23 sierpnia 2024

Muchy w nosie

Kto mnie zna, ten wie, że niełatwo jest mnie wyprowadzić z równowagi. Osobiście zupełnie nie pamiętam kiedy ostatnio coś mnie z niej wytrąciło, a już zupełnie, żeby stan taki utrzymywał się przez cały tydzień. Co więcej, w życiu nie spodziewałam się, że irytacji doznam w górach, choć na szczęście nie od razu rozlała się ona po całym moim systemie nerwowym.

Wreszcie udało nam się wrócić na niezwykle malowniczy szlak w górach Comeragh, wokół przepięknego jeziora Coumshingaun w Hrabstwie Waterford. Źródła doradzają, aby przejść go zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara i szczerze powiedziawszy trochę trudno mi sobie wyobrazić przejście go w kierunku odwrotnym, choć na drodze spotkałyśmy kilku przekornych śmiałków, ewidentnie mających gdzieś te zalecenia. Ba, adidasy i kapelusz plażowy świadczyły raczej o tym, że nie wszyscy pofatygowali się w ogóle zajrzeć w dostępne treści, a trasa ta nie bez powodu sklasyfikowana jest jako trudna. Ale może od początku... 
Przede wszystkim, żeby wgramolić się na górę trzeba nie zgubić ścieżki, która (idąc od parkingu) już tuż za lasem budzi pierwsze wątpliwości. Wybierając drogę w prawo i podążając początkowo całkiem wydeptaną dróżką najlepiej nie tracić z oczu skał na górze; no, chyba, że chce się rozpocząć wspinaczkę od chwili relaksu nad samym jeziorem, wówczas należy trzymać się najniższej przecinki i dopiero jak człowiek nachłonie się olśniewającego widoku - owego, do złudzenia przypominającego Morskie Oko akwenu, który szczelnie otulony jest zielonym pasmem skalistych gór - również stamtąd może odbić w lewo i zygzakiem podejść do góry, cały czas ciesząc oczy urzekającymi urokami niezmąconej ręką ludzką natury. W ten sposób poszłyśmy dwa lata temu i choć widoczność wówczas była maksymalnie ograniczona my i tak byłyśmy kompletnie oczarowane tym, co udało nam się zobaczyć. Tym razem postanowiłyśmy zostawić jezioro na deser, więc jak tylko zorientowałyśmy się, że nieco zboczyłyśmy z kursu, od razu skierowałyśmy kroki do góry, prędko odnajdując sieć udeptanych przez innych błądzących ścieżek. Chwilę później ukazała nam się wyjątkowo szeroka, jasnozielona droga prowadząca do samych skał na górze, a dokładniej do miejsca, gdzie hiking przechodzi we wspinaczkę, choć na szczęście nie potrzeba do niej specjalistycznego sprzętu. Trzeba przy tym być jednak bardzo ostrożnym, ponieważ stromość zbocza szybko przemienia się w obustronną przepaść, należy więc zachwyt nad urzekającymi widokami trzymać na wodzy, aby przypadkiem gdzieś pomiędzy niemal orgazmicznymi pojękiwaniami nie spaść w dół, bo raczej nie byłoby to miękkie lądowanie. Dla równowagi są też dwa miejsca, gdzie inaczej się nie przejdzie, jak przeciskając przez szczeliny w skałach. O ile pierwsze z tych miejsc wymaga wciągniecia brzucha, tak w drugim jest nieco przestronniej. 


Nie muszę chyba mówić, że na tej drodze nie ma czegoś takiego jak oznakowanie szlaku. Szczerze powiedziawszy ten luksus jest rzadkością w irlandzkich górach. Nie przeszkadza to specjalnie, o ile widać wydeptane kroki poprzednich wspinaczy, bywają jednak miejsca, gdzie człowiek sam nie wie jak dalej powinien się poruszać po ryzykownie stromych skałach. Rychło okazało się, że szukanie drogi było wyzwaniem również w ów ciepły, słoneczny i bezwietrzny dzień, więc pomyślcie sobie jak to wygląda, jak nieświadomych przepaści wędrowców spowija gęsta mgła (czego doświadczyłyśmy poprzednim razem), a żadna z dróg nie wygląda na tę właściwą i czasem trzeba wybierać, czy podjąć wspinaczkę nad samą przepaścią, czy może jednak z drugiej strony, gdzie urwisko ma nieco łagodniejsze zbocze; względnie wspinać się niemal pionową ścianą w górę, gdzie skały nie zdradzają najmniejszego dowodu na to, że faktycznie tamtędy najrozsądniej jest iść. Na szczęście nie cała trasa jest tak wymagająca, choć odradzałabym ją osobom z lękiem wysokości, gdyż nawet jak idzie się już po w miarę płaskim terenie, to droga biegnie przy samej krawędzi, z której w każdej chwili można delektować się urokami nonszalancko puszającego do wędrowców oko jeziora (ono znajduje się cały czas po prawej stronie maszerującego i widać je w zasadzie niemal na całej długości szlaku - jak znika, to na krótko). Owszem, widoki są oszałamiające i zapierają dech w piersiach, ale zdaję sobie sprawę z tego, że mogą doprowadzić do groźnych zawrotów głowy osoby wrażliwsze. Odradzam też wybieranie się w te rejony, kiedy wiadomo, iż pogoda będzie choćby umiarkowanie kiepska, gdyż tym łatwiej będzie tam o niebezpieczne poślizgnięcia. 



Myślę, że mogę zdradzić sekret, iż tym razem nie kluczyłyśmy zbyt długo w poszukiwaniu właściwych ścieżek, a trasę kontrolowałyśmy korzystając z aplikacji AllTrails. Czasem wskazówki wydawały nam się irracjonalne i do mapy podchodziłyśmy sceptycznie, ale ostatecznie apka ta pomogła nam zaoszczędzić sporo czasu na eksperymentalnej wspinaczce, co więcej, w ramach bonusu zaprowadziła nas do najwyższego w paśmie Kilclooney punktu, o którym wcześniej nie miałyśmy bladego pojęcia. Pomimo słońca teren na górze był podmokły i pełen błota, zauważyć się również dało  kilka zakamuflowanych bagien.


Niestety nie mogłyśmy zatrzymywać się zbyt długo, aby nacieszyć duszę urzekającą okolicą, czy choćby zjeść, albowiem akurat tego dnia musiał odbywać się tam festiwal insektów, które masowo atakowały przechodniów. Najpierw napotkałyśmy wielkie, czarne, nieco podobne do mrówek, helikopterowate owady, które najwyraźniej obchodziły okres godowy, gdyż bzykały się na każdym możliwym kamieniu, próbując szczęścia i na nas. Przemykałyśmy więc koło nich szybko, energicznie wymachując rękami, aby uniknąć potencjalnych pogryzień. Dla mnie jednak najgorszym okazało się spotkanie gęstej chmury małych, zielonych, mniejszych od ziarenka piasku muszek, które czyhały na nas przy skałach będących jedynym przystępnym zejściem w stronę jeziora. To była istna plaga, która bardzo szybko uprzykrzyła mi życie. Śmiem twierdzić, że te małe, upierdliwe, muszki  dobrze wiedziały, gdzie koczować, bowiem w miejscu, w którym gęsto nas zaatakowały znów trzeba było używać całego ciała, aby w ogóle przesuwać się w dół. Nie było zupełnie mowy o tym, aby odganiać wchodzące w każdą dziurę małe, zielone potworki, bo ręce były zajęte trzymaniem się skał. Pchały się więc do oczu, nosa i uszu wszędzie zostawiając ślady swoich nieporoszonych odwiedzin. Próbowałam przepędzić je dorodną wiązanką łaciny podwórkowej, ale one wtedy wdzierały się do ust. Niestety telepatyczne łajanie również nie odgoniło tych gnid. W pewnym momencie cierpliwość moja się wyczerpała, w bezsilności miałam ochotę wrzasnąć z całych sił, ale ryzykowałabym lawinę i życie kilku wspinaczy. Zagryzłam zęby i obiecałam sobie, że na przyszłość zaopatrzę się w jakąś pszczelarską czapkę z siatką, aby nie dać się już więcej tym cholerom zaskoczyć.


Doczłapawszy do jeziora drapałam pierwsze bąble, które obficie pokrywały moje czoło i uszy, na całej ich chrupiącej przestrzeni. Muszkom ewidentnie najbardziej zasmakował ten bardziej słony obszar, który był dostępny bezpośrednio pod linią czapki, te dziady wgryzły się nawet w potylicę zostawiając ślad przypominający dizajnem czerwoną opaskę. Bąble swędziały paskudnie, choć widoki lokalnego Morskiego Oka wówczas koiły moje nerwy całkiem skutecznie. Na moment zapomniałam o tej nieoczekiwanej inwazji i wędrówkę zakończyłyśmy wdzięczne za przepiękny dzień na bajkowym szlaku. 


W domu jednak gehenna powróciła z impetem i rozkręciła się na dobre. Odkryłam całą masę śladów po ugryzieniach, sto razy większych od samych ludożerczych owadów. Świąd był tak intensywny, że mój dobry humor prysnął, gdzie pieprz rośnie. Rychło też pojawił się nieprzyjemny ból głowy akompaniując wyjątkowo silnej reakcji alergicznej. Zaognione zmiany na swędzącej niemiłosiernie skórze wyjątkowo trudno jest ukryć, więc sięgałam po wszystko, co miałam pod ręką, aby zatrzymać szalejące uczulenie. Podwójne dawki wapna z kwercytyną, sudocream, zyrtec oraz specjalna maść łagodząca ukąszenia owadów tylko częściowo przytłumiły to przykre doświadczenie, więc ostatecznie przedwczoraj wylądowałam u lekarza, który unicestwił alergię przepisując steryd; jednak złość, jaka mnie ogarnęła wraz z falą upiornego swędzenia nie chce ustąpić nawet po tym magicznym kremie. Strzeżcie się więc ludzie, bo fochami całkiem zręcznie i trafnie rzucam na oślep. Niestety wygląda więc na to, że część z tych much nadal siedzi w moim naburmuszonym nosie.







17 sierpnia 2024

Stefan, Kosowie, Eustachy i Ziutek

Od kilku długich tygodni z tęsknotą spoglądam przez okno sypialni, a oczy moje próżno przeszukują widoczną zeń zieleń. Chyba przyszedł czas, żeby pogodzić się z rzeczywistością. Mój ulubiony sąsiad Ludwig Maurycy (dla przyjaciół Stefan), czyli niesforny rudzik z rodziną oraz państwo Kosowie przestali pokazywać się w ogrodzie, zupełnie bez pożegnania. Mam wrażenie, jakby ktoś uprowadził moich serdecznych przyjaciół; próżno mi dociekać przyczyny ich zniknięcia. Obrazili się, czy może przepłoszył ich dozorca, kiedy usuwał uschnięte liście i bez uprzedzenia poodcinał kilka zdrowych, zielonych konarów? A może przegrały jakiś zakład z grupą gołębi, coraz bezczelniej roszczących sobie prawa do wysypywanego przeze mnie ziarna? Kto wie, może powód był kompletnie inny, jednak teraz brak ich komicznych harców i ptasich śpiewów pozostawił pustkę w moim sercu, