29 kwietnia 2023

Podstępna Kicia

Telefon bombarduje mnie ostatnio wspomnieniami sprzed nie tak dawnych lat, gdzie jedną z głównych bohaterek owych przypominajek jest czarna kotka, która bezczelnie acz niepostrzeżenie skradła mi serce. Ja, typowa psiara byłam bowiem bardzo zdystansowana w stosunku do kotów, rzecz jasna z powodu nieprzyjemnego incydentu, który miał miejsce nieco wcześniej, w nieco innych okolicznościach.
Akurat przeprowadziłam się z domu, gdzie mieszkał dość nieprzewidywalny kot z jeszcze mniej przewidywalną właścicielką, do domu, w którym kota nie było, ale gdy już wniosłam tam cały swój dobytek, mój ówcześnie Nowy Współlokator powiedział, żebym się nie zdziwiła, jeśli będąc w kuchni zobaczę intensywnie wpatrujące się we mnie z zewnątrz oko, którego właścicielką miała być rzeczona Kicia. Okno bowiem było średniej wielkości, jednak większość szyby pokrywała biała powłoka zapewniająca nieco prywatności i przezroczystym był jedynie centymetr wzdłuż samej ramy, który wystarczał jej do nawiązywania kontaktu wzrokowego.
- Nie ma problemu, kocham zwierzęta - powiedziałam wyjątkowo mało podekscytowanym głosem. - Trochę nie ufam kotom po scenie, którą urządziła poprzednia przedstawicielka tego gatunku, ale też ich wrogiem nie jestem. Zwyczajnie nie będę się spoufalać - deklarowałam naiwnie.
Fakt, kilka lat wstecz, z jakiegoś powodu gdziekolwiek się pojawiałam, a w okolicy był jakiś kot, samowolnie zwykł przychodzić do mnie jakby znał mnie od lat, wskakiwał na kolana i uruchamiał tryb wibracji. Było to dość osobliwe doświadczenie, ale możliwe, że miało związek z ich "paranormalnymi medycznymi zdolnościami" (do takich sytuacji dochodziło bowiem najczęściej jak nieświadomie hodowałam w brzuchu dorodnego guza). Powiadają też, że każda czarownica ma swojego kota, więc może owe "sierściuchy" wyczuwszy moją prawdziwą naturę po prostu przychodziły na jakiś nieformalny casting. Kto wie... może jedno i drugie.
- Bolhas jest w porządku, czasem dajemy jej jedzenie. Nikt nie wie, gdzie ona mieszka, najwyraźniej dnie spędza na wędrówkach po sąsiedztwie, gdzie każdy o nią dba po trochu.
- Bol... co? - zapytałam - Nigdy nie słyszałam takiego imienia.
- Bolhas, ja ją tak nazywam, to od węgierskiego słowa Bolha, co znaczy pchła. Tutaj każdy inaczej ją zwie.
Nie minęło dużo czasu, kiedy Oko pojawiło się w oknie. Początkowo próbowałam je ignorować, ale nic to nie dało. Oko było cierpliwe i hipnotyzowało mnie bez mrugnięcia. Co więcej, kotka pojawiała się znikąd jak tylko spędzałam czas w ogrodzie, dziarsko podbiegała i mrucząc intensywnie ocierała się o moje nogi, od razu w trybie pełnych wibracji. Bez pytania też wskakiwała na kolana i odsłaniając brzuszek zapadała w urocze drzemki, a kiedy łapałam przysłowiowe doły próbowała siadać na mojej głowie, jakby chcąc przejąć negatywne myśli i emocje. Towarzyszyła mi dosłownie krok w krok, czasem odprowadzała kawałek ulicą, jak szłam po zakupy... Zachowywała się jak typowy pies, może dlatego też udało jej się wkupić w moje łaski szybciej, niż się zorientowałam.

Ostatecznie pękłam jak wróciłam z tygodniowego wyjazdu. Byłam już w domu dwa dni, kiedy gotując obiad i odpowiadając na pobrzękujące w telefonie wiadomości poczułam, że coś ociera mi się o łydki, a do tego wydaje z siebie rozdzierające serce miauknięcia - z powodu słabej wentylacji pomieszczenia zawsze gotowaliśmy przy otwartych drzwiach; nawet nie zauważyłam, kiedy Kicia weszła do środka. Do dziś słyszę w uszach te patetyczne i dość specyficznie akcentowane
"mi-auuuuu, mi-auuuu"... Pomiędzy moimi nogami plątała się bowiem czworonożna kupa nieszczęscia, która powoli, ze zwieszoną głową zdawała się skarżyć ze swojej tęsknoty. Resztki murów dystansu runęły i zmieniły się w popiół. Kotka dostała zezwolenie na spędzanie czasu w moim pokoju, z czego korzystała do granic możliwości. Co ciekawe często dawała mi się wysypiać z rzadka jedynie budząc w środku nocy celem wypuszczenia jej do ogrodu. Dlatego też z bólem serca żegnałam ją, kiedy przyszło mi po raz kolejny zmieniać adres. Na siłę wyższą nic nie poradzisz, ale złamane serce nigdy do końca się nie zagoi. Co prawda rozpatrywałam zabranie jej ze sobą, ale po konsulatcji z zaprzyjaźnionym weterynarzem i kilkoma znajomymi uznałam, że najbezpieczniej i najrozsądniej będzie zostawić ją na jej własnym terenie, ponieważ kot, jako terytorialne zwierzę mógłby próbować wrócić do domu na właśną łapę, a to w moich okolicach zdecydowanie nie byłoby bezpieczne.
Na szczęście Kicia miała również schronienie u naszej sąsiadki, która z kolei nazywała ją Luna. Początkowo próbowałam kotkę odwiedzać, tym bardziej, że sąsiadka regularnie informowała jak sprawy stoją. Za pierwszym razem Kicia była tak obrażona, iż strzelając fochami udawała, że mnie nie zna. Za drugim nastąpił mały progres, ponieważ dała się przytulić, ale wciąż udając, że ma moją wizytę głęboko pod ogonem. Każde z tych spotkań rozdrapywały tęskne rany na nowo - zarówno moje jak i jej, więc ostatecznie się poddałam, wszak nieładnie jest bawić się uczuciami innych - nie tylko ludzi, ale i zwierząt. Nigdy jednak nie zapomnę tej Czarnej Psotki, która mnie zaadoptowała i niemal frunąc biegła przez okoliczne dachy, aby oddać się mruczącym pieszczotom za każdym razem, kiedy mnie zauważyła, bądź słyszała wieczorne kici, kici...
Tom i Jerry - historia prawdziwa...

Moja mała pieszczotka...

Patrz mi w oczy i daj smiuakołyka... (od tego się zaczęło).

Szefowa po drzemce...

Nie ma się co oszukiwać, każda czarownica ma swojego kota... ;)



Nasze ostatnie spotkanie... :(

28 kwietnia 2023

Refleksje słodko-gorzkie

Ostatnie tygodnie przyniosły mi dość wyczerpującą chorobę i zmiany, które choć wisiały w powietrzu nie materializowały się długo. Choroba - wiadomo - nie następuje bez powodu. Jestem zdania, że jak się zdarza, to po prostu trzeba się zatrzymać i przanalizować, co poza zmiennymi warunkami pogodowymi ją wywołało, aby organizm jednak nie stawał okoniem od byle przemęczenia.

- Przestań się wykańczać! Szanuj się, bo jeszcze chwila i wskoczysz do trumny! - Grzmiała w telefonie przerażona mama.
Hmm, fakt, tam zwykle kończą Ci, co przestają oddychać - pomyślałam rozważając sytuację - ale zamiast przyznać jej rację postanowiłam grać na zwłokę:
- Oj tam, oj tam. Jakby mi się tak śpieszyło, to bym wskoczyła siedem lat temu, wszak miałam świetną okazję.
Mama przewróciła oczami i karciła mnie do skutku. Obiecałam poprawę i cóż, trzeba było dotrzymać słowa. Jako, że byłam dość rozpędzona w swoich działaniach, hamowanie zajęło mi nieco czasu, aż w końcu zwyczajnie padłam bez sił, na szczęście wciąż oddychając. Koniec końców wyciągnęłam wnioski, posłusznie biorę prawdziwie farmakologiczne lekarstwa, chodzę na badania i grzecznie się regeneruję przy akompaniamencie nieustępliwych ataków duszności oraz przyjemnie kojących serce "odwiedzinach chorych", które raz po raz składają moi bardziej zatroskani znajomi. Wiadomo jednak, ostatecznie nikt za mnie o mnie nie zadba, a organizmowi mojemu bezwzględnie winna jestem odpoczynek, przy czym zdecydowanie jeszcze nie wieczny. Odpoczywam więc ile wlezie.

Niestety na tę okoliczność nałożyła się konieczność znalezienia nowego współlokatora, gdyż mój obecny - po wypaleniu kilkuset wagonów fajek w malowniczej scenerii balkonowego kwiecia - zadecydował zamknąć przygodę wyspiarską i wrócić na stały ląd. Doskonale rozumiejąc Jego rozterki (w końcu nie każda wyspa to Teneryfa), choć zrobiło mi się bardzo przykro, udzieliłam Mu błogosławieństwa na nowej drodze życia ostatecznie akceptując Jego ideę powrótu do macierzystego gniazda. Do mojego życia muszę więc wpuścić nowego człowieka, a to zawsze jest ryzyko, szczególnie w przypadku osób totalnie obcych. Wykrzesując z siebie resztki energii pokazałam pokój kilku zainteresowanym osobom, po czym miałam sporą zagwozdkę, bo ciężko mi się było zdecydować na jedną. Może powinnam ciągnąć losy, rzucić kostką albo zorganizować domową edycję "Mam talent"? - dumałam. Ostatecznie wybrałam dwie osoby i obwieściłam o tym zarządcom włości, którzy zweryfikowali formalności i rozstrzygnęli mój brak zdecydowania, przy okazji załamując moją wiarę w ludzkość. Żyjemy bowiem w paskudnych czasach, gdzie najwyraźniej lubi się tylko gadać o pomaganiu innym, bo jak już pomóc można, to nie człowiek okazuje się liczyć, a jego dochody. Zimne liczby i ich chłodne kalkulacje. Jan Twardowski napisał kiedyś:

(...) miej serce i nie patrz w serce
odstraszy cię kochać.


Na szczęście jeszcze nie wszystkie serca są stracone i - na przykład - można się z nimi delektować przepysznym, świeżym makowcem przywiezionym prosto z Pragi 💕. 



Mamie, Kasi oraz Jitce

12 kwietnia 2023

Słodkie tortury

Nie jest łatwo radzić sobie z nieodwzajemnionym uczuciem. Właściwie nie pamiętam, jak to jest radzić sobie z uczuciem odwzajemnionym, ale to nieodwzajemnione to zaiste czysta tortura. Człowiek wie, że padł ofiarą biologiczno-chemicznej reakcji mózgu, a wręcz został weń bezlitosnie wessany, a jednak miota się bez opamiętania zupełnie, jakby został opętany. Przed oczami wciąż wiruje ta niczego nie podejrzewająca postać, umysł skanduje jej imię, a zdezorientowane serce zupełnie jak brutalnie uprowadzony zakładnik tkwi zakleszczony w uścisku rozszalałych emocji. Na próżno można wyrzucać z pamięci Jego rozczulający wizerunek, powtarzać sobie, że to nie ma sensu, bo kiedy już udaje się okiełznać te patetyczne uniesienia, wracają one ze zdwojoną (ba, ostatnio wręcz z potrojoną siłą); do tego z bezczelną satysfakcją śmiejąc się prosto w moją pokerową twarz. Coraz częściej, coraz intensywniej... oszaleć można! Człowiek sam się rani dając się uwikłać w ten galimatias, a jednak codziennie, jeśli w ogóle uśnie, otwiera oczy z tęsknotą i poddaje się kolejnej dawce miażdżącego serce ciepienia. Nawet jak nie ma już ani krztyny nadziei, a w klatce piersiowej rozlega się bolesna, jak po wybuchu bomby atomowej dziura, to wciąż tkwi w tym perpetuum mobile; niby próbując wymazać wspomnienie tego wyjątkowo czarującego, a jednak nieprzyjemnie niedostępnego uśmiechu..

Niby człowiek wraz z doświadczeniem zdobywa swoją mądrość, a jednak jak przychodzi co do czego, szamocze się jak nastolatek; wszystko z perfekcyjnie udawaną obojętnością, możliwe, że nawet wspaniale odegranym chłodem. Prawda, mądre to nie jest, bo w końcu kto nie ryzykuje szampana nie pije, ale to właśnie pamięć o miłosnych porażkach skutecznie blokuje mnie w środku i zmusza do tej smutnej niemal ascezy, choć głęboko wewnątrz moje serce i dusza biją pięściami w otaczającą je powłokę zwaną powszechnie ciałem i na całe gardło wrzeszczą:
- Czy ty nie rozumiesz, że to twoja Bratnia Dusza jest?! 
- A co wy tam wiecie - oschły dystans próbuje je ujarzmić cedząc przez zęby. - Lepiej siedźcie cicho. Jakby tak było, to przecież On wykonałby jakiś krok.
- Nie rozumiesz, że On może mieć taki sam problem jak ty...?
- To kawał chłopa jest, na tchórza nie wygląda. Lepiej weźcie kilka głębszych wdechów i się uspokójcie. Zresztą - dodaje - kto was tutaj usłyszy.
Widać, że dystans jest zmęczony i także cierpi, jednak strach przed odrzuceniem paraliżuje go bardzo skutecznie, więc sytuacja bardziej patowa być nie może. Litości!
Tak więc, iskry lecą, ale tylko wewnątrz toczącego tę samotną batalię człowieka. Żadne poparzenia nie są przyjemne, ale te wywołane romantycznym pożarem platonicznej bezsilności są chyba najgorsze. A Ty, człowieku z zewnątrz, widzisz ostoję spokoju i nie zdajesz sobie sprawy z szalejącego wewnątrz tornado.

Dlaczego na to się w ogóle zgadzamy? Dlaczego dobrowolnie pozwalamy się wciągać w takie tortury? Dlaczego wolimy robić dobrą minę do złej gry zamiast złapać byka za rogi i z szelmowskim uśmiechem zajrzeć strachowi w oczy? Niby wszystko przychodzi w swoim czasie, ale mało to się czyta o tym, że czas prędko upływa i należy go dobrze wykorzystywać?
Żeby to jeszcze była całkiem świeża sprawa, może byłoby łatwiej ją zagłuszyć lub wziąć nogi za pas i zwiać. Może człowiek znalazłyby więcej siły i uciekł się do radykalniejszych metod poskromienia swoich uczuć. Tymczasem męczy mnie to już zbyt długo i choć próbuję się odciąć, nic nie skutkuje. Co gorsza, im bardziej się odcinam, tym rykoszet mocniej daje mi po dupie, a bumerangowym torturom nie ma końca. Do tego wysiadło mi zdrowie.. Przypadek? Nie sądzę.

Uchylę rąbka tajemnicy. Obiekt - nazwijmy Go X lub (co mi tam) Chodzące Ciastko z Kremem - nie ma (raczej) o niczym pojęcia; sam z siebie nie nawiązuje kontaktu, ignoruje możliwości rozwijania kontaktu, bo gdy do kontaktu dochodzi podtrzymywać go nie próbuje, a wszelkie koleżeńskie wiadomości z premedytacją chłodno ignoruje. Wniosek? O jakimkolwiek zainteresowaniu nie ma mowy. Bardzo możliwe, że przeżywa podobne męczarnie i myśl o kimś innym spędza mu sen z powiek; tym bardziej więc pytam, po cóż dłużej tak się męczyć?! Również nie wiem! O zgrozo, ostatnio kilka razy bezmyślnie o mało nie podeszłam i Go nie przytuliłam. Ot, odruch taki. W ostatniej chwili przypominało mi się jednak, że to przecież "nie mój On", więc do katastrofy na szczęście nie doszło, a było naprawdę blisko..

Próbuję to rozchodzić, ignorować, zapomnieć. Próbuje wszystkiego! W końcu człowiek znowu nie jest taki, żeby lubił dawać się terroryzować własnym emocjom (hm, czyżby?). Będąc w moim wieku - wiadomo, niezaprzeczalnie młodym - totalnie znużona jestem sercowymi porażkami, lub drogami, prowadzącymi do nikąd. Cóż, legendy głoszą, że porażki to nie są, bo miłość to jednak cnota nad wszystkie, bez względu na jej formę, czy rodzaj, a wszystkie, nawet te najbardziej gorzkie doświadczenia nas wzbogacają, stopniowo kształtują i udoskonalają nasze dusze. Mimo to, obecnie zamiast odważnie stawić czoła nieustannie rozwijającym się uczuciom, próbuję je albo stłumić, albo przemienić w na wskroś nieinwazyjną miłość bezwarunkową, przy czym coś chyba nie do końca działa jak powinno, bo choć mentalnie próbuję Pana X "puścić wolno", z całego serca życząc Mu wszelkich błogosławieństw, myśl o Nim wciąż nie daje mi spać. Nie wiem, co robię nie tak. Nie widzę Go - źle, widzę - też nie do końca jest co celebrować, bo choć czasem mnie dostrzega, to jednak nie wygląda na to, żeby nasza znajomość miała szansę się rozwijać, a tęsknię nawet, jak stoję obok. Co mogę zatem zrobić, żeby się od tego ostatecznie uwolnić??? Co mogę zrobić, żeby naprawdę chcieć się uwolnić...? C'mon! Musi być jakiś sposób!!! 

Miałam nadzieję, że choć "paranormalnie" da się to unicestwić - nie da się. Zaprzyjaźniona Czarownica odmówiła współpracy. Możesz się więc człowieku kochać do usranej śmierci, nic Ci nie pomoże. Wiem, żenujące i zapewne nie powinnam tego tekstu publikować na blogu, ale z desperacją nie pogadasz. Znasz to uczucie? Ściskam Cię serdecznie. Napisz, może jakoś przejdziemy przez to razem.

Ktoś powie "dlaczego po prostu nie zaprosisz Go na piwo?". Cóż, zapraszałam do włączenia się w inne okazje, ale dostając odmowne odpowiedzi typu: "mam plany, ale jeszcze się odezwę" (klasyczne zghostowanie) lub "niestety jestem już umówiony", to jak myślicie, czego można się spodziewać po kolejnej propozycji? Nie ma się co łudzić, trzeba wyciągnąć konstruktywne wnioski i pójść po rozum do głowy. Mówiłam, sytuacja bardziej patowa być nie może.

Owszem, to możesz być Ty, ale nie martw się, nie dowiesz się o tym, bo niby skąd. Szansa, że natrafisz na ten wpis jest równa mniej, niż zeru; szansa, że załapiesz, iż to o Ciebie właśnie chodzi jest jeszcze mniejsza. Nawet jeśli, to "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", hę? Wkleisz emotikon przedstawiający uniesiony kciuk, czy milcząco (dla odmiany) wiadomość tę olejesz? Wierz lub nie, ale tymi słowami nie chcę robić Tobie żadnej przykrości, ani tym bardziej wywierać jakiejkolwiek presji. Jeśli kiedykolwiek jakimś magicznym trafem przeczytasz ten tekst, chciałabym, aby sprawił Ci on raczej sporą przyjemność i dał powód do radości.

W tym całym szaleństwie, pomimo wszystko nadal próbuję "przestrajać się" na kanał nieograniczonej, Boskiej Miłości, która cierpliwa jest i nie szuka poklasku. Tu nawet nie chodzi o to, że brzmi to szlachetnie, bezinteresownie, zgodnie z Bożą ideą, czy na wskroś bezpiecznie. Zwyczajnie chcę, aby dusza moja zaznała wreszcie spokoju. Jeszcze za życia.
Najlepiej z Tobą..


Jemu - Chodzącemu Ciastku z Kremem