Kto mnie zna, ten wie, że niełatwo jest mnie wyprowadzić z równowagi. Osobiście zupełnie nie pamiętam kiedy ostatnio coś mnie z niej wytrąciło, a już zupełnie, żeby stan taki utrzymywał się przez cały tydzień. Co więcej, w życiu nie spodziewałam się, że irytacji doznam w górach, choć na szczęście nie od razu rozlała się ona po całym moim systemie nerwowym.
Wreszcie udało nam się wrócić na niezwykle malowniczy szlak w górach Comeragh, wokół przepięknego jeziora Coumshingaun w Hrabstwie Waterford. Źródła doradzają, aby przejść go zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara i szczerze powiedziawszy trochę trudno mi sobie wyobrazić przejście go w kierunku odwrotnym, choć na drodze spotkałyśmy kilku przekornych śmiałków, ewidentnie mających gdzieś te zalecenia. Ba, adidasy i kapelusz plażowy świadczyły raczej o tym, że nie wszyscy pofatygowali się w ogóle zajrzeć w dostępne treści, a trasa ta nie bez powodu sklasyfikowana jest jako trudna. Ale może od początku...
Wreszcie udało nam się wrócić na niezwykle malowniczy szlak w górach Comeragh, wokół przepięknego jeziora Coumshingaun w Hrabstwie Waterford. Źródła doradzają, aby przejść go zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara i szczerze powiedziawszy trochę trudno mi sobie wyobrazić przejście go w kierunku odwrotnym, choć na drodze spotkałyśmy kilku przekornych śmiałków, ewidentnie mających gdzieś te zalecenia. Ba, adidasy i kapelusz plażowy świadczyły raczej o tym, że nie wszyscy pofatygowali się w ogóle zajrzeć w dostępne treści, a trasa ta nie bez powodu sklasyfikowana jest jako trudna. Ale może od początku...
Przede wszystkim, żeby wgramolić się na górę trzeba nie zgubić ścieżki, która (idąc od parkingu) już tuż za lasem budzi pierwsze wątpliwości. Wybierając drogę w prawo i podążając początkowo całkiem wydeptaną dróżką najlepiej nie tracić z oczu skał na górze; no, chyba, że chce się rozpocząć wspinaczkę od chwili relaksu nad samym jeziorem, wówczas należy trzymać się najniższej przecinki i dopiero jak człowiek nachłonie się olśniewającego widoku - owego, do złudzenia przypominającego Morskie Oko akwenu, który szczelnie otulony jest zielonym pasmem skalistych gór - również stamtąd może odbić w lewo i zygzakiem podejść do góry, cały czas ciesząc oczy urzekającymi urokami niezmąconej ręką ludzką natury. W ten sposób poszłyśmy dwa lata temu i choć widoczność wówczas była maksymalnie ograniczona my i tak byłyśmy kompletnie oczarowane tym, co udało nam się zobaczyć. Tym razem postanowiłyśmy zostawić jezioro na deser, więc jak tylko zorientowałyśmy się, że nieco zboczyłyśmy z kursu, od razu skierowałyśmy kroki do góry, prędko odnajdując sieć udeptanych przez innych błądzących ścieżek. Chwilę później ukazała nam się wyjątkowo szeroka, jasnozielona droga prowadząca do samych skał na górze, a dokładniej do miejsca, gdzie hiking przechodzi we wspinaczkę, choć na szczęście nie potrzeba do niej specjalistycznego sprzętu. Trzeba przy tym być jednak bardzo ostrożnym, ponieważ stromość zbocza szybko przemienia się w obustronną przepaść, należy więc zachwyt nad urzekającymi widokami trzymać na wodzy, aby przypadkiem gdzieś pomiędzy niemal orgazmicznymi pojękiwaniami nie spaść w dół, bo raczej nie byłoby to miękkie lądowanie. Dla równowagi są też dwa miejsca, gdzie inaczej się nie przejdzie, jak przeciskając przez szczeliny w skałach. O ile pierwsze z tych miejsc wymaga wciągniecia brzucha, tak w drugim jest nieco przestronniej.
Nie muszę chyba mówić, że na tej drodze nie ma czegoś takiego jak oznakowanie szlaku. Szczerze powiedziawszy ten luksus jest rzadkością w irlandzkich górach. Nie przeszkadza to specjalnie, o ile widać wydeptane kroki poprzednich wspinaczy, bywają jednak miejsca, gdzie człowiek sam nie wie jak dalej powinien się poruszać po ryzykownie stromych skałach. Rychło okazało się, że szukanie drogi było wyzwaniem również w ów ciepły, słoneczny i bezwietrzny dzień, więc pomyślcie sobie jak to wygląda, jak nieświadomych przepaści wędrowców spowija gęsta mgła (czego doświadczyłyśmy poprzednim razem), a żadna z dróg nie wygląda na tę właściwą i czasem trzeba wybierać, czy podjąć wspinaczkę nad samą przepaścią, czy może jednak z drugiej strony, gdzie urwisko ma nieco łagodniejsze zbocze; względnie wspinać się niemal pionową ścianą w górę, gdzie skały nie zdradzają najmniejszego dowodu na to, że faktycznie tamtędy najrozsądniej jest iść. Na szczęście nie cała trasa jest tak wymagająca, choć odradzałabym ją osobom z lękiem wysokości, gdyż nawet jak idzie się już po w miarę płaskim terenie, to droga biegnie przy samej krawędzi, z której w każdej chwili można delektować się urokami nonszalancko puszającego do wędrowców oko jeziora (ono znajduje się cały czas po prawej stronie maszerującego i widać je w zasadzie niemal na całej długości szlaku - jak znika, to na krótko). Owszem, widoki są oszałamiające i zapierają dech w piersiach, ale zdaję sobie sprawę z tego, że mogą doprowadzić do groźnych zawrotów głowy osoby wrażliwsze. Odradzam też wybieranie się w te rejony, kiedy wiadomo, iż pogoda będzie choćby umiarkowanie kiepska, gdyż tym łatwiej będzie tam o niebezpieczne poślizgnięcia.
Myślę, że mogę zdradzić sekret, iż tym razem nie kluczyłyśmy zbyt długo w poszukiwaniu właściwych ścieżek, a trasę kontrolowałyśmy korzystając z aplikacji AllTrails. Czasem wskazówki wydawały nam się irracjonalne i do mapy podchodziłyśmy sceptycznie, ale ostatecznie apka ta pomogła nam zaoszczędzić sporo czasu na eksperymentalnej wspinaczce, co więcej, w ramach bonusu zaprowadziła nas do najwyższego w paśmie Kilclooney punktu, o którym wcześniej nie miałyśmy bladego pojęcia. Pomimo słońca teren na górze był podmokły i pełen błota, zauważyć się również dało kilka zakamuflowanych bagien.
Niestety nie mogłyśmy zatrzymywać się zbyt długo, aby nacieszyć duszę urzekającą okolicą, czy choćby zjeść, albowiem akurat tego dnia musiał odbywać się tam festiwal insektów, które masowo atakowały przechodniów. Najpierw napotkałyśmy wielkie, czarne, nieco podobne do mrówek, helikopterowate owady, które najwyraźniej obchodziły okres godowy, gdyż bzykały się na każdym możliwym kamieniu, próbując szczęścia i na nas. Przemykałyśmy więc koło nich szybko, energicznie wymachując rękami, aby uniknąć potencjalnych pogryzień. Dla mnie jednak najgorszym okazało się spotkanie gęstej chmury małych, zielonych, mniejszych od ziarenka piasku muszek, które czyhały na nas przy skałach będących jedynym przystępnym zejściem w stronę jeziora. To była istna plaga, która bardzo szybko uprzykrzyła mi życie. Śmiem twierdzić, że te małe, upierdliwe, muszki dobrze wiedziały, gdzie koczować, bowiem w miejscu, w którym gęsto nas zaatakowały znów trzeba było używać całego ciała, aby w ogóle przesuwać się w dół. Nie było zupełnie mowy o tym, aby odganiać wchodzące w każdą dziurę małe, zielone potworki, bo ręce były zajęte trzymaniem się skał. Pchały się więc do oczu, nosa i uszu wszędzie zostawiając ślady swoich nieporoszonych odwiedzin. Próbowałam przepędzić je dorodną wiązanką łaciny podwórkowej, ale one wtedy wdzierały się do ust. Niestety telepatyczne łajanie również nie odgoniło tych gnid. W pewnym momencie cierpliwość moja się wyczerpała, w bezsilności miałam ochotę wrzasnąć z całych sił, ale ryzykowałabym lawinę i życie kilku wspinaczy. Zagryzłam zęby i obiecałam sobie, że na przyszłość zaopatrzę się w jakąś pszczelarską czapkę z siatką, aby nie dać się już więcej tym cholerom zaskoczyć.
Doczłapawszy do jeziora drapałam pierwsze bąble, które obficie pokrywały moje czoło i uszy, na całej ich chrupiącej przestrzeni. Muszkom ewidentnie najbardziej zasmakował ten bardziej słony obszar, który był dostępny bezpośrednio pod linią czapki, te dziady wgryzły się nawet w potylicę zostawiając ślad przypominający dizajnem czerwoną opaskę. Bąble swędziały paskudnie, choć widoki lokalnego Morskiego Oka wówczas koiły moje nerwy całkiem skutecznie. Na moment zapomniałam o tej nieoczekiwanej inwazji i wędrówkę zakończyłyśmy wdzięczne za przepiękny dzień na bajkowym szlaku.
W domu jednak gehenna powróciła z impetem i rozkręciła się na dobre. Odkryłam całą masę śladów po ugryzieniach, sto razy większych od samych ludożerczych owadów. Świąd był tak intensywny, że mój dobry humor prysnął, gdzie pieprz rośnie. Rychło też pojawił się nieprzyjemny ból głowy akompaniując wyjątkowo silnej reakcji alergicznej. Zaognione zmiany na swędzącej niemiłosiernie skórze wyjątkowo trudno jest ukryć, więc sięgałam po wszystko, co miałam pod ręką, aby zatrzymać szalejące uczulenie. Podwójne dawki wapna z kwercytyną, sudocream, zyrtec oraz specjalna maść łagodząca ukąszenia owadów tylko częściowo przytłumiły to przykre doświadczenie, więc ostatecznie przedwczoraj wylądowałam u lekarza, który unicestwił alergię przepisując steryd; jednak złość, jaka mnie ogarnęła wraz z falą upiornego swędzenia nie chce ustąpić nawet po tym magicznym kremie. Strzeżcie się więc ludzie, bo fochami całkiem zręcznie i trafnie rzucam na oślep. Niestety wygląda więc na to, że część z tych much nadal siedzi w moim naburmuszonym nosie.














