14 grudnia 2024

Spinamy rowery!

 - Z niepokojem spoglądam w niebo - zupełnie nieretorycznie rzucił Staś, po czym unosząc teatralnie głowę zmarszczył nos i ułożył usta w podkówkę dodając - nie, dziś w nocy nie będzie padać!

Nie mam pojęcia dlaczego zawierzyliśmy tej prognozie, ale beztrosko porzuciwszy sandały przed namiotami poszliśmy spać. Nad ranem nie dość, że przyszło nam wylewać wodę z sandałów, to jeszcze litrami odlewaliśmy ją z niedopiętych sakw, które ewidentnie okazały się być wodoodporne obustronnie. Tymczasem niebo nad Mielnem wyglądało niewinnie, zupełnie jak wieczór wcześniej i nic nie zapowiadało kolejnych, deszczowych dram. Przez chwilę zastanawiałam się, w co by się ubrać.
- Z niepokojem spoglądam w niebo... - czytając w moich myślach powiedział niby do siebie Staś.
- Ani się waż! - Wrzasnęliśmy chórem, po czym wszyscy, łącznie z naszą samozwańczą pogodynką zaczęliśmy się śmiać.
- Lepiej się zbierajmy - zaproponował ktoś najbardziej głodny - czas zjeść śniadanie numer jeden! 

Byliśmy chyba jedynymi na świecie rowerzystami, którzy spożywali nieproporcjonalnie wielkie ilości pokarmów w stosunku do minimalnie przejechanych kilometrów. Bez względu na pochłonięty właśnie posiłek, (po którym obowiązkowo trzeba było wciągnąć kolejną kawę i deser) zwykle, ledwie gdy wyruszaliśmy dalej, zawsze ktoś zawołał:
- Mi się chce pić!
- Mi się chce jeść!
Zdecydowanie rzadziej usłyszeć było można:
- Muszę zapiąć sakwy!
- Muszę się rozebrać!
Czy też najrzadziej:
- Muszę się ubrać! - Przy czym kilka minut później można było się spodziewać wszystkich wyżej wymienionych nawoływań, w kolejności odwrotnej od wymienionej.

Plotki, o tym, że z rowerów wracaliśmy grubsi były jak najbardziej prawdziwe. Razu pewnego, nie zrobiwszy dzień wcześniej zakupów na śniadanie zdecydowaliśmy się je spożyć, jak tylko dojedziemy do jakiegoś rynku. 
- Przepraszam, gdzie tu jest rynek - zapytał przypadkowego przechodnia Jarek. Pan się zasępił był i niepewnie odpowiedział pytaniem na pytanie:
- A co to jest rynek?
Uśmiechnąwszy się odjechaliśmy, zdając się na węch. Szybko zorientowaliśmy się, że w różnych miejscowościach ludzie różnie interpretują słowo "rynek", odsyłając nas najczęściej w miejsca, gdzie znajdował ratusz, kościół lub najbliższe targowisko, z rzadka deklarując definitywny rynku brak. Szczerze powiedziawszy nam było wszystko jedno gdzie, byle w okolicy można było coś - najlepiej dobrze - zjeść. Wówczas, jak tylko padło nasze ulubione hasło:
- Spinamy rowery! - dopadaliśmy pierwszej, dostępnej kawiarni lub kusząco zaopatrzonej piekarni i z rumieńcami na twarzy wpatrywaliśmy się w oferowane wypieki cukiernicze, jakbyśmy co najmniej odbyli właśnie czterdziestodniowy post. W Stalowej Woli na przykład historia odnotowała następującą sytuację:
- Poproszę, "to", "to", "to", "to", "to", "to" i "to"! - Nasz pogodynkowy głodomór próbował zyskać na czasie i oszczędzając w słowach wskazał palcem kilka różnych drożdżówek, dodając prędko - tylko proszę nie pakować, zjem na miejscu!

Powiadają, że Polak głodny, to jest zły, toteż my na wszelki wypadek woleliśmy porządnie się najeść i mieć wspaniałe humory, niż warczeć na siebie z byle powodu. Nigdy też nie było wiadomo, kiedy znów będziemy mieli okazję się stołować, zatem w tych okolicznościach najrozsądniej było zjeść na zapas. Raz jednak mało nie padliśmy z głodu planując posiłek na Starówce w Kostrzynie, w którym notabene zamierzaliśmy spędzić noc. Ledwie więc dostaliśmy klucze do jedynego, wolnego w okolicy apartamentu dostępnego w Domu Turysty, pognaliśmy na rzeczone Stare Miasto, aby uraczyć się wymarzonym obiadem. Plan Kostrzyna zaprowadził nas do miejsca, gdzie cel nasz miał znajdować się za stacją benzynową, jednakowoż ni dudu nie było tam żadnych, ani starych, ani nawet nowszych zabudowań. Ba, musieliśmy trafić do alternatywnej rzeczywistości i jakimś cudem nie zaktualizowała nam się mapa. Spojrzawszy po sobie, zmieszani (jeszcze nie wstrząśnięci), weszliśmy na stację, aby się upewnić gdzie jest wejście do poszukiwanego Starego Miasta. 

- Zaraz za stacją - oznajmił zaskoczony pytaniem pan stojący za kasą, a my, nieprzekonani podziękowawszy poszliśmy zweryfikować tę niedorzeczną informację. Zaiste, za stacją znaleźliśmy nie tylko wejście na Starówkę, ale i wielką tablicę informującą w dwóch językach, iż "teren starego miasta jest ruiną". Trafił się nam więc klasyczny Monty Python, w pakiecie dostaliśmy atak śmiechu, a obiad musiał poczekać...


Nasze wygłodzone umysły w końcu jednak połączyły kropki i domyślając się okoliczności mrocznej tego miejsca historii, przeszliśmy się w milczeniu zrujnowanymi uliczkami Pompejów Kostrzyńskich, teren ten był teraz gęsto zarośnięty malinami, bluszczami i innymi chaszczami, wyobrażaliśmy sobie jednak tętniące życiem kamienice, kwiaciarnie, przytulne kawiarnie oraz ludzi, którzy krzątali się załatwiając onegdaj swoje sprawy. Zupełnie nie pamiętam kiedy poznaliśmy więcej posępnych szczegółów; dowiedzieliśmy się między innymi, że Stare Miasto zostało zniszczone w 90% w wyniku działań wojennych, w 1945 roku. Niestety nigdy go nie odbudowano. 


Tego wieczoru najwyraźniej wypełnialiśmy jakiś dodatkowy quest, bowiem trochę nam zeszło zanim znaleźliśmy miejsce, gdzie można było porządnie zjeść, a żeby się do niego dostać musieliśmy przejść przez dwupoziomowy dworzec kolejowy, który okazał się być prawdziwym labiryntem.


Innego wieczoru, po dniu pełnym przygód i przedziurawionych dętek zastukaliśmy do wrót pewnego klasztoru w Płocku, rzecz jasna desperacko prosząc o nocleg. Otworzyła nam zakonnica, która litując się nad nami wpuściła nas do środka, prosząc jednocześnie, abyśmy zachowali bezwzględną ciszę, ponieważ nieopodal znajdowała się cela poważnie chorej siostry, która potrzebowała teraz maksimum spokoju. Cóż, siostra odźwierna sama wyglądała dość cherlawie, nie sposób było nie zauważyć jej intensywnie podkrążonych oczu; nie ulegało wątpliwości, że i ona potrzebowała natychmiast porządnie odpocząć. Odpadło zatem wyjście całą grupą na miasto, ale jako, że dano nam kilka minut na załatwienie jedzenia, na łowy wysłaliśmy dwie osoby, które upolowawszy nieopodal kebab w cieście i piwo w puszkach powróciły rychło, starając się nie narobić przy tym najmniejszego hałasu. Zgodnie z prawem Murphy'ego: jeśli coś może pójść nie tak, to pójdzie w najgorszym momencie; szelest odwijanych sreberek i syk otwieranych puszek wzbudziły w nas bowiem kolejną, niekontrolowaną wesołość. Choć nie wymieniliśmy wówczas nawet najkrótszego słówka, chichraliśmy się długo i spazmatycznie, a brzuchy już nie z głodu nas bolały, tylko ze śmiechu, bo choć znów śmialiśmy się do rozpuku, tym razem robiliśmy to niemal zupełnie bezdźwięcznie.


Niepowtarzalnej Ekipie Rowerowej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz