29 grudnia 2024

Przeminęło z wiatrem, ugrzęzło we mgle

W pierwszy piątek grudnia doszłam do wniosku, że gdybym miała takie szczęście na wysokie wygrane w totolotka, jak na loty podczas huraganów, to byłabym w tej chwili obrzydliwie bogata. Teraz już wiem, że jak zaplanuję kolejną podroż, powinnam z góry spodziewać się porywistych wiatrów lub - jak się wczoraj okazało - innych, ekstremalnych psikusów pogodowych. Ostatni urlop kończyłam uciekając przed tajfunem Kong-Rey, do ostatniej chwili nie wiedząc, czy lot się w ogóle odbędzie; natomiast we wspomniany piątek, na wieczór przed długo wyczekiwanym, świątecznym wylotem, zaczął panoszyć się po wyspie sztorm Darragh; a jego dzikie swawole już po południu oznaczono kolorem pomarańczowym i czerwonym, przy okazji podkreślając jak bezwzględne dla życia ludzkiego niesie zagrożenie, dodatkowo śmiertelnie poważnie odradzając jakichkolwiek wojaży. Ba, na wszelki wypadek późnym popołudniem wstrzymano kursy niektórych autobusów miejskich, co skutecznie pokrzyżowało plany nie tylko tych, co wybierali się na świąteczne, firmowe imprezy. Nie trzeba więc było długo czekać na doniesienia o kolejnych, odwoływanych lotach, przewidując jednocześnie wielogodzinne opóźnienia na nieanulowanych trasach. Pozostało mi uzbroić się w cierpliwość oraz mieć nadzieję, że nie będzie tak źle jak kraczą, a wicher poleci po rozum do głowy, weźmie i rozpłynie się w powietrzu bądź cichutko przejdzie bokiem. Obserwowałam z dystansem te wszystkie napędzające strach prognozy i równocześnie byłam szczerze wzruszona, iż tym razem żywioł nazwano męskim imieniem, bowiem zwykle tym wietrznym cholerstwom nadają żeńskie miana, jakby dalekosiężne zniszczenia w tym świecie siały tylko kobiety...

Gdyby turbulencje w pomiatanym wiatrem samolocie były przyjemniejsze, można by takie przygody porównać z przejażdżką na rollercoasterze, przy czym ja nie jestem fanem takich atrakcji nawet w wersji naziemnej. Spośród bardziej "rozkołysanych" lotów, w mej pamięci utrwalił się szczególnie jeden, podczas którego samolot podchodził do lądowania trzykrotnie, za każdym razem po niezwykle "wyboistym" kołowaniu nad lotniskiem docelowym. Kiedy rozpoczęła się ostatnia, przypominająca sceny z katastroficznych filmów próba, a samolotem zaczęło rzucać jak piórkiem na wietrze, przerażone stewardessy, rozbiegły się po pokładzie powtarzając z przekonaniem "my tego nie przeżyjemy". Nie wiem ile osób zwróciło na nie uwagę, ale nie mając żadnych możliwości wobec zbliżającej się ostateczności pasażerowie po prostu zamilkli. Osobiście, nie tracąc więcej drogocennych sekund zajęłam się żegnaniem w myślach z moimi bliskimi. Dzięki Bogu, wbrew kasandrycznym wizjom młodej załogi samolot wylądował wtedy szczęśliwie. Pamiętając tamtą przygodę co jakiś czas zerkałam na aplikację Ryanaira, która jednak do ostatniej chwili dumnie głosiła, że czeka mnie "lot o czasie". Udałam się więc ze spokojnym sercem na lotnisko w sobotę i choć na miejscu nie obyło się bez niespodzianek, gdyż zaledwie na pół godziny przed planowanym odlotem, na wypadek, gdyby komuś spadło zbyt nisko ciśnienie, naprędce zorganizowano bieg z przeszkodami zmieniając bramki ze 102 na 117, a z wietrznych powodów pod samolot ustawiono tylko przednie schody, z zaskoczeniem muszę przyznać, że start opóźnił się jedynie o kilka minut, doświadczyliśmy jedynie minimalnych turbulencji, a lądowanie opóźniło się o dziwo tylko i wyłącznie ze względu na gęstą mgłę, która ciasno otulała lotnisko katowickie. 

Grudzień upłynął jak zwykle zbyt szybko, ani nie mrugnęłam dobrze okiem, a musiałam się znów pakować, by wracać z powrotem. O dziwo tym razem nic nie zapowiadało komplikacji pogodowych, ostatnie dni byłby mroźne, ale całkiem przejrzyste i spokojne. Ni z tego, ni z owego, na ostatnim spotkaniu z przyjaciółmi w ubiegły piątek, nagle ktoś poruszył temat mgieł często utrudniających ruch lotniczy w Krakowie. - Oby tylko jutro żadna nie wyskoczyła - pomyślałam, próbując zdusić nieprzyjemne przeczucie, które towarzyszyło mi od kilku ostatnich dni. Nie wiedzieć czemu jeszcze w Boże Narodzenie tknęło mnie, żeby sprawdzić dostępność lotów z Pyrzowic, jednak wczesnoporanna godzina lądowania przypomniała mi dlaczego tym razem zdecydowałam się na odlot z Balic i ostatecznie zaniechałam kupna drugiego biletu, tym bardziej, że dystans do obu portów mam w zasadzie ten sam. 

Pakowanie w sobotę szło mi wyjątkowo jak krew z nosa. Chyba ze trzy godziny układałam puzzle w walizce kabinowej, męcząc się przy tym okropnie. 
- Niepotrzebnie to pakujesz - komentował sceptycznie głos w mojej głowie, ile razy dokładałam coś nowego.
- Racja, wezmę to innym razem - odpowiadałam zupełnie nie łapiąc o co mu chodziło.
Rzecz jasna raz po raz monitorowałam rzekomo aktywnego "asystenta podróży", gdyż - niespodzianka! - od bladego świtu gęsta mgła spowijała nie tylko Balice, ale i większą część Górnego Śląska. Tym razem sytuacja ani trochę nie wyglądała dobrze; odsłaniając rano okna zupełnie nie widziałam sąsiadujących bloków, toteż wolałam nie wyobrażać sobie widoczności na pasie startowym. Internet standardowo zasypywały ponure informacje dotyczące odwoływanych lotów, ale aplikacja uparcie twierdziła, że lot odbędzie się o czasie, zatem udałam się do Krakowa zgodnie z planem, po to, aby przeczytać w telefonie, że lot odwołano dokładnie, kiedy wchodziłam na teren lotniska. Oczywiście nie tylko moją podróż wycofano z wczorajszego rozkładu, wewnątrz gmachu panował więc chaos, a do stanowisk obsługi klienta zaczęły formować się kilometrowe kolejki niedoszłych pasażerów. Szkoda, że nikt nie pomyślał, aby zaoszczędzić wszystkim niepotrzebnych stresów oraz czasochłonnych przejazdów, i odwołać te wszystkie rejsy zawczasu, już z samego rana. Musiałam wyglądać jak kupa nieszczęścia, gdyż kierowcy pewnego autokaru zabrali mnie z powrotem do Katowic pomimo braku możliwości zakupienia u nich biletu. Wróciwszy do domu z ciekawości sprawdziłam statut odlotu z Pyrzowic, a dowiedziawszy się, że ten odbył się planowo, pożałowałam, że zignorowałam świąteczny głos...

- Wszelkiej pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku i szybkiego powrotu do Polski - życzył mi krótko i zwięźle teść kuzynki, kiedy łamaliśmy się opłatkiem przy wigilijnym stole. Jak na ironię jego życzenie spełniło się ekspresowo, gdyż w bieżącym roku powróciłam do Polski jeszcze zanim zdążyłam z niej dobrze wyjechać.

Jak nie spojrzeć, wygląda na to, że mam wyjątkowy dar do przewidywania kiepskiej aury bądź wręcz aktywuję ją niechcący, gdy rezerwuje loty. Jeśli zatem chcecie wiedzieć, kiedy można spodziewać się kolejnych, ryzykownych warunków pogodowych (włączając w to mgły, tornada i inne cyklony), śmiało pytajcie na kiedy zaplanowałam następne odloty, ponieważ zdecydowanie gwarantuje to niezwykłe i ekscytujące przygody.




19 grudnia 2024

Upadek pod domem publicznym

Jechaliśmy akurat w stronę Leżajska, przez piękne, zazielenione tereny, gdy tępy huk przeciął powietrze. Kolumna rowerzystów zatrzymała się w oka mgnieniu i całe szczęście, że reakcja nastąpiła tak szybko, bo wolałabym nie mieć całego peletonu na plecach. Jechałam wówczas jako druga, zaraz za Jarkiem, kiedy w wyniku niespodziewanych okoliczności wzięłam i się wywaliłam. Była to moja pierwsza, kilkudniowa wyprawa rowerowa i pierwsza oficjalna "dorosła" wywrotka, notabene aż dziwne, że nie nastąpiła zaraz pierwszego dnia. Wiedziałam, że kiedyś musiało to nastąpić bowiem ile razy w dzieciństwie zdarzało mi się wsiąść na rower, tyle razy lądowałam w okolicznym rowie, pomimo to nigdy nie zniechęcając się do dalszego pedałowania. Moje wywrotki były zwykle wynikiem beztroskiego skręcania w lewo, co szczególnie wbiło mi się w pamięć (i pod skórę na kolanie), kiedy pewnego razu w Reptach Śląskich z niezredukowaną prędkością i pod ryzykownym kątem wjechałam na kupę żwiru; i choć od tamtej pory mam do odwołania zepsuty lewy migacz (prawie nie wypuszczam kierownicy z lewej dłoni), to z jazdy na rowerze nadal czerpię wielką przyjemność. 

Z przyczyn finansowych bardzo długo nie miałam własnego roweru, możliwe więc, że miało to bezpośredni wpływ na prawdopodobieństwo wspomnianych wywrotek. Aby wziąć udział w owej studenckiej wyprawie, również musiałam pożyczyć rower, i zaiste, podskoczyłam z radości, kiedy jeden z kolegów udostępnił mi jednoślad swojego brata. To nic, że był to największy, możliwy męski rower, z olbrzymimi kołami i rurką sięgającą mi prawie po brodę. Dam radę! - pomyślałam szczęśliwa, tym bardziej, że ów rower zaopatrzony był już w sakwy.

Jadący za mną tamtego dnia Staś z nieukrywaną uciechą obserwował pilates, jaki uprawiałam na zbyt wielkim rowerze. W feralnej chwili prędko też zauważył dziwne balansowanie gigantycznego jednośladu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że w trosce o własne życie, w tejże samej chwili dokonywałam skomplikowanych, matematycznych obliczeń, kalkulując w którą stronę najrozsądniej przyjdzie mi upaść; najechawszy bowiem nieopatrznie na nadlany na krawędzi jezdni asfalt, wiedziałam, że jest to nieuniknione. Trochę to trwało, zanim podjęłam ostateczną decyzję i choć dla Stasia upłynęły zaledwie sekundy, dla mnie czas rozciągnął się do maksimum. Mój rower podskakiwał zatem w najlepsze, jak najprawdziwszy, dziki rumak, kiedy to doszłam do następujących wniosków: jeśli wywalę się na lewo, mogę oberwać po głowie nie tylko jadącymi za mną kolegami ale i pierwszym, lepszym przejeżdżającym samochodem, w ostateczności dwoma mijającymi się na mojej wysokości pojazdami; jeśli natomiast wywrócę się na prawo, wówczas najwyżej tylko koledzy w mój objuczony rower wjadą, ale głowa moja powinna zostać nienaruszona. Uznawszy, że druga wersja jest mniejszym złem nie walczyłam już dłużej i bez gracji przewróciłam się na prawo.

Jadący na czele wyprawy Jarek był dobrze przygotowany na taka ewentualność. Widząc krew ciurkiem ociekającą po mojej nodze bezzwłocznie uruchomił "dmuchaną karetkę pogotowia", po czym wprawnie opatrując moją ranę wprost zapytał:
- Aga, to jest prosta droga, jak to właściwie się stało?!

Pytanie to było tak nieuchronne jak moja rzeczona wywrotka, lecz przez niemałe zawstydzenie i typową dla mnie reakcję trudno mi było odpowiedzieć od razu. Na początek bowiem - jak to ja - parsknęłam niekontrolowanym śmiechem i nie mogąc wypowiedzieć najkrótszego słowa wskazałam głową w stronę jedynego zabudowania, jakie skrywało się wśród przydrożnych drzew po drugiej stronie ulicy.
- No tak - skwitował brechtający już z wszystkimi Jarek - po co ja w ogóle pytałem.

Kilka minut wcześniej ktoś musiał się napić, a ktoś inny zapiąć sakwy, więc wszyscy zatrzymaliśmy się pod okazałymi wrotami, na których widniał dumny napis "Night Club Secret". Biała willa, wyglądająca na wskroś luksusowo stała kawałek dalej od bramy. Może warto dodać, że w tamtych czasach "night club" nie oznaczał miejsca, w którym organizowano dyskoteki, lecz dom, gdzie szastano obyczajami. Kiedy już ruszyliśmy dalej, pomiędzy niezbyt solidnie pilnującymi tajemnic drzewami spostrzegłam kilkuosobową grupę konwersujących sobie spokojnie na wewnętrznym parkingu ludzi. I to tez był bezpośredni powód mojego upadku, bo przyglądając się im niby ukradkiem, zastanawiałam się, czy to właściciele, personel czy też klienci owego przybytku...

Cóż, na własnym kolanie przekonałam się, że ciekawość to nie tylko pierwszy stopień do piekła lub do wiedzy, ale i do niepotrzebnej, rowerowej wywrotki.


Marcinowi, który przez te rowerowe lata cierpliwie pożyczał mi szosówki chyba wszystkich członków swojej rodziny

14 grudnia 2024

Spinamy rowery!

 - Z niepokojem spoglądam w niebo - zupełnie nieretorycznie rzucił Staś, po czym unosząc teatralnie głowę zmarszczył nos i ułożył usta w podkówkę dodając - nie, dziś w nocy nie będzie padać!

Nie mam pojęcia dlaczego zawierzyliśmy tej prognozie, ale beztrosko porzuciwszy sandały przed namiotami poszliśmy spać. Nad ranem nie dość, że przyszło nam wylewać wodę z sandałów, to jeszcze litrami odlewaliśmy ją z niedopiętych sakw, które ewidentnie okazały się być wodoodporne obustronnie. Tymczasem niebo nad Mielnem wyglądało niewinnie, zupełnie jak wieczór wcześniej i nic nie zapowiadało kolejnych, deszczowych dram. Przez chwilę zastanawiałam się, w co by się ubrać.
- Z niepokojem spoglądam w niebo... - czytając w moich myślach powiedział niby do siebie Staś.
- Ani się waż! - Wrzasnęliśmy chórem, po czym wszyscy, łącznie z naszą samozwańczą pogodynką zaczęliśmy się śmiać.
- Lepiej się zbierajmy - zaproponował ktoś najbardziej głodny - czas zjeść śniadanie numer jeden! 

Byliśmy chyba jedynymi na świecie rowerzystami, którzy spożywali nieproporcjonalnie wielkie ilości pokarmów w stosunku do minimalnie przejechanych kilometrów. Bez względu na pochłonięty właśnie posiłek, (po którym obowiązkowo trzeba było wciągnąć kolejną kawę i deser) zwykle, ledwie gdy wyruszaliśmy dalej, zawsze ktoś zawołał:
- Mi się chce pić!
- Mi się chce jeść!
Zdecydowanie rzadziej usłyszeć było można:
- Muszę zapiąć sakwy!
- Muszę się rozebrać!
Czy też najrzadziej:
- Muszę się ubrać! - Przy czym kilka minut później można było się spodziewać wszystkich wyżej wymienionych nawoływań, w kolejności odwrotnej od wymienionej.

Plotki, o tym, że z rowerów wracaliśmy grubsi były jak najbardziej prawdziwe. Razu pewnego, nie zrobiwszy dzień wcześniej zakupów na śniadanie zdecydowaliśmy się je spożyć, jak tylko dojedziemy do jakiegoś rynku. 
- Przepraszam, gdzie tu jest rynek - zapytał przypadkowego przechodnia Jarek. Pan się zasępił był i niepewnie odpowiedział pytaniem na pytanie:
- A co to jest rynek?
Uśmiechnąwszy się odjechaliśmy, zdając się na węch. Szybko zorientowaliśmy się, że w różnych miejscowościach ludzie różnie interpretują słowo "rynek", odsyłając nas najczęściej w miejsca, gdzie znajdował ratusz, kościół lub najbliższe targowisko, z rzadka deklarując definitywny rynku brak. Szczerze powiedziawszy nam było wszystko jedno gdzie, byle w okolicy można było coś - najlepiej dobrze - zjeść. Wówczas, jak tylko padło nasze ulubione hasło:
- Spinamy rowery! - dopadaliśmy pierwszej, dostępnej kawiarni lub kusząco zaopatrzonej piekarni i z rumieńcami na twarzy wpatrywaliśmy się w oferowane wypieki cukiernicze, jakbyśmy co najmniej odbyli właśnie czterdziestodniowy post. W Stalowej Woli na przykład historia odnotowała następującą sytuację:
- Poproszę, "to", "to", "to", "to", "to", "to" i "to"! - Nasz pogodynkowy głodomór próbował zyskać na czasie i oszczędzając w słowach wskazał palcem kilka różnych drożdżówek, dodając prędko - tylko proszę nie pakować, zjem na miejscu!

Powiadają, że Polak głodny, to jest zły, toteż my na wszelki wypadek woleliśmy porządnie się najeść i mieć wspaniałe humory, niż warczeć na siebie z byle powodu. Nigdy też nie było wiadomo, kiedy znów będziemy mieli okazję się stołować, zatem w tych okolicznościach najrozsądniej było zjeść na zapas. Raz jednak mało nie padliśmy z głodu planując posiłek na Starówce w Kostrzynie, w którym notabene zamierzaliśmy spędzić noc. Ledwie więc dostaliśmy klucze do jedynego, wolnego w okolicy apartamentu dostępnego w Domu Turysty, pognaliśmy na rzeczone Stare Miasto, aby uraczyć się wymarzonym obiadem. Plan Kostrzyna zaprowadził nas do miejsca, gdzie cel nasz miał znajdować się za stacją benzynową, jednakowoż ni dudu nie było tam żadnych, ani starych, ani nawet nowszych zabudowań. Ba, musieliśmy trafić do alternatywnej rzeczywistości i jakimś cudem nie zaktualizowała nam się mapa. Spojrzawszy po sobie, zmieszani (jeszcze nie wstrząśnięci), weszliśmy na stację, aby się upewnić gdzie jest wejście do poszukiwanego Starego Miasta. 

- Zaraz za stacją - oznajmił zaskoczony pytaniem pan stojący za kasą, a my, nieprzekonani podziękowawszy poszliśmy zweryfikować tę niedorzeczną informację. Zaiste, za stacją znaleźliśmy nie tylko wejście na Starówkę, ale i wielką tablicę informującą w dwóch językach, iż "teren starego miasta jest ruiną". Trafił się nam więc klasyczny Monty Python, w pakiecie dostaliśmy atak śmiechu, a obiad musiał poczekać...


Nasze wygłodzone umysły w końcu jednak połączyły kropki i domyślając się okoliczności mrocznej tego miejsca historii, przeszliśmy się w milczeniu zrujnowanymi uliczkami Pompejów Kostrzyńskich, teren ten był teraz gęsto zarośnięty malinami, bluszczami i innymi chaszczami, wyobrażaliśmy sobie jednak tętniące życiem kamienice, kwiaciarnie, przytulne kawiarnie oraz ludzi, którzy krzątali się załatwiając onegdaj swoje sprawy. Zupełnie nie pamiętam kiedy poznaliśmy więcej posępnych szczegółów; dowiedzieliśmy się między innymi, że Stare Miasto zostało zniszczone w 90% w wyniku działań wojennych, w 1945 roku. Niestety nigdy go nie odbudowano. 


Tego wieczoru najwyraźniej wypełnialiśmy jakiś dodatkowy quest, bowiem trochę nam zeszło zanim znaleźliśmy miejsce, gdzie można było porządnie zjeść, a żeby się do niego dostać musieliśmy przejść przez dwupoziomowy dworzec kolejowy, który okazał się być prawdziwym labiryntem.


Innego wieczoru, po dniu pełnym przygód i przedziurawionych dętek zastukaliśmy do wrót pewnego klasztoru w Płocku, rzecz jasna desperacko prosząc o nocleg. Otworzyła nam zakonnica, która litując się nad nami wpuściła nas do środka, prosząc jednocześnie, abyśmy zachowali bezwzględną ciszę, ponieważ nieopodal znajdowała się cela poważnie chorej siostry, która potrzebowała teraz maksimum spokoju. Cóż, siostra odźwierna sama wyglądała dość cherlawie, nie sposób było nie zauważyć jej intensywnie podkrążonych oczu; nie ulegało wątpliwości, że i ona potrzebowała natychmiast porządnie odpocząć. Odpadło zatem wyjście całą grupą na miasto, ale jako, że dano nam kilka minut na załatwienie jedzenia, na łowy wysłaliśmy dwie osoby, które upolowawszy nieopodal kebab w cieście i piwo w puszkach powróciły rychło, starając się nie narobić przy tym najmniejszego hałasu. Zgodnie z prawem Murphy'ego: jeśli coś może pójść nie tak, to pójdzie w najgorszym momencie; szelest odwijanych sreberek i syk otwieranych puszek wzbudziły w nas bowiem kolejną, niekontrolowaną wesołość. Choć nie wymieniliśmy wówczas nawet najkrótszego słówka, chichraliśmy się długo i spazmatycznie, a brzuchy już nie z głodu nas bolały, tylko ze śmiechu, bo choć znów śmialiśmy się do rozpuku, tym razem robiliśmy to niemal zupełnie bezdźwięcznie.


Niepowtarzalnej Ekipie Rowerowej

05 grudnia 2024

Masz 3 nieodebrane zdrowaśki

Niedawne odwiedziny serdecznego przyjaciela sprzed lat obudziły wiele fajnych wspomnień. W przeszłości bowiem wielokrotnie cieszyliśmy się rowerowymi przygodami, a Polskę przejechaliśmy wzdłuż, wszerz, w dzień i w nocy... Powiadają, że "chcąc poznać przyjaciela, trzeba z nim zjeść beczkę soli", myślę jednak, że wystarczy nawet jeden, dwutygodniowy wyjazd rowerowy, bo nic tak nie wzmacnia fundamentów przyjaźni, jak doświadczenia objuczone ciężkimi, nieraz dokumentnie przemoczonymi sakwami, co więcej często i gęsto wzbogacone o wątki podróżniczej bezdomności. Zasada na rowerach była tylko jedna: żadnych par. Dwukrotne uchylenie zakazu potwierdziło tylko jego słuszność. Choć nie bardzo już pamiętam w ilu wyprawach ja uczestniczyłam, a tym bardziej skąd-dokąd pedałowaliśmy (nie mówiąc już o mijanych mieścinach), każda z nich przyniósła wiele radości i zaiste nigdy nie zapomnę tych wszystkich spontanicznych głupawek, jakie zarzucały na nas sidła dosłownie w każdej miejscowości. 

Rzecz jasna planując wyjazdy nie mogliśmy zarezerwować sprzyjającej pogody, niestety ta technologia do dziś nie została rozwinięta. Zdarzało się więc zatem, iż czekaliśmy, aż ustaną ulewne deszcze i uspokoją gwałtowne nawałnice, a odcinkowe przejazdy kontynuowaliśmy późnym popołudniem, kończąc dosłownie w środku nocy, niestety i tak w strugach deszczu. Pewnego razu spostrzegł nas zupełnie przytomnie, całkiem kulturalny i pełen empatii Pan Żul stojący pod Mc Donaldsem w Bydgoszczy:
- O! Państwo rowerzyści! Ale wam się pogoda trafiła! - Właśnie minęła minuta po pierwszej nad ranem, ale widok  przemykającego miastem o tej porze mini peletonu najwyraźniej w ogóle nie był dla niego czymś nadzwyczajnym.

Czasem aura stroiła sobie z nas żarty i próbując uśpić naszą czujność uruchamiała tryb słoneczny od samego rana, nagle zmieniając ustawienia bezchmurnego nieba na kolejną burzę, kiedy już byliśmy przekonani, że będzie ładnie przez cały dzień. Nabrzmiałe chmury pojawiały się znikąd, oczywiście dziurawe jak durszlak. Taki scenariusz dopadł nas gdzieś na Pomorzu; akurat jak na złość wjeżdżaliśmy na wzniesienie, kiedy niebo przecięły pierwsze błyskawice. "A to niespodzianka" przemknęło mi przez głowię i zaczęłam się histerycznie śmiać, wizualizując w szczegółach całą sytuację "na górze".
- Z czego lejesz? - zapytał już chichocząc Staś, który zwykł czytać w moich myślach. Palcem pokazałam w stronę nieba, i w zasadzie nie musiałam nic więcej mówić, jednakże wyjaśniłam na wypadek, gdyby nie tę myśl kolega był przeczytał:
- W lokalnej Szkole Błyskania musi się teraz odbywać jakiś arcyważny egzamin - wycedziłam trzęsąc się ze śmiechu. Opisałam w detalach sytuację podobną do egzaminu na prawo jazdy, z tą różnicą, że tu pioruny starają się o prawo błyskania, a warunkiem pomyślnego zdania egzaminu jest bezbłędne trafienie w określone miejsce. Egzaminator zabiera więc kursanta w teren i każe mu błyskać w wyznaczony cel. Wbrew pozorom jest to dość trudny egzamin i rzadko który grom szczęśliwie kończy zadanie, częściej pudłując niż trafiając. Rozczarowany nieudanym błyśnięciem piorun wstaje więc, poprawia ze zdenerwowaniem czubek i z rozżaleniem pod nosem rzuca: "cholera, znowu nie trafiłem!". (Pewnie najlepiej scenkę tę przedstawiłyby Muppety, zresztą, jak i "śpiewający warzywniak", który mijał nas gdzieś na trasie w ciężarówce, która chwaliła się przewozem "świeżych warzyw". Cóż, trochę zmęczona byłam, kiedy błędnie odczytałam informację z plandeki i automatycznie zaczęły do mnie śpiewać te przewożone kalafiory...).

Wracając do burzy, musiała tam trwać akurat cała sesja egzaminacyjna, bo końca widać nie było. Ze względów bezpieczeństwa zmuszeni byliśmy przerwać jazdę, więc spiąwszy rowery przy jedynym dostępnym w okolicy, blaszanym przystanku autobusowym, uciekliśmy pod zadaszony ganek jakiegoś wykańczanego właśnie domu, aby zaśpiewać "sto lat" Dorotce, która właśnie tego dnia obchodziła swoje kolejne, osiemnaste urodziny. Notabene w Jej urodziny często byliśmy "na rowerach" i zazwyczaj wówczas szalała burza, ot taka tradycja. Innego roku celebrowaliśmy Jej święto, w Klępsku, gdzie pewien wyglądający na eleganckiego kowboja kościelny pokazywał nam zabytkowy kościół pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, który użytkowany był zarówno przez katolików, jak i protestantów. Ów poczciwina był już człowiekiem dość leciwym, niemniej z imponującą pasją starał się przekazać nam jak najwięcej szczegółów dotyczących tego niezwykłego miejsca, dosłownie zalewając nas potokiem słów. Pech chciał, że nie miał on uzębienia, więc zupełnie nie rozumieliśmy, co do nas mówi (osobiście dwa razy wychwyciłam "Marcin Luter" i byłam z siebie dumna). Empatia empatią, ale ze zmęczenia ledwie się powstrzymywaliśmy, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ba, może nawet udałoby mi się nie roześmiać, gdyby nie rzeczony Staś, który zasiadając obok mnie w ławce rzucił:
- Słuchaj uważnie, potem mi przetłumaczysz!
Burza rozpętała się chwilę po tym, jak cudem znaleźliśmy kolejne zakwaterowanie. Świętowanie urodzin było więc na wskroś huczne, zresztą jak zwykle...

