Jechaliśmy akurat w stronę Leżajska, przez piękne, zazielenione tereny, gdy tępy huk przeciął powietrze. Kolumna rowerzystów zatrzymała się w oka mgnieniu i całe szczęście, że reakcja nastąpiła tak szybko, bo wolałabym nie mieć całego peletonu na plecach. Jechałam wówczas jako druga, zaraz za Jarkiem, kiedy w wyniku niespodziewanych okoliczności wzięłam i się wywaliłam. Była to moja pierwsza, kilkudniowa wyprawa rowerowa i pierwsza oficjalna "dorosła" wywrotka, notabene aż dziwne, że nie nastąpiła zaraz pierwszego dnia. Wiedziałam, że kiedyś musiało to nastąpić bowiem ile razy w dzieciństwie zdarzało mi się wsiąść na rower, tyle razy lądowałam w okolicznym rowie, pomimo to nigdy nie zniechęcając się do dalszego pedałowania. Moje wywrotki były zwykle wynikiem beztroskiego skręcania w lewo, co szczególnie wbiło mi się w pamięć (i pod skórę na kolanie), kiedy pewnego razu w Reptach Śląskich z niezredukowaną prędkością i pod ryzykownym kątem wjechałam na kupę żwiru; i choć od tamtej pory mam do odwołania zepsuty lewy migacz (prawie nie wypuszczam kierownicy z lewej dłoni), to z jazdy na rowerze nadal czerpię wielką przyjemność.
Z przyczyn finansowych bardzo długo nie miałam własnego roweru, możliwe więc, że miało to bezpośredni wpływ na prawdopodobieństwo wspomnianych wywrotek. Aby wziąć udział w owej studenckiej wyprawie, również musiałam pożyczyć rower, i zaiste, podskoczyłam z radości, kiedy jeden z kolegów udostępnił mi jednoślad swojego brata. To nic, że był to największy, możliwy męski rower, z olbrzymimi kołami i rurką sięgającą mi prawie po brodę. Dam radę! - pomyślałam szczęśliwa, tym bardziej, że ów rower zaopatrzony był już w sakwy.
Jadący za mną tamtego dnia Staś z nieukrywaną uciechą obserwował pilates, jaki uprawiałam na zbyt wielkim rowerze. W feralnej chwili prędko też zauważył dziwne balansowanie gigantycznego jednośladu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że w trosce o własne życie, w tejże samej chwili dokonywałam skomplikowanych, matematycznych obliczeń, kalkulując w którą stronę najrozsądniej przyjdzie mi upaść; najechawszy bowiem nieopatrznie na nadlany na krawędzi jezdni asfalt, wiedziałam, że jest to nieuniknione. Trochę to trwało, zanim podjęłam ostateczną decyzję i choć dla Stasia upłynęły zaledwie sekundy, dla mnie czas rozciągnął się do maksimum. Mój rower podskakiwał zatem w najlepsze, jak najprawdziwszy, dziki rumak, kiedy to doszłam do następujących wniosków: jeśli wywalę się na lewo, mogę oberwać po głowie nie tylko jadącymi za mną kolegami ale i pierwszym, lepszym przejeżdżającym samochodem, w ostateczności dwoma mijającymi się na mojej wysokości pojazdami; jeśli natomiast wywrócę się na prawo, wówczas najwyżej tylko koledzy w mój objuczony rower wjadą, ale głowa moja powinna zostać nienaruszona. Uznawszy, że druga wersja jest mniejszym złem nie walczyłam już dłużej i bez gracji przewróciłam się na prawo.
Jadący na czele wyprawy Jarek był dobrze przygotowany na taka ewentualność. Widząc krew ciurkiem ociekającą po mojej nodze bezzwłocznie uruchomił "dmuchaną karetkę pogotowia", po czym wprawnie opatrując moją ranę wprost zapytał:
- Aga, to jest prosta droga, jak to właściwie się stało?!
Pytanie to było tak nieuchronne jak moja rzeczona wywrotka, lecz przez niemałe zawstydzenie i typową dla mnie reakcję trudno mi było odpowiedzieć od razu. Na początek bowiem - jak to ja - parsknęłam niekontrolowanym śmiechem i nie mogąc wypowiedzieć najkrótszego słowa wskazałam głową w stronę jedynego zabudowania, jakie skrywało się wśród przydrożnych drzew po drugiej stronie ulicy.
- No tak - skwitował brechtający już z wszystkimi Jarek - po co ja w ogóle pytałem.
Kilka minut wcześniej ktoś musiał się napić, a ktoś inny zapiąć sakwy, więc wszyscy zatrzymaliśmy się pod okazałymi wrotami, na których widniał dumny napis "Night Club Secret". Biała willa, wyglądająca na wskroś luksusowo stała kawałek dalej od bramy. Może warto dodać, że w tamtych czasach "night club" nie oznaczał miejsca, w którym organizowano dyskoteki, lecz dom, gdzie szastano obyczajami. Kiedy już ruszyliśmy dalej, pomiędzy niezbyt solidnie pilnującymi tajemnic drzewami spostrzegłam kilkuosobową grupę konwersujących sobie spokojnie na wewnętrznym parkingu ludzi. I to tez był bezpośredni powód mojego upadku, bo przyglądając się im niby ukradkiem, zastanawiałam się, czy to właściciele, personel czy też klienci owego przybytku...
Cóż, na własnym kolanie przekonałam się, że ciekawość to nie tylko pierwszy stopień do piekła lub do wiedzy, ale i do niepotrzebnej, rowerowej wywrotki.
Marcinowi, który przez te rowerowe lata cierpliwie pożyczał mi szosówki chyba wszystkich członków swojej rodziny
.jpeg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz