31 października 2012

Śmierdząca sprawa..


Tak się nieszczęśliwie składa, że obecnie, w dobie wszech królującego stresu, nieregularnego i niezdrowego jedzenia oraz wszelkich innych szkodliwych czynników, ludzkość ma coraz więcej nieprzyjemnych kłopotów gastrycznych. Tak moi drodzy, nie ma się co czarować,
bo prędzej czy później każdemu nawalają jelita. W związku z tym, producenci fabryk farmaceutycznych raz po raz prześcigają się wypuszczając na rynek nowe, rzekomo rewelacyjne środki mające zażegnać problem zaparć, wzdęć, czy biegunki. Kto z nas nie słyszał
o magicznej mocy xenny extra czy stoperanu?
Pomijając kwestie zaparć i biegunek, ja skupię się dziś przede wszystkim na wzdęciach. Nie raz bowiem zdarzało mi się z innymi pasażerami autobusów przewracać szpiegowsko oczami w celu wyśledzenia zakonspirowanego źródła nagle wyemitowanego smrodu. Co tu dużo gadać - zapewne sami mieliście podobne doświadczenia - jest to broń bezpośredniego i głębokiego rażenia zwłaszcza, kiedy stoi się w dusznym tłoku. Człowiek wstrzymuje oddech, stara się nie wymieniać go jak najdłużej, robi się siny, grożą mu omdlenia i inne konsekwencje związane z niedotlenieniem. Owszem, w aptekach dostępne są mniej lub bardziej skuteczne środki na wzdęcia, jednak chyba nikt jeszcze nie pomyślał o tym, żeby powalczyć z tym kłopotliwym problemem w inny sposób i spróbować przemienić wadę w zaletę..

Oszołomiona historią ze zniczem, przypomniałam sobie swój pomysł sprzed kilku lat, który chyba już najwyższy czas opatentować.
Tym innowacyjnym wynalazkiem jest nic innego jak AntyPruk!
W sumie sama nazwa już powinna Wam wiele powiedzieć, ale rozwinę jego ideę, zanim ktoś zaplątany w czeluściach własnych dedukcji tenże pomysł ukradnie..
A w mojej wizji AntyPruk ma formę klasycznego czopka. Przerażonych już uspokajam! Myślę, że dzisiejsze rozwiązania technologiczne pozwolą uzyskać minimalny, niezwykle wygodny
i zarazem niewyczuwalny dla użytkownika rozmiar, który rychło zapewni błogą lekkość każdemu odbytowi. Czopek ów byłby odpowiednio przygotowany do aplikacji i na pewno nikomu nie zadałby ani krzty bólu.
W AntyPruku - rzecz jasna - najważniejsza byłaby jego wielofunkcyjność. Jako, że najzdrowiej pozbyć się gazów po prostu je wypuszczając, byłby przede wszystkim wyposażony w rodzaj filtra,
który z prędkością światła przetworzyłby przykry odór w przyjemny, odświeżający zapach. Na rynku byłaby dostępna cała gama wonnych propozycji: od neutralnego, przez wszystkie klasyczne - morski, leśny, różany, lawendowy, waniliowy, konwaliowy, po rześkie cytrusy. Oprócz filtra zapachów czopek miałby wbudowany również filtr dźwięków, który przetwarzałby siłę puszczanego bąka na ulubioną melodyjkę użytkownika..
Oczywiście zgodnie z kalendarzem wypuszczane byłyby serie limitowane. I tak ChristmasPruk roznosiłby korzenny zapach piernika bądź grzanego wina i krzepił świątecznego ducha ulubioną kolędą, NewYearPruk rozpylałby zapach chipsów i przynosił nadzieję na nowy, lepszy rok z każdą serią odgłosu wybuchających sztucznych ogni, Valentine'sPruk nasycałby powietrze piżmem i rozczulał nawet najbardziej anty walentynkowe serca romantycznym songiem.. Przykłady można mnożyć. Mnie jednak w tym wszystkim od kilku lat martwiło jedno: co, jak w autobusie, czy w innym miejscu nagle zacznie grać z każdego siedzenia inną kolędą?!

Dzisiaj wymyśliłam! Otóż czas, aby AntyPruk - jak każdy wynalazek - ewoluował! Najwyższa więc pora na nowoczesny SmartPruck, który nie dość, że w aplikacjach istniałaby możliwość wyboru kilku zapachów, lepszej muzyki (z opcją tworzenia list i wyboru profilu bez dźwięku), radiem, alarmem (który wibracjami mógłby budzić śpiochów na właściwym przystanku) i wieloma innymi funkcjami! Btw unowocześniona opcja PrukPlayer mogłaby się świetnie sprawdzić na imprezach, w podróży i wielu innych warunkach, zapewniając nastrojową muzykę i relaks. Mało tego! Młodszy brat AntyPruka automatycznie synchronizowałby się z innymi SmartPrukami znajdującymi się w jednej lokalizacji, co uniemożliwiłoby powstania jakiejkolwiek kakofonii..

30 października 2012

Pozytywka gra tylko raz


Znowu miałam dziwny sen. Śniło mi się, że mój Dziadek zmarł drugi raz. Tym razem został skremowany i kilka razy w śnie pojawiała się Jego urna. Na uroczystość przybyło o wiele więcej osób, niż miało to miejsce naprawdę. Kiedy wszyscy stali, a msza miała się już ku końcowi, bocznym wyjściem wybiegłam z mamą na autobus. Tamże między innymi widziałam ową urnę. Zdziwiłam się, że ktoś cichcem ją wyniósł, ale ponieważ czas już naglił, nie zatrzymując się biegłyśmy dalej na przystanek. Już raz tu byłam, więc Dziadek chyba się nie pogniewa, jak odśpiewam Mu moją ulubioną pieśń żałobną w domu - pomyślałam z wyrzutami sumienia. Było już bardzo późno i najwyraźniej nie miałyśmy wyboru z powodu dojazdu. Niedługo potem, spoglądałam na drzwi świątyni z okien autobusu. To musiał być uroczysty moment wyprowadzenia zwłok, bo żałobnicy stali tłumnie we wszystkich drzwiach i z pogardą przyglądali się jak po prostu odjeżdżamy. Zupełnie nie rozumiem, co w tej ciżbie robiła moja profesorka od analizy literatury chóralnej..

Chwilę później znowu byłam na tym pogrzebie. Zupełnie jakby ktoś cofnął mnie w czasie albo przerzucił do innego wymiaru, bo na dworze było znacznie jaśniej. Tym razem bez pośpiechu wyszłam z kościoła w towarzystwie Pawła. Gdy podeszliśmy do karawanu, od strony pasażera wyłoniła się jakaś młoda kobieta z obsługi i powiedziała:
- Jesteście pierwsi, mam tu coś dla was - niczym na gali wręczenia prestiżowych nagród, uroczyście podała nam duży, czerwony znicz. - Oby tylko nie był to TEN znicz - pomyślałam i z przerażeniem obserwowałam, co kobieta wręcza kuzynowi. Niestety ziściły się moje najgorsze obawy, okazało się bowiem, że to był TEN znicz! Ten sam, który kilka dni temu wywołał lawinę emocji na facebooku: znicz z pozytywką zespołu Ich Troje "Wstań powiedz nie jesteś sam!".
- Nie mogliśmy dostać czegoś innego? Jak ta pani za nami? Zdaje się dostała smycz! - zapytałam zdegustowana, ale dziewczyna nie odpowiedziała. Nie czekając na kondukt, postanowiliśmy wypróbować ów kiczowaty gadżet od razu. Wstrzymałam oddech, Paweł włączył pozytywkę i wysłuchaliśmy tego bezpłciowego brzdękolenia.
-Ty! Włącz to jeszcze raz! - powiedziałam wygrzebując z kieszeni telefon - Nagram melodyjkę i dołączę pod zdjeciem na szajsbuku! Ludziska się zdziwią, że ta tandeta naprawdę istnieje!
Ale szybko okazało się, że z dokumentacji dźwiękowej będą nici, ponieważ znicza nie dało się ponownie odpalić. Ta pozytywka zagrała tylko raz..




*Ps) Sny snami. Początkowo serdecznie ów pomysł obśmiałam, bo przekonana byłam, iż znicz z pozytywką, to jedynie efekt iście pythonowskich żartów fotoshopowych. W sieci jednak wygrzebałam, że to makabryczne zjawisko nie jest żadną fikcją! Ba! Jeśli wierzyć źródłom, już w ubiegłym roku grające lampki zostały uznane za absolutny hit na Wszystkich Świętych! Wiecie już doskonale, że mojej wyobraźni nie trzeba dużo. Zatem biorąc pod uwagę, że masa ludzi lubi kupować podobną tandetę (i to w ilości większej, niż sztuk jeden), od razu w głowie usłyszałam mrożącą krew w żyłach kakofonię płynącą z cmentarzy pełnych samogrających grobów.
Notabene ciekawe, kiedy zaczną produkować cmentarne pozytywki z obracającym się w kółko aniołkiem i kłaniającym rytmicznie wieczkiem, względnie wirujące wieńce.

Czy ktoś mi wyjaśni, jak w takich warunkach w ogóle można oddać się zadumie?!

26 października 2012

Doppel Herz..


Ostatnimi czasy częściej bywam klientem aptek aniżeli Biedronki. Ba! Średnio jestem w nich dwa razy w tygodniu i za każdym razem dokupuję nowe, mające cudownie mnie wyleczyć specyfiki. Moje dzisiejsze zakupy doprowadziły mnie jednak do łez. Tym razem bowiem, odbywszy niespodziewane tour de docteurs et l'hospital pobiłam chyba wszelkie z możliwych osobistych rekordów w farmaceutycznym zakresie. Otóż zaczęło się od tego, iż wręczyłam wesołej farmaceutce trzy recepty, na których było siedem świeżo przepisanych lekarstw, przy czym sześć zupełnie nowych! Chwała Bogu istnieją o wiele tańsze zamienniki, bo jeszcze przed podsumowaniem medykamentów, wszelkie znaki na ziemi i niebie sugerowały, iż zaoszczędzę co najmniej 40 złotych! Nastawiwszy się na gigantyczną kwotę, nawet nie przeraziłam się ostatecznym rachunkiem, choć nie powiem.. 138 złotych wywarło na mnie i tak spore wrażenie, i tym samym stanowi kolejny tego dnia apteczny rekord.
- To ja pójdę po lekartwa - powiedziała dziarsko aptekarka, kiedy upewniła się, że nie padłam na zawał, a trawiąc całkiem spokojnie usłyszaną sumę wymamrotałam jedynie pod nosem:
- Zawsze mogło być gorzej... - i zaczęłam szukać w plecaku karty płatniczej. Wydobywszy plastik poczęłam śledzić ścieżki farmaceutki, a tym razem zaiste były one kręte i niezbadane. Jednak pierwszym, co przykuło moją uwagę, była normalnych rozmiarów (50x40 cm) czerwona reklamówka z jakże znanym napisem Doppel Herz, która wraz z podejściem do kolejnej szuflady wypełniła się lekami do połowy! Tego jeszcze nie było... - pomyślałam, starając się opanować spontaniczny wytrzeszcz, po czym z godnością zapłaciłam za leki.
Opuściwszy aptekę starałam się stłumić narastający wewnątrz atak śmiechu zasłużonym smakołykiem. Nie powinnam rozmawiać na świeżym powietrzu, ale spożywszy wyśmienity Kinder Maxi King nie wytrzymałam i chwyciłam za telefon.
- Nie uwierzysz! - zaczęłam zaśmiewając się do łez - właśnie wyszłam z apteki z normalnych rozmiarów reklamówką pełną leków!!! Ja się sypię! - charczałam chichocząc i pokaszlując (a to niespodzianka) już na całego!
Lidzia podłapawszy głupawkę płakała razem ze mną. To się nazywa Freundschaft! Meine Doppel Herz!

/ Lidzi!

16 października 2012

Grypa vs praca


Zdecydownie to ja byłam w ubiegły piątek gwiazdą poczekalni w lokalnej przychodni rejonowej. Mój kaszel wywarł wrażenie na wszystkich, a szczególnie na samej szefowej. Była tak zachwycona, że chciała koncertu wysłuchać jeszcze raz w szczególnej bliskości. Stetoskop był zimny, ale rozwiał wszelkie wątpliwości. Rozżalona, że nie przyszłam wcześniej zaprosiła ponownie, na przyszły tydzień.

Po weekendzie intensywnych ćwiczeń zrobiłam wszystkim niespodziankę i pojawiłam się w przychodni o dwa dni wcześniej. Znowu byłam gwiazdą, nawet publiczności miałam więcej. Szefowa była w szoku, od nieustannych, kaszlaliz zaczął rzeźbić się na moim brzuchu coś jakby kaloryfer. W związku z tym, że przepisane w piątek specyfiki nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, od poniedziałku chodzę na zastrzyki, pomimo to nadal jestem gwiazdą..

Po co o tym piszę? Nie miałabym powikłań, gdybym od razu nie udała się do lekarza. Wszystko zaczęło się w poniedziałek objawami klasycznej grypy: 38 stopniową gorączką i bólami w stawach.
W związku z tym, że niedawno wróciłam z L4, głupio mi było w pracy znowu się narażać. A tam tak naprawdę nikt się nie przejmuje czyimś stanem zdrowia, bo jakkolwiek się czujesz maszyna musi działać. Przechodziłam tak czteru dni, od trzech już intensywnie kaszlałam. Spasowałam, kiedy mój termometr znów 38 stopni pokazał. W międzyczasie niestety wpędziłam się w poważne powikłania. Nie ma więc śmiechów moi drodzy! Jak więc macie gorączkę, pędźcie od razu do lekarza! Zdrowie jest ważniejsze, niż chore ambicje przełożonych.

06 października 2012

W poszukiwaniu zaginionego kotleta


Ostatnio mam fioła na punkcie jajecznych kotletów. Dosłownie! Robię je często i pod różnym pretekstem. Fakt, danie to może nie jest zbyt wyrafinowane, a jednak polubiłam je bardziej niż tradycyjne schabowe!

Nie myślcie sobie, że tego wieczora spotkały mnie jednak tylko kulinarne doznania. Otóż kotlety ogarnął błogi duch harcowania! Jak tylko opuszczałam kuchnię, dochodziły z niej tajemnicze trzaski, gdy sprawdzałam co jest grane - wszystko grzecznie trwało na swoim miejscu! Możecie nie wierzyć, ale czułam się prawie jak wychowawca na koloniach! Chwilę potem dopełnił się czas smażenia prawie wszystkich przysmaków. Na patelni został tylko jeden: Najmniejszy. Wówczas nie wiedziałam, że okaże się być Gwoździem Jajecznego Programu.....
Siedziałam w pokoju, nie powiem..... już się objadałam, kiedy w kuchni rozległ się donośny odgłos wystrzału. Intensywność jego zasugerowała, że kotlet coś wykombinował. Kto wie - może nawet spalić kuchnię całą?! Nie zwlekając wyparzyłam w stronę piecyka.
W najlepszej opcji - wiadomo - istniała ewentualność, że smakołyk zdążył się lekko przypalić i podskoczył umęczony w pryskającym oleju.. Kiedy chwyciłam kurek gazu, żeby ukrócić jego męki, okazało się, że kotlet z patelni już był wyparował! Tak, tak moi mili - zwyczajnie wziął i zdezerterował!!! Tylko dlaczego - się pytam?? Dlaczego??! Za gorąco mu było, czy jak???!

Zdążyłam się wyśmiać, przeanalizować wszystkie możliwości i doszłam do wniosku, że zupełnie nie rozumiem jakim cudem umknął. Możliwe, że to wszystko było "sprawką" szczypiorku, ale jakoś nie chce mi się tego brać pod uwagę. Chyba, że w ramach szalonego eksperymentu, ktoś spryskiwał zioła dla tesco nitrogliceryną..

O tym, że nieświeże jedzenie potrafi "chodzić" powszechnie wiadomo. Wyobraźcie sobie jednak jakie było moje zdumienie, kiedy okazało się, że i świeża żywność potrafi się przemieszczać. Z hukiem! ;)