05 grudnia 2024

Masz 3 nieodebrane zdrowaśki

Niedawne odwiedziny serdecznego przyjaciela sprzed lat obudziły wiele fajnych wspomnień. W przeszłości bowiem wielokrotnie cieszyliśmy się rowerowymi przygodami, a Polskę przejechaliśmy wzdłuż, wszerz, w dzień i w nocy... Powiadają, że "chcąc poznać przyjaciela, trzeba z nim zjeść beczkę soli", myślę jednak, że wystarczy nawet jeden, dwutygodniowy wyjazd rowerowy, bo nic tak nie wzmacnia fundamentów przyjaźni, jak doświadczenia objuczone ciężkimi, nieraz dokumentnie przemoczonymi sakwami, co więcej często i gęsto wzbogacone o wątki podróżniczej bezdomności. Zasada na rowerach była tylko jedna: żadnych par. Dwukrotne uchylenie zakazu potwierdziło tylko jego słuszność. Choć nie bardzo już pamiętam w ilu wyprawach ja uczestniczyłam, a tym bardziej skąd-dokąd pedałowaliśmy (nie mówiąc już o mijanych mieścinach), każda z nich przyniósła wiele radości i zaiste nigdy nie zapomnę tych wszystkich spontanicznych głupawek, jakie zarzucały na nas sidła dosłownie w każdej miejscowości. 

Rzecz jasna planując wyjazdy nie mogliśmy zarezerwować sprzyjającej pogody, niestety ta technologia do dziś nie została rozwinięta. Zdarzało się więc zatem, iż czekaliśmy, aż ustaną ulewne deszcze i uspokoją gwałtowne nawałnice, a odcinkowe przejazdy kontynuowaliśmy późnym popołudniem, kończąc dosłownie w środku nocy, niestety i tak w strugach deszczu. Pewnego razu spostrzegł nas zupełnie przytomnie, całkiem kulturalny i pełen empatii Pan Żul stojący pod Mc Donaldsem w Bydgoszczy:
- O! Państwo rowerzyści! Ale wam się pogoda trafiła! - Właśnie minęła minuta po pierwszej nad ranem, ale widok  przemykającego miastem o tej porze mini peletonu najwyraźniej w ogóle nie był dla niego czymś nadzwyczajnym.

Czasem aura stroiła sobie z nas żarty i próbując uśpić naszą czujność uruchamiała tryb słoneczny od samego rana, nagle zmieniając ustawienia bezchmurnego nieba na kolejną burzę, kiedy już byliśmy przekonani, że będzie ładnie przez cały dzień. Nabrzmiałe chmury pojawiały się znikąd, oczywiście dziurawe jak durszlak. Taki scenariusz dopadł nas gdzieś na Pomorzu; akurat jak na złość wjeżdżaliśmy na wzniesienie, kiedy niebo przecięły pierwsze błyskawice. "A to niespodzianka" przemknęło mi przez głowię i zaczęłam się histerycznie śmiać, wizualizując w szczegółach całą sytuację "na górze".
- Z czego lejesz? - zapytał już chichocząc Staś, który zwykł czytać w moich myślach. Palcem pokazałam w stronę nieba, i w zasadzie nie musiałam nic więcej mówić, jednakże wyjaśniłam na wypadek, gdyby nie tę myśl kolega był przeczytał:
- W lokalnej Szkole Błyskania musi się teraz odbywać jakiś arcyważny egzamin - wycedziłam trzęsąc się ze śmiechu. Opisałam w detalach sytuację podobną do egzaminu na prawo jazdy, z tą różnicą, że tu pioruny starają się o prawo błyskania, a warunkiem pomyślnego zdania egzaminu jest bezbłędne trafienie w określone miejsce. Egzaminator zabiera więc kursanta w teren i każe mu błyskać w wyznaczony cel. Wbrew pozorom jest to dość trudny egzamin i rzadko który grom szczęśliwie kończy zadanie, częściej pudłując niż trafiając. Rozczarowany nieudanym błyśnięciem piorun wstaje więc, poprawia ze zdenerwowaniem czubek i z rozżaleniem pod nosem rzuca: "cholera, znowu nie trafiłem!". (Pewnie najlepiej scenkę tę przedstawiłyby Muppety, zresztą, jak i "śpiewający warzywniak", który mijał nas gdzieś na trasie w ciężarówce, która chwaliła się przewozem "świeżych warzyw". Cóż, trochę zmęczona byłam, kiedy błędnie odczytałam informację z plandeki i automatycznie zaczęły do mnie śpiewać te przewożone kalafiory...).

Wracając do burzy, musiała tam trwać akurat cała sesja egzaminacyjna, bo końca widać nie było. Ze względów bezpieczeństwa zmuszeni byliśmy przerwać jazdę, więc spiąwszy rowery przy jedynym dostępnym w okolicy, blaszanym przystanku autobusowym, uciekliśmy pod zadaszony ganek jakiegoś wykańczanego właśnie domu, aby zaśpiewać "sto lat" Dorotce, która właśnie tego dnia obchodziła swoje kolejne, osiemnaste urodziny. Notabene w Jej urodziny często byliśmy "na rowerach" i zazwyczaj wówczas szalała burza, ot taka tradycja. Innego roku celebrowaliśmy Jej święto, w Klępsku, gdzie pewien wyglądający na eleganckiego kowboja kościelny pokazywał nam zabytkowy kościół pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, który użytkowany był zarówno przez katolików, jak i protestantów. Ów poczciwina był już człowiekiem dość leciwym, niemniej z imponującą pasją starał się przekazać nam jak najwięcej szczegółów dotyczących tego niezwykłego miejsca, dosłownie zalewając nas potokiem słów. Pech chciał, że nie miał on uzębienia, więc zupełnie nie rozumieliśmy, co do nas mówi (osobiście dwa razy wychwyciłam "Marcin Luter" i byłam z siebie dumna). Empatia empatią, ale ze zmęczenia ledwie się powstrzymywaliśmy, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ba, może nawet udałoby mi się nie roześmiać, gdyby nie rzeczony Staś, który zasiadając obok mnie w ławce rzucił:
- Słuchaj uważnie, potem mi przetłumaczysz!
Burza rozpętała się chwilę po tym, jak cudem znaleźliśmy kolejne zakwaterowanie. Świętowanie urodzin było więc na wskroś huczne, zresztą jak zwykle...

Noclegów często udzielały nam parafie, nie oczekując od nas żadnej zapłaty. Udzielano nam schronienia dosłownie "last minute", nigdy nie odmawiając dachu nad głową. Zwykle oferowaliśmy w zamian choćby śpiewanie podczas najbliższej mszy, bo zawsze na podorędziu mieliśmy przygotowaną wiązankę czterogłosowych opracowań a cappella, która służyła nam zarówno do podziękowań za przejechany szczęśliwie odcinek drogi w pierwszym napotkanym i otwartym kościele, jak i oprawę liturgii. Kapłani często chętnie przyjmowali naszą ofertę, ale zdarzyło się również, że ksiądz, który akurat biegł odprawiać wieczorną Eucharystię powiedział: "słuchajcie, nie opłaca się! Na mszy będzie tylko jeden, starszy parafianin, w dodatku kompletnie głuchy", i szybko pokazawszy nam gdzie możemy się rozgościć czmychnął do kościoła, aby dopełnić swoich obowiązków. Miał fantastycznego wilczura na placu, a atrakcją w tamtejszej sali gimnastycznej, która przekształciła się w naszą sypialnię było światło na klaskanie.

Spanie na plebaniach często wiązało się z dodatkowymi bonusami, ponieważ pozwalano nam wchodzić na niedostępne powszechnie wieże, aby nacieszyć się panoramą odwiedzanych miast lub zejść do krypt, gdzie zwykle spoczywały doczesne szczątki fundatorów świątyń. Muszę przyznać, że raz najedliśmy się nieco strachu, gdy wszyscy zeszliśmy do maleńkiej krypty, gdzie stojąc pomiędzy czterema mosiężnymi trumnami zorientowaliśmy się nagle, że miejscowy proboszcz został na górze, wciąż trzymając w rękach klapę...
W jednej wsi nie dość, że dostaliśmy nocleg w domku, który był nad stawem, to podczas niedzielnej sumy ksiądz zachęcił mieszkańców, aby podzielili się z nami śniadaniem, po mszy więc pojawiły się u nas tłumy ludzi niosących jaja, szynki, sery, kilogramy sałaty, pomidorów, ogórków i innych dobroci; zaiste, mieliśmy wtedy ucztę jak rzadko kiedy. 

To były wspaniałe czasy, można by wspominać godzinami. Na zakończenie przytoczę jednak jeszcze tylko jedną historię. Otóż pewnego dnia kolega zwierzył nam się z szoku, jakiego doznał słuchając telefonów od słuchaczy słynnej katolickiej radiostacji, kiedy usłyszał na falach eteru szczerą modlitwę starszej osoby, która starając się osiągnąć jak najlepsze zasięgi i zapewnić wysłuchanie swoich próśb poprosiła żarliwie: "Matko Boska Piekarska, przekaż proszę Matce Boskiej Częstochowskiej moją intencję...". I tak abstrahując od absurdów owego gorliwego pacierza, prędko wyobraziliśmy sobie Matkę Boską Częstochowską, która wyciągając z kieszeni swoją Nokię 3310* odczytuje na ekranie: "Masz 3 nieodebrane zdrowaśki"...


Dorotce, Maćkowi, Stasiowi, Jarkowi, Mariuszowi, Wojtkowi i Kamilowi

*Świat wówczas nie znał jeszcze smartfonów.

2 komentarze:

  1. Najpiękniejszy czas! Że też myśmy to przeżyli 😝

    OdpowiedzUsuń
  2. Była jeszcze jedna zasada - nie wybierać pomidorów ze środka :D

    OdpowiedzUsuń