W pierwszy piątek grudnia doszłam do wniosku, że gdybym miała takie szczęście na wysokie wygrane w totolotka, jak na loty podczas huraganów, to byłabym w tej chwili obrzydliwie bogata. Teraz już wiem, że jak zaplanuję kolejną podroż, powinnam z góry spodziewać się porywistych wiatrów lub - jak się wczoraj okazało - innych, ekstremalnych psikusów pogodowych. Ostatni urlop kończyłam uciekając przed tajfunem Kong-Rey, do ostatniej chwili nie wiedząc, czy lot się w ogóle odbędzie; natomiast we wspomniany piątek, na wieczór przed długo wyczekiwanym, świątecznym wylotem, zaczął panoszyć się po wyspie sztorm Darragh; a jego dzikie swawole już po południu oznaczono kolorem pomarańczowym i czerwonym, przy okazji podkreślając jak bezwzględne dla życia ludzkiego niesie zagrożenie, dodatkowo śmiertelnie poważnie odradzając jakichkolwiek wojaży. Ba, na wszelki wypadek późnym popołudniem wstrzymano kursy niektórych autobusów miejskich, co skutecznie pokrzyżowało plany nie tylko tych, co wybierali się na świąteczne, firmowe imprezy. Nie trzeba więc było długo czekać na doniesienia o kolejnych, odwoływanych lotach, przewidując jednocześnie wielogodzinne opóźnienia na nieanulowanych trasach. Pozostało mi uzbroić się w cierpliwość oraz mieć nadzieję, że nie będzie tak źle jak kraczą, a wicher poleci po rozum do głowy, weźmie i rozpłynie się w powietrzu bądź cichutko przejdzie bokiem. Obserwowałam z dystansem te wszystkie napędzające strach prognozy i równocześnie byłam szczerze wzruszona, iż tym razem żywioł nazwano męskim imieniem, bowiem zwykle tym wietrznym cholerstwom nadają żeńskie miana, jakby dalekosiężne zniszczenia w tym świecie siały tylko kobiety...
Gdyby turbulencje w pomiatanym wiatrem samolocie były przyjemniejsze, można by takie przygody porównać z przejażdżką na rollercoasterze, przy czym ja nie jestem fanem takich atrakcji nawet w wersji naziemnej. Spośród bardziej "rozkołysanych" lotów, w mej pamięci utrwalił się szczególnie jeden, podczas którego samolot podchodził do lądowania trzykrotnie, za każdym razem po niezwykle "wyboistym" kołowaniu nad lotniskiem docelowym. Kiedy rozpoczęła się ostatnia, przypominająca sceny z katastroficznych filmów próba, a samolotem zaczęło rzucać jak piórkiem na wietrze, przerażone stewardessy, rozbiegły się po pokładzie powtarzając z przekonaniem "my tego nie przeżyjemy". Nie wiem ile osób zwróciło na nie uwagę, ale nie mając żadnych możliwości wobec zbliżającej się ostateczności pasażerowie po prostu zamilkli. Osobiście, nie tracąc więcej drogocennych sekund zajęłam się żegnaniem w myślach z moimi bliskimi. Dzięki Bogu, wbrew kasandrycznym wizjom młodej załogi samolot wylądował wtedy szczęśliwie. Pamiętając tamtą przygodę co jakiś czas zerkałam na aplikację Ryanaira, która jednak do ostatniej chwili dumnie głosiła, że czeka mnie "lot o czasie". Udałam się więc ze spokojnym sercem na lotnisko w sobotę i choć na miejscu nie obyło się bez niespodzianek, gdyż zaledwie na pół godziny przed planowanym odlotem, na wypadek, gdyby komuś spadło zbyt nisko ciśnienie, naprędce zorganizowano bieg z przeszkodami zmieniając bramki ze 102 na 117, a z wietrznych powodów pod samolot ustawiono tylko przednie schody, z zaskoczeniem muszę przyznać, że start opóźnił się jedynie o kilka minut, doświadczyliśmy jedynie minimalnych turbulencji, a lądowanie opóźniło się o dziwo tylko i wyłącznie ze względu na gęstą mgłę, która ciasno otulała lotnisko katowickie.
Grudzień upłynął jak zwykle zbyt szybko, ani nie mrugnęłam dobrze okiem, a musiałam się znów pakować, by wracać z powrotem. O dziwo tym razem nic nie zapowiadało komplikacji pogodowych, ostatnie dni byłby mroźne, ale całkiem przejrzyste i spokojne. Ni z tego, ni z owego, na ostatnim spotkaniu z przyjaciółmi w ubiegły piątek, nagle ktoś poruszył temat mgieł często utrudniających ruch lotniczy w Krakowie. - Oby tylko jutro żadna nie wyskoczyła - pomyślałam, próbując zdusić nieprzyjemne przeczucie, które towarzyszyło mi od kilku ostatnich dni. Nie wiedzieć czemu jeszcze w Boże Narodzenie tknęło mnie, żeby sprawdzić dostępność lotów z Pyrzowic, jednak wczesnoporanna godzina lądowania przypomniała mi dlaczego tym razem zdecydowałam się na odlot z Balic i ostatecznie zaniechałam kupna drugiego biletu, tym bardziej, że dystans do obu portów mam w zasadzie ten sam.
Pakowanie w sobotę szło mi wyjątkowo jak krew z nosa. Chyba ze trzy godziny układałam puzzle w walizce kabinowej, męcząc się przy tym okropnie.
- Niepotrzebnie to pakujesz - komentował sceptycznie głos w mojej głowie, ile razy dokładałam coś nowego.
- Racja, wezmę to innym razem - odpowiadałam zupełnie nie łapiąc o co mu chodziło.
Rzecz jasna raz po raz monitorowałam rzekomo aktywnego "asystenta podróży", gdyż - niespodzianka! - od bladego świtu gęsta mgła spowijała nie tylko Balice, ale i większą część Górnego Śląska. Tym razem sytuacja ani trochę nie wyglądała dobrze; odsłaniając rano okna zupełnie nie widziałam sąsiadujących bloków, toteż wolałam nie wyobrażać sobie widoczności na pasie startowym. Internet standardowo zasypywały ponure informacje dotyczące odwoływanych lotów, ale aplikacja uparcie twierdziła, że lot odbędzie się o czasie, zatem udałam się do Krakowa zgodnie z planem, po to, aby przeczytać w telefonie, że lot odwołano dokładnie, kiedy wchodziłam na teren lotniska. Oczywiście nie tylko moją podróż wycofano z wczorajszego rozkładu, wewnątrz gmachu panował więc chaos, a do stanowisk obsługi klienta zaczęły formować się kilometrowe kolejki niedoszłych pasażerów. Szkoda, że nikt nie pomyślał, aby zaoszczędzić wszystkim niepotrzebnych stresów oraz czasochłonnych przejazdów, i odwołać te wszystkie rejsy zawczasu, już z samego rana. Musiałam wyglądać jak kupa nieszczęścia, gdyż kierowcy pewnego autokaru zabrali mnie z powrotem do Katowic pomimo braku możliwości zakupienia u nich biletu. Wróciwszy do domu z ciekawości sprawdziłam statut odlotu z Pyrzowic, a dowiedziawszy się, że ten odbył się planowo, pożałowałam, że zignorowałam świąteczny głos...
- Wszelkiej pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku i szybkiego powrotu do Polski - życzył mi krótko i zwięźle teść kuzynki, kiedy łamaliśmy się opłatkiem przy wigilijnym stole. Jak na ironię jego życzenie spełniło się ekspresowo, gdyż w bieżącym roku powróciłam do Polski jeszcze zanim zdążyłam z niej dobrze wyjechać.
Jak nie spojrzeć, wygląda na to, że mam wyjątkowy dar do przewidywania kiepskiej aury bądź wręcz aktywuję ją niechcący, gdy rezerwuje loty. Jeśli zatem chcecie wiedzieć, kiedy można spodziewać się kolejnych, ryzykownych warunków pogodowych (włączając w to mgły, tornada i inne cyklony), śmiało pytajcie na kiedy zaplanowałam następne odloty, ponieważ zdecydowanie gwarantuje to niezwykłe i ekscytujące przygody.


.jpeg)
.jpeg)
.jpeg)


.jpeg)
.jpeg)
