią zagłuszyć nawet najbardziej patetyczne, mahlerowskie brzmienia. 

Państwo Kosowie mieszkali tu raczej krótko. Nie pamiętam, kiedy się wprowadzili i nie wiem dlaczego nie nadałam im imion. Kto wie, możliwe, że przychodzili się tylko stołować. Szczerze powiedziawszy najpierw myślałam, iż to ojciec z dorastającym podlotem, którego z dość imponującą troską karmił świeżo upolowanymi robakami bezpośrednio do domagającego się smakołyków dzioba. Rychło okazało się, że to nie był przerośnięty kosi brzdąc, a lekko grymasząca młoda, kosia samica, ja natomiast byłam przypadkowym świadkiem uroczych ptasich randek. Kosy najpierw pokazywały się w ogrodzie razem, a potem już osobno, zawsze w pośpiechu kolekcjonując wijące się jeszcze robale. Częściej wpadał on niż ona, możliwe, że doczekali się pierwszych jajek. Jednego dnia Pan Kos wyglądał, jakby marzył tylko o świętym spokoju. Poruszał się nieco ospale, kiedy charakterystycznie, drobnymi krokami tuptał po trawie. Zdecydowanie nie spieszył się z powrotem do gniazda jak wcześniej, pióra na głowie miał lekko rozczochrane. - Jakie to ludzkie - pomyślałam patrząc z rozczuleniem na tego świeżo upieczonego, a już tak wykończonego tatę. Gdzie teraz są? Może wcale się nie wyprowadzili, tylko udali się na swoje pierwsze rodzinne wakacje...? 

Doskonale natomiast pamiętam chwilę, w której pierwszy raz spostrzegłam Stefana, notabene o moim odkryciu napisałam post mniej więcej na początku bieżącego roku. Jakiś tydzień później niepozorny Stefan sprowadził dziewczynę. U rudzików trudno jest rozróżnić płeć, jednak nie zmienia to faktu, że owa, nieco puchatsza od Stefana ptaszyna, wprowadzając się rozrzucała z impetem, na prawo i lewo liście większe od niej, przebierała też wybrednie w suchych trawach oraz drobnych gałązkach; przypuszczam więc, że musiała być to typowa baba, która mając wizję idealnego gniazdka zaczęła wspólne pożycie od generalnego remontu jego kawalerskiego mieszkania. Najwyraźniej była to ta jedyna, bo Stefan sprawiał wrażenie szczęśliwego. Wyglądał przy niej trochę biednie; wychudzony, wdzianko miał jakby niewyprasowane, a i oczy zdawał się mieć lekko podkrążone, ale w sumie mógł mieć naturę hipisa, względnie lansować się na romantycznego poetę. Niby nieśmiały, a prędko zaczął mnie zaczepiać zachęcając do częstszego wysypywania ziarna, gdyż jak tylko ujrzał mnie w oknie, pogwizdując podlatywał szybko, by skubnąć jak najwięcej, zanim zlecą się większe ptaki. Wydawał wówczas z siebie zupełnie inne odgłosy, szczególnie kiedy na posiłek przybywał w towarzystwie swojej damy. Cicho wymieniali dialogi rozglądając się ukradkiem, czy nie nadciągają gołębie i sroki.
- Ale pyszny owies, kosztowałaś? - zdawał się pytać on.
- Czy ja wiem - cichutko odpowiadała ona - chyba dziś bardziej smakuje mi proso.
I oni doczekali się potomstwa. Kilka razy miałam uciechę obserwować, jak Stefan uczy młodego, już rudziejącego na klacie, wyrośniętego bobasa szukać robali, rytmicznym i fikuśnie tanecznym ruchem wydłubując je z ziemi. Młody ewidentnie miał głęboko pod ogonem te nauki. Wolał stać w miejscu i z rozdziawionym na oścież dziobem drzeć się w niebogłosy, bezczelnie czekając, aż zostanie nakarmiony przez jakże nadopiekuńczego rodzica. Gdzie teraz jesteście, moje kochane łobuziaki...? Czyżbyście pojechały na wczasy wraz z Kosami?

W ostatnim czasie, poza jednorazową wizytą raczej zabłąkanej i całkiem zakręconej mewy srebrzystej, stałymi gośćmi są gołąb Eustachy Eugeniusz (dla przyjaciół Krzysiek) oraz sroka Filip Ksawery (dla przyjaciół Ziutek). 
Eustachy i jego panny każdego poranka regularnie wyczekują pod oknem aż podam ziarno, przy czym on musi być szefem w tej grupie, bo jak nie dostają długo śniadania, jako jedyny wskakuje na mój parapet i bezczelnie wpatruje się we mnie, aż zwrócę na niego uwagę. Ba! Nie tyle szuka kontaktu wzrokowego, co go wymusza.
- Jak nie sypniesz ziarnem, to obsram ci ten cały parapet; trzema, nawet czterema warstwami! Nigdy tego nie domyjesz! - Zdaje się niemo grozić, przy okazji demonstrując swojej ekipie jaki jest dzielny. Zeskakuje dopiero jak "pstrykam" palcem w okno. Muszę przyznać, że jest mistrzem cierpliwości, bo w zabawę tę potrafi grać godzinami i nigdy mu się nie nudzi. To takie peekaboo bez zasłaniania oczu. 
- Zajmij się czymś - besztam go - hobby znajdź! - odpycham go, ale on ma to gdzieś. Daje spokój i sam odchodzi dopiero jak przestaję reagować na tę dziecinadę, żeby znów wrócić, jak pojawiam się w okolicy okna. Osobiście nie jestem fanem gołębi, ale zgodnie z powiedzeniem "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma" chyba faktycznie zaczynam go lubić, przy czym jeszcze się nie przyjaźnimy. Jak na gołębia jest wyjątkowo zadbany, śmiem twierdzić, że lśniące pióra ma głównie dzięki serwowanej przeze mnie karmie. Właściwie, to zrobił się z niego kawał ptaka. Czasem, jak litościwie podaję poczęstunek więcej razy w ciągu dnia, słyszę jak wykorzystuje to, aby podrywać lokalne panny. Nie tylko nastroszony kręci charakterystyczne kółka gruchając na cały regulator, ale wycina przy tym rytmiczne hołubce skrzydłami, a klaśnięcia te są na wskroś irytujące. Czy to się podoba gołębicom? Śmiem wątpić, tym bardziej, że Eustachy nadal "nie wyrwał" tej jedynej. Ba, kiedy ja osobiście po raz pierwszy usłyszałam ów dźwięk, myślałam, że pod oknem odbywa się jakaś bójka. Byłam bardzo zdziwiona, jak zobaczyłam, że to były miłosne tańce... 
Nie daję jednak sobie wchodzić na głowę i sypać jedzenia za każdym razem, jak zza okna dochodzi mnie jego nachalne nawoływanie. 
- Weź, nie rób scen Eustachy! - cedzę wówczas przez zęby. - Jak chcesz zaimponować dziewczynom sam zorganizuj dla nich kolację, a nie, będziesz się człowiekiem wyręczał, ty rozpuszczony leniu patentowy! Robaków nałap! Upoluj coś! Nie ma nic bardziej sexy, niż gotujący facet! - Grzmię na całego, a ze mną nie ma żartów. - Pokaż, że masz jaja, ty upierzona fajtłapo! - kto by pomyślał, że przyjdzie mi pouczać gołębia..

Ziutek natomiast, to młoda sroka, najwyraźniej sam się jeszcze dobrze nie ogarnia i nie wie, czego chce. Zaczepny jest, ale płochliwy. On również okazyjnie wskakuje na mój parapet, niezdarnie defiladując od jednego do drugiego końca, czasem pozwalajać sobie bezczelnie stuknąć dziobem w szybę, ale - jak to typowy Ziutek - od razu ucieka, kiedy widzi jakikolwiek ruch w jego stronę. Nie nawiązuje kontaktu wzrokowego i woli brać nogi za pas, taki bohater. Jest wyraźnie zahukany i ustępuje nawet Eustachemu, już nie wspominając o tym, ze raz widziałam, jak pogoniła go i inna, wcale nie starsza sroka. Cóż, jak nie przepadam za krukowatymi mądralami, tak zrobiło mi się żal i jego. Czy mimo wszystko wywiąże się między nami jakaś serdeczniejsza więź? Czas pokaże. Sroka to też Stworzenie Boże, trzeba ją kochać taką, jaka jest. A ja zawsze miałam słabość do ptaszków. Dosłownie i w przenośni.. 

Rudzik Stefan


                                 Państwo Kosowie

                                                    Gołąb Eustachy i sroka Ziutek


13 lipca 2024

Amorawirus AMO24

Pierwszym fejsbukowym postem, jaki ukazał się dziś moim oczom był rozległy cytat z Małego Księcia autorstwa Antoine'a de Saint-Exupéry'ego. Przypominał on o potędze miłości i istocie prawdziwego piękna, z zaznaczeniem, iż dzielenie się miłością, jej nie wyczerpuje, a raczej ją zwiększa. Nie staraj się zrozumieć miłości, żyj nią - zachęca na koniec Mały Książę.
Cóż, napisano już wiele pięknych tekstów o miłości, ale ten - uważam - jest szczególny. W swej prostocie zawiera bowiem nie tylko kwintesencję definicji, ale także przypomina czym miłość nie jest, naświetlając istotę pragnienia jako poczucia braku czegoś lub kogoś. 

Niewiele myśląc udostępniłam ów wpis, mając nadzieję, że to nie kolejny wirtualny syf, który po kliknięciu błękitnego guzika uruchomi nagle masową lawinę - rzekomo moich - publikacji w całej przestrzeni tego społecznościowego portalu, bezpardonowo infekując coraz większe kręgi Bogu ducha winnych odbiorców. W końcu mało to razy zdarzyło się, że człowiek chcąc pomóc innym tak naprawdę nieświadomie ładował się w rozprzestrzenianie jakiegoś złośliwego badziewia? 

Notabene szkoda, że udostępnianie takich postów nie aktywuje autentycznego wirusa prawdziwej na wskroś miłości; takiej, co nie zna obsesji, zazdrości, czy samolubnej potrzeby posiadania; dokładnie takiej samej, o jakiej mówi Pierwszy List świętego Pawła Apostoła do Koryntian (
1 Kor 12, 31-13.8A). Niestety, z jakiegoś powodu coraz mniej ludzi ma jaja sięgać po miłość, a tym bardziej ją okazywać, zamiennie zadowalając się sezonowym zaspokajaniem pragnień bazującym na przebieraniu w powierzchownej próżności, względnie łatwo dostępnej erotyce bądź pornografii, a coraz częściej legalizowane pod wpływem impulsu związki jeszcze szybciej rozpadają się, gdyż w końcu łatwiej jest poszukać nowej relacji, aniżeli choćby próbować naprawić zaistniałą "usterkę".

Osobiście uważam więc, że ludzkość potrzebuje gruntownej akutalizacji oprogramowania. Ba, nasz system operacyjny bardzo by skorzystał, gdyby doszło do masowego rozprzestrzenienia się wirusa miłości, a zarażenie się nim byłoby wręcz epickim uzupełnieniem brakującego ostatnimi czasy ogniwa. Abstrahuję tu - rzecz jasna - od chorób przenoszonych drogą płciową. Taki Amorawirus AMO24 byłby jednocześnie najbardziej cennym i stuprocentowo naturalnym, wykluczającym jakiekolwiek skutki uboczne szczepieniem na wprost proporcjonalnie szerzącą się na świecie znieczulicę i egoizm, co więcej rychło i skutecznie przywróciłby na Ziemi pokój.. 

Spojrzałam za okno - zapowiadał się wspaniały, słoneczny dzień, do tego miałam go cały tylko dla siebie, co wbrew pozorom jest luksusem dość rzadkim. Postanowiłam zabrać się na romantyczny, długi spacer po okolicy. Zanim jednak wyszłam z domu, niechcący stłukłam szkło. Ledwie wyszłam z domu, z premedytacją narobił na mnie ptak. Do kompletu brakuje już mi tylko natknąć się na czarnego kota i wygrać w Lotto - pomyślałam ubawiona "serią znaków" i powędrowałam promenadą w stronę parku, mając nadzieję, że lokalny Różany Ogród będzie jeszcze kolorowy i pachnący od kwitnących róż.

Pozdrawiam Hongkong i Singapur, posyłam wirtualne autografy ;)



03 maja 2024

Nadzieja umarła ostatnia

Nie tak dawno, bo dwadzieścia trzy lata temu, zbierałam się akurat na imprezę urodzinową koleżnaki, która jeszcze rok wcześniej była moją koleżanką "z klasy", kiedy to nagle zadzwoniła moja całkiem nowa i najpierwsza motorola na kartę, a na małym ekranie ciemnozielonej komórki z fikuśną antenką pojawiło się zaprzyjaźnione imię. "Ooo! Pewnie Ania również idzie na te urodziny i chce zapytać o której będę!" - pomyślałam z radością i szybko odebrałam telefon.

- Zobaczymy się wieczorem? - zaszczebiotałam wesoło pomijając powitalne "ą" i "ę".
- Tutaj mama Ani - usłyszałam blady i chwiejny głos, który na moment niepokojąco zamilkł.
- Dzień dobry... - powiedziałam przeciągle nie tracąc jeszcze radosnego tonu - przepraszam, myślałam, że to Ania... - dodałam uznając, że zapewne używają tego samego numeru i wnioskując, że Ania jest już w drodze, a jej mama chce, abym dała znać, że bezpiecznie dotarła na miejsce. Nie mogłam bardziej się mylić.
- Chciałam cię powiadomić, że... - urwała, a jej głos brzmiał coraz bardziej złowieszczo. Wzięła głęboki, jednak wyraźnie drżący wdech - Ania... wczoraj odeszła.

Zawirowało mi w głowie, a świat nagle się zatrzymał. W pierwszej chwili pomyślałam, że to wyjątkowo okrutny żart i zupełnie nie zaakceptowałam tego, co usłyszałam. Przecież przeszczep się przyjął, Anka miała wyzdrowieć, a na jej zbliżające się wielkimi krokami dwudzieste urodziny miałam w karcie urodzinowej nazywająć ją "Starą Krową", notabene spełniając jej życzenie. Drzewa właśnie rozkwitały wiosennymi obietnicami, maj zapowiadał się wspaniale. Tymczasem stojąc w bezruchu miałam wrażenie, że ktoś zdzielił mnie w głowę patelnią, jestem w ukrytej kamerze, albo po prostu znalazłam się w jakimś koszmarze licząc na rychłe wybudzenie, tylko zupełnie nie wiedziałam, jak wydostać się z tego złego snu. Nie bardzo pamiętam jaki był dalszy przebieg naszej rozmowy, bardzo możliwe, że ustalona już była data pogrzebu. Kiedy pierwszy szok nieco zelżał, zdecydowałam się pojechać na rzeczone przyjęcie urodzinowe, choć wydawało mi się to bardzo niestosowne w zaistniałych okolicznościach. Była to jednak jedyna okazja, aby przekazać smutną informację chociaż części naszej klasy, mając nadzieję, że oni dotrą z tą wiadomością do reszty.

Nadzieja już tak działa, że umiera ostatnia. Choć zaiste wiele znaków na niebie i ziemi świadczyło, że przedłużająca się rekonwalescencja przyjaciółki nie rokuje optymistycznie, ja w swej naiwności nie łączyłam kropek i święcie wierzyłam w to, że niebawem znów pojedziemy razem w góry cieszyć się tym, że całe życie jest jeszcze przed nami. A przecież, chociaż przeszczep się przyjął, Ania w swoich listach skarżyła się, że coraz bardziej męczy ją uporczywy kaszel, który był wynikiem zwłóknienia płuc, dopadła ją żółtaczka, oraz - czym podzieliła się w swojej ostatniej wiadomości - marskość wątroby; dodając ponuro "nic tylko się cieszyć i z tej radości powiesić...". Nie sądziłam, że kopertę z odpowiedzią na ów ostatni list włożę do Jej trumny...

Około dwa tygodnie przed śmiercią, Ania zwołała nagle spontaniczne spotkanie u naszej wspólnej przyjaciółki, która mieszkała mniej więcej w połowie drogi pomiędzy nami. W liceum często spędzałyśmy tam beztrosko czas, ale tamtego dnia nasze spotkanie było inne niż zwykle. Nadal było bardzo miło, ale tym razem Ania była niebywale wyciszona i poważna. Nie wyglądała dobrze. Przyglądała się milcząco jak rysujemy znajome karykatury i zaśmiewamy z byle bzdur. Cały czas patrzyła na nas, jakby próbowała nas zapamiętać. Nigdy nie zapomnę jaką gafę strzeliłam, kiedy zerwałam się na autobus.
- Ania, chodź prędko, pożegnam się z Tobą, bo z Iwoną jeszcze się zobaczę - powiedziałam i zmroziło mnie to, co wyszło z moich ust. Miałam na myśli to, że z Iwoną spotkam się po weekendzie na uczelni, ale zabrzmiało to wyjątkowo złowróżbnie i nieodwracalnie. Anka podeszła, aby mnie przytulić, rzucając mi rozgoryczone spojrzenie. 

Zapewne przeczuwała, że dopełnia się jej czas. Od mamy Ani dowiedzieliśmy się później, że właśnie mniej więcej na dwa tygodnie przed śmiercią ze dwa razy zwierzyła się jej, iż bardzo się boi... Dowiedziałam się również, że kiedy 1 maja wylądowała pod tlenem w szpitalu, próbowała się do mnie dodzwonić, ale ja nie słyszałam i nie odebrałam tamtego telefonu... Pamiętam, że tego dnia gdzieś w przesiadkach majówkowych podróży pośpiesznie spojrzałam na wyświetlacz niedawno zakupionej komórki i faktycznie błysnęło na nim jej imię: "- Ania". Nie byłam jednak wówczas świadoma, że to informacja o nieodebranym połączeniu i nawet nie przyszło mi do głowy, aby oddzwonić. 
Czas płynie szybciej, niż nurt rzeki, a ja od dwudziestu trzech lat z ukłuciem w sercu nadal zastanawiam się, jak wyglądałaby nasza ostatnia rozmowa, gdybym jej tak frajersko nie przegapiła..


Do zobaczenia w snach, zanim znów spotkamy się w Niebie.

26 marca 2024

Kulinarne oświecenie

Rolady chodziły, a raczej może "toczyły się" za mną już nie jeden raz. Wśród nałożonych na mnie zakazów jest i restrykcja związana ze spożywaniem wołowiny, więc za pierwszym razem nieugięcie, acz z bólem serca rozchodziłam tę zachciankę. W zeszłym tygodniu pokusa wróciła na tyle intensywnie, iż niewiele myśląc uznałam, że na pewno od dwóch rolad od razu nie umrę, więc buntowniczo, acz z radością uległam tej kuszącej chętce...

Aby moje śląskie rolady były jak najbardziej autentyczne, udałam się do najbliższego i chyba najlepiej zaopatrzonego w okolicy polskiego sklepu. Oczywiście poszłam w najbardziej doborowym, śląskim towarzystwie. Brakowało tylko, abyśmy zanuciły "Wodzionkę" albo inny, regionalny szlagier, względnie pomknęły na zakupy krokiem "Gąsiora". 

- Co podać? - zapytała pani w dziale mięsnym.
- Wołowinę, najlepiej na sześć rolad poproszę - oczy mi się zaświeciły, jak zobaczyłam dorodny kawał mięcha, który ewidentnie czekał tam dziś na mnie.
Rzeczona pani omiótłszy wzrokiem wiotką w dotyku wołowinę przez chwilę wydawała się dokonywać w głowie szczegółowych obliczeń matematycznych, po czym dość fantazyjnie i totalnie nierówno pokroiła mięso, raz po raz rzucając mi ukradkowe spojrzenia. Może miała nadzieję, że nic nie zauważę, mnie jednak było zupełnie wszystko jedno jak też ona je poporcjuje. Najważniejsze, że wraz z każdym odkrojonym kawałkiem byłam bliższa realizacji mojego kulinarnego marzenia. Ku mojej uciesze mięsa było ponad półtora kilo, więc zapowiadało się, że tym razem pobiję rekord Guinnessa zwijając największe dotąd w całym Układzie Słonecznym rolady-giganty. Szczerze mówiąc nie pytałam skąd to mięso pochodzi, jednak reszta produktów wypinała dumnie etykietki zawierające polskie adresy, więc uznałam, że i tak lepiej być nie może. Do szczęścia brakowało mi już tylko tłuczka, ale i to pozostawało być kwestią czasu. 

Zaopatrzywszy się we wszystko, co sprawia, że porcje wołowiny uzyskują statut rolady, odliczałam godziny do kontynuowania kulinarnej misji i ani się obejrzałam, a odziana w mój okolicznościowy fartuch byłam gotowa do dalszej akcji. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, iż gotowanie tego dnia wzbudzi we mnie tyle emocji, bowiem najpierw wypełniła mnie radość związana ze spełnianiem fanaberii mojego podniebienia, potem - płucząc mięso - doznałam autentycznego wzruszenia, gdyż jeden z fantazyjnie ukrojonych płatów wołowiny miał soczysty kształt serca, co - rzecz jasna - nie omieszkałam udokumentować, aby opublikować w mojej miłosnej, fejsbukowej kolekcji "Love is in..". Wreszcie przyszedł i czas na wyrzucenie z siebie frustracji, bo chwyciwszy za tłuczek zaczęłam sukcesywnie pozbywać się nagromadzonych w ostatnim czasie negatywnych emocji. Czyniłam to dokładnie i zaiste z prawdziwą pasją, a pozostawiało to nieodwracalny ślad nie tylko na mięsie, ale i na desce... Wtedy to właśnie, kiedy wyzwalałam rosnące od tygodni stres i napięcie; równocześnie sprawiając, że mięso nabierze właściwej w trakcie gotowania miękkości, doznałam olśnienia i zrozumiałam, dlaczego Ślązacy co tydzień w niedzielę z zapałem "klupią" mięso na rolady, a odgłos rytmicznie pobrzękujących tłuczków w całych blokach i osiedlach łączy się w jedną wielką symfonię tradycji... Nie ma bowiem lepszego i bardziej skutecznego sposobu, aby pozbyć się nagromadzonych w tygodniu złości, przekłuwając je jednocześnie na jedne z najsmaczniejszych dań, pełnych najszczerszej miłości.

Wbrew misternym obliczeniom Pani z działu mięsnego, spod mojego tłuczka do mięsa wyszło dziesięć smakowitych rolad, którymi rzecz jasna podzieliłam się z radością. Nie mając białych nici, rolady zabezpieczyłam wykałaczkami, których gdzieniegdzie musiałam powpinać więcej, aby zapobiec desperackiej ucieczce z Shawshank szajce kiszonego ogórka. Wreszcie - idąc na zdrowotny kompromis - najeżone porządnie rolady zostały tradycyjnie "uduszone" z pominięciem kroku wstępnego podsmażania, co w zasadzie było niewyczuwalne w smaku, a na pewno znacznie ułatwiło proces trawienia 💗



22 marca 2024

Jak nie urok, to żuchwa

Wiele mówi się o tym, że powinniśmy być wdzięczni za wszystko, co mamy i co nam się przytrafia, dosłownie, nawet za najmniejsze "coś". Z jakiegoś powodu ludzkość większość doświadczeń uważa za należne i nawet nie myśli, że powinna wyrażać swoje podziękowanie, choćby za otworzenie oczu rano, równocześnie nie zapominając wyrazić głębokiej dezaprobaty za wszystko, co nie idzie po jej myśli; całymi dniami gderając i narzekając jaki to los jest fatalny i niesprawiedliwy. Owszem, bywa, że doznajemy olśnienia, zwykle nagle uzmysławiamy sobie, jakimi szczęściarzami byliśmy mogąc robić coś oczywistego, a zazwyczaj następuje to zaraz po momencie, w którym okazuje się, że - choćby czasowo - jesteśmy do wykonywania danej czynności totalnie niezdolni. Wtedy - wyraziwszy wpierwej swoje głębokie i okraszone podwórkową łaciną niezadowolenie - jest szansa, że znajdziemy więcej powodów do wyrażenia wdzięczności. Zaskakującym jest, iż wielu z nas (nawet najbardziej wierzących) nie zdaje sobie sprawy, że tych kilka liter, które składają się na słowo "dziękuję", to najkrótsza,  najpiękniejsza i zarazem przynosząca kolejne powody do podziękowań modlitwa.

Cóż, mogę o tym filozofować w nieskończoność, ale książek, wykładów, wywiadów i innych roztomaitych źródeł na temat potęgi wdzięczności można znaleźć naprawdę wiele - od księgarni po czeluści Internetu - więc wszystkich potentcjalnie zainteresowanych tematem zachęcam do własnych poszukiwań i zgłębienia sprawy na własną rękę. Tymczasem osobiście pragnę wyznać, że i mnie ostatnio olśniło, a nastąpiło to wkrótce po tym, jak znienacka strzeliło mi w żuchwie. Żebym to jeszcze gryzła coś uparcie, albo używała szczęk w jakiś ryzykowny sposób - może byłabym mniej zdziwiona. Akurat zwyczajnie, całkiem bez akrobacji wypiłam kilka łyków wody z butelki, kiedy moja żuchwa urządziła mi dramatyczną scenę, wystosowując jedynie ostrzegawczego focha zaledwie kilka sekund wcześniej. "Fajnie, teraz do kompletu tylko brakuje mi wizyty u chirurga szczękowego" - pomyślałam delikatnie próbując ustalić, czy zawias poszedł w pizdu. Na szczęście w jamie ustnej nie odkryłam żadnych poważniejszych przemeblowań, jednak ból nieplanowanego szczękościsku nie był najbardziej pomocny, szczególnie kiedy zabrałam się za szczotkowanie zębów. "No i super" - plułam sobie w brodę całkiem dosłownie - "jak boli znaczy, że żyję, czyż nie?".

Nazajutrz obudziłam się w nienajgorszej kondycji, co prawda bolało jak nacisnęłam okolice mięśni żwacza i pod uchem, ale na szczęście nie było widać większych opuchnięć. O dziwo mówienie nie sprawiało mi trudności, choć nadal nie potrafiłam otwierać szerzej ust. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie pomyślałam, że niespodziewana "eksplozja" w żuchwie dość brutalnie wpłynie na spożywanie pokarmów. Kiedy we wtorek w okolicach południa uznałam, że czas na śniadanie i beztrosko przygotowałam sobie pyszne kanapeczki ogarnęła mnie pierwsza konsternacja. "Taa, a jak to teraz ugryziesz...?" - zagadałam w myślach dziarsko do siebie. Nie byłam w nastroju do wewnętrznych dialogów, więc w odpowiedzi jedynie podniosłam brwi i wykrzywiłam sceptycznie wargi. Chwilę później, próbując wsunąć do ust i wreszcie ugryźć chleb dostałam gromkiego ataku śmiechu. Jak się można domyślić przeżuwanie również do przyjemności nie należało, nie wiedziałam gdzie nacisnąć, żeby dało się jakoś przemielić te chrupiące sznitki, bo każdy ruch szczęki wywoływał przeszywający ból od szyi przez ucho po oczodół. "No cóż... to chyba ten moment, w którym do akcji powinien wkroczyć blender" - moja wyobraźnia zdążyła już przygotować pierwszy kanapkowy smoothie. Nie dałam się jednak ponurym nastrojom i postanowiłam dokończyć śniadanie. W końcu - jak to przemówił Kiler do Siary - "twardym trza być, nie miętkim".

Był już dość późny wieczór, kiedy intensywne wibracje zaczęły potrząsać moim telefonem.
- Jak tam dziś twoje kolory? - przeczytałam znajome pytanie.
- A dzięki, właśnie próbuję dojeść śniadanie - odpowiedziałam krótko.
- Wieczorem polecałbym ci jednak jeść kolację - kolega już nie raz uparcie próbował mnie "normalizować". Bez skutku oczywiście.
- Problem w tym, że strzeliło mi w żuchwie i jedzenie okazało się być dla mnie sporym wyzwaniem - zwięźlej się nie dało.
- Okropnie mi przykro! - odpisał z troską. - Przez najbliższych kilka dni jedz zupy i jogurty oraz koniecznie unikaj całowania! - Już prawie zapomniałam, że jest "ekspertem od wszystkiego".
- F*ck! - odpowiedziałam.
- To nawet możesz, ale w wersji limitowanej - dodał po dziesięciu minutach.
- Zabrało ci to chwilę - wywaliłam język emotikonem.
- Musiałem wygooglować - śmiał się sam do siebie - a AI nie była pomocna.
- Fakt, uczą jej samych głupot - wzruszyłam ramionami.
- Naprawdę bardzo mi Cię szkoda - dodał - koniecznie weź tabletkę przeciwbólową i jutro pędź do lekarza - trzeba przyznać, że jak na prawdziwego przyjaciela przystało, ma on empatię na właściwym miejscu.
- Spokojnie, spróbuję to jakoś rozchodzić - zaśmiałam się dogryzając ostatni kawałek chleba, szczerze dziękując, za to, że udało mi się zjeść to pyszne śniadanie.