Od kilku długich tygodni z tęsknotą spoglądam przez okno sypialni, a oczy moje próżno przeszukują widoczną zeń zieleń. Chyba przyszedł czas, żeby pogodzić się z rzeczywistością. Mój ulubiony sąsiad Ludwig Maurycy (dla przyjaciół Stefan), czyli niesforny rudzik z rodziną oraz państwo Kosowie przestali pokazywać się w ogrodzie, zupełnie bez pożegnania. Mam wrażenie, jakby ktoś uprowadził moich serdecznych przyjaciół; próżno mi dociekać przyczyny ich zniknięcia. Obrazili się, czy może przepłoszył ich dozorca, kiedy usuwał uschnięte liście i bez uprzedzenia poodcinał kilka zdrowych, zielonych konarów? A może przegrały jakiś zakład z grupą gołębi, coraz bezczelniej roszczących sobie prawa do wysypywanego przeze mnie ziarna? Kto wie, może powód był kompletnie inny, jednak teraz brak ich komicznych harców i ptasich śpiewów pozostawił pustkę w moim sercu, a ciszy tej nawet nie potrafią zagłuszyć nawet najbardziej patetyczne, mahlerowskie brzmienia.
Państwo Kosowie mieszkali tu raczej krótko. Nie pamiętam, kiedy się wprowadzili i nie wiem dlaczego nie nadałam im imion. Kto wie, możliwe, że przychodzili się tylko stołować. Szczerze powiedziawszy najpierw myślałam, iż to ojciec z dorastającym podlotem, którego z dość imponującą troską karmił świeżo upolowanymi robakami bezpośrednio do domagającego się smakołyków dzioba. Rychło okazało się, że to nie był przerośnięty kosi brzdąc, a lekko grymasząca młoda, kosia samica, ja natomiast byłam przypadkowym świadkiem uroczych ptasich randek. Kosy najpierw pokazywały się w ogrodzie razem, a potem już osobno, zawsze w pośpiechu kolekcjonując wijące się jeszcze robale. Częściej wpadał on niż ona, możliwe, że doczekali się pierwszych jajek. Jednego dnia Pan Kos wyglądał, jakby marzył tylko o świętym spokoju. Poruszał się nieco ospale, kiedy charakterystycznie, drobnymi krokami tuptał po trawie. Zdecydowanie nie spieszył się z powrotem do gniazda jak wcześniej, pióra na głowie miał lekko rozczochrane. - Jakie to ludzkie - pomyślałam patrząc z rozczuleniem na tego świeżo upieczonego, a już tak wykończonego tatę. Gdzie teraz są? Może wcale się nie wyprowadzili, tylko udali się na swoje pierwsze rodzinne wakacje...?
Doskonale natomiast pamiętam chwilę, w której pierwszy raz spostrzegłam Stefana, notabene o moim odkryciu napisałam post mniej więcej na początku bieżącego roku. Jakiś tydzień później niepozorny Stefan sprowadził dziewczynę. U rudzików trudno jest rozróżnić płeć, jednak nie zmienia to faktu, że owa, nieco puchatsza od Stefana ptaszyna, wprowadzając się rozrzucała z impetem, na prawo i lewo liście większe od niej, przebierała też wybrednie w suchych trawach oraz drobnych gałązkach; przypuszczam więc, że musiała być to typowa baba, która mając wizję idealnego gniazdka zaczęła wspólne pożycie od generalnego remontu jego kawalerskiego mieszkania. Najwyraźniej była to ta jedyna, bo Stefan sprawiał wrażenie szczęśliwego. Wyglądał przy niej trochę biednie; wychudzony, wdzianko miał jakby niewyprasowane, a i oczy zdawał się mieć lekko podkrążone, ale w sumie mógł mieć naturę hipisa, względnie lansować się na romantycznego poetę. Niby nieśmiały, a prędko zaczął mnie zaczepiać zachęcając do częstszego wysypywania ziarna, gdyż jak tylko ujrzał mnie w oknie, pogwizdując podlatywał szybko, by skubnąć jak najwięcej, zanim zlecą się większe ptaki. Wydawał wówczas z siebie zupełnie inne odgłosy, szczególnie kiedy na posiłek przybywał w towarzystwie swojej damy. Cicho wymieniali dialogi rozglądając się ukradkiem, czy nie nadciągają gołębie i sroki.
- Ale pyszny owies, kosztowałaś? - zdawał się pytać on.
- Czy ja wiem - cichutko odpowiadała ona - chyba dziś bardziej smakuje mi proso.
I oni doczekali się potomstwa. Kilka razy miałam uciechę obserwować, jak Stefan uczy młodego, już rudziejącego na klacie, wyrośniętego bobasa szukać robali, rytmicznym i fikuśnie tanecznym ruchem wydłubując je z ziemi. Młody ewidentnie miał głęboko pod ogonem te nauki. Wolał stać w miejscu i z rozdziawionym na oścież dziobem drzeć się w niebogłosy, bezczelnie czekając, aż zostanie nakarmiony przez jakże nadopiekuńczego rodzica. Gdzie teraz jesteście, moje kochane łobuziaki...? Czyżbyście pojechały na wczasy wraz z Kosami?
W ostatnim czasie, poza jednorazową wizytą raczej zabłąkanej i całkiem zakręconej mewy srebrzystej, stałymi gośćmi są gołąb Eustachy Eugeniusz (dla przyjaciół Krzysiek) oraz sroka Filip Ksawery (dla przyjaciół Ziutek).
Eustachy i jego panny każdego poranka regularnie wyczekują pod oknem aż podam ziarno, przy czym on musi być szefem w tej grupie, bo jak nie dostają długo śniadania, jako jedyny wskakuje na mój parapet i bezczelnie wpatruje się we mnie, aż zwrócę na niego uwagę. Ba! Nie tyle szuka kontaktu wzrokowego, co go wymusza.
- Jak nie sypniesz ziarnem, to obsram ci ten cały parapet; trzema, nawet czterema warstwami! Nigdy tego nie domyjesz! - Zdaje się niemo grozić, przy okazji demonstrując swojej ekipie jaki jest dzielny. Zeskakuje dopiero jak "pstrykam" palcem w okno. Muszę przyznać, że jest mistrzem cierpliwości, bo w zabawę tę potrafi grać godzinami i nigdy mu się nie nudzi. To takie peekaboo bez zasłaniania oczu.
- Jak nie sypniesz ziarnem, to obsram ci ten cały parapet; trzema, nawet czterema warstwami! Nigdy tego nie domyjesz! - Zdaje się niemo grozić, przy okazji demonstrując swojej ekipie jaki jest dzielny. Zeskakuje dopiero jak "pstrykam" palcem w okno. Muszę przyznać, że jest mistrzem cierpliwości, bo w zabawę tę potrafi grać godzinami i nigdy mu się nie nudzi. To takie peekaboo bez zasłaniania oczu.
- Zajmij się czymś - besztam go - hobby znajdź! - odpycham go, ale on ma to gdzieś. Daje spokój i sam odchodzi dopiero jak przestaję reagować na tę dziecinadę, żeby znów wrócić, jak pojawiam się w okolicy okna. Osobiście nie jestem fanem gołębi, ale zgodnie z powiedzeniem "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma" chyba faktycznie zaczynam go lubić, przy czym jeszcze się nie przyjaźnimy. Jak na gołębia jest wyjątkowo zadbany, śmiem twierdzić, że lśniące pióra ma głównie dzięki serwowanej przeze mnie karmie. Właściwie, to zrobił się z niego kawał ptaka. Czasem, jak litościwie podaję poczęstunek więcej razy w ciągu dnia, słyszę jak wykorzystuje to, aby podrywać lokalne panny. Nie tylko nastroszony kręci charakterystyczne kółka gruchając na cały regulator, ale wycina przy tym rytmiczne hołubce skrzydłami, a klaśnięcia te są na wskroś irytujące. Czy to się podoba gołębicom? Śmiem wątpić, tym bardziej, że Eustachy nadal "nie wyrwał" tej jedynej. Ba, kiedy ja osobiście po raz pierwszy usłyszałam ów dźwięk, myślałam, że pod oknem odbywa się jakaś bójka. Byłam bardzo zdziwiona, jak zobaczyłam, że to były miłosne tańce...
Nie daję jednak sobie wchodzić na głowę i sypać jedzenia za każdym razem, jak zza okna dochodzi mnie jego nachalne nawoływanie.
- Weź, nie rób scen Eustachy! - cedzę wówczas przez zęby. - Jak chcesz zaimponować dziewczynom sam zorganizuj dla nich kolację, a nie, będziesz się człowiekiem wyręczał, ty rozpuszczony leniu patentowy! Robaków nałap! Upoluj coś! Nie ma nic bardziej sexy, niż gotujący facet! - Grzmię na całego, a ze mną nie ma żartów. - Pokaż, że masz jaja, ty upierzona fajtłapo! - kto by pomyślał, że przyjdzie mi pouczać gołębia..
Ziutek natomiast, to młoda sroka, najwyraźniej sam się jeszcze dobrze nie ogarnia i nie wie, czego chce. Zaczepny jest, ale płochliwy. On również okazyjnie wskakuje na mój parapet, niezdarnie defiladując od jednego do drugiego końca, czasem pozwalajać sobie bezczelnie stuknąć dziobem w szybę, ale - jak to typowy Ziutek - od razu ucieka, kiedy widzi jakikolwiek ruch w jego stronę. Nie nawiązuje kontaktu wzrokowego i woli brać nogi za pas, taki bohater. Jest wyraźnie zahukany i ustępuje nawet Eustachemu, już nie wspominając o tym, ze raz widziałam, jak pogoniła go i inna, wcale nie starsza sroka. Cóż, jak nie przepadam za krukowatymi mądralami, tak zrobiło mi się żal i jego. Czy mimo wszystko wywiąże się między nami jakaś serdeczniejsza więź? Czas pokaże. Sroka to też Stworzenie Boże, trzeba ją kochać taką, jaka jest. A ja zawsze miałam słabość do ptaszków. Dosłownie i w przenośni..
Rudzik Stefan



Super 💖
OdpowiedzUsuń❤️
OdpowiedzUsuń