Noclegów często udzielały nam parafie, nie oczekując od nas żadnej zapłaty. Udzielano nam schronienia dosłownie "last minute", nigdy nie odmawiając dachu nad głową. Zwykle oferowaliśmy w zamian choćby śpiewanie podczas najbliższej mszy, bo zawsze na podorędziu mieliśmy przygotowaną wiązankę czterogłosowych opracowań a cappella, która służyła nam zarówno do podziękowań za przejechany szczęśliwie odcinek drogi w pierwszym napotkanym i otwartym kościele, jak i oprawę liturgii. Kapłani często chętnie przyjmowali naszą ofertę, ale zdarzyło się również, że ksiądz, który akurat biegł odprawiać wieczorną Eucharystię powiedział: "słuchajcie, nie opłaca się! Na mszy będzie tylko jeden, starszy parafianin, w dodatku kompletnie głuchy", i szybko pokazawszy nam gdzie możemy się rozgościć czmychnął do kościoła, aby dopełnić swoich obowiązków. Miał fantastycznego wilczura na placu, a atrakcją w tamtejszej sali gimnastycznej, która przekształciła się w naszą sypialnię było światło na klaskanie.

Spanie na plebaniach często wiązało się z dodatkowymi bonusami, ponieważ pozwalano nam wchodzić na niedostępne powszechnie wieże, aby nacieszyć się panoramą odwiedzanych miast lub zejść do krypt, gdzie zwykle spoczywały doczesne szczątki fundatorów świątyń. Muszę przyznać, że raz najedliśmy się nieco strachu, gdy wszyscy zeszliśmy do maleńkiej krypty, gdzie stojąc pomiędzy czterema mosiężnymi trumnami zorientowaliśmy się nagle, że miejscowy proboszcz został na górze, wciąż trzymając w rękach klapę...
W jednej wsi nie dość, że dostaliśmy nocleg w domku, który był nad stawem, to podczas niedzielnej sumy ksiądz zachęcił mieszkańców, aby podzielili się z nami śniadaniem, po mszy więc pojawiły się u nas tłumy ludzi niosących jaja, szynki, sery, kilogramy sałaty, pomidorów, ogórków i innych dobroci; zaiste, mieliśmy wtedy ucztę jak rzadko kiedy. 

To były wspaniałe czasy, można by wspominać godzinami. Na zakończenie przytoczę jednak jeszcze tylko jedną historię. Otóż pewnego dnia kolega zwierzył nam się z szoku, jakiego doznał słuchając telefonów od słuchaczy słynnej katolickiej radiostacji, kiedy usłyszał na falach eteru szczerą modlitwę starszej osoby, która starając się osiągnąć jak najlepsze zasięgi i zapewnić wysłuchanie swoich próśb poprosiła żarliwie: "Matko Boska Piekarska, przekaż proszę Matce Boskiej Częstochowskiej moją intencję...". I tak abstrahując od absurdów owego gorliwego pacierza, prędko wyobraziliśmy sobie Matkę Boską Częstochowską, która wyciągając z kieszeni swoją Nokię 3310* odczytuje na ekranie: "Masz 3 nieodebrane zdrowaśki"...


Dorotce, Maćkowi, Stasiowi, Jarkowi, Mariuszowi, Wojtkowi i Kamilowi

*Świat wówczas nie znał jeszcze smartfonów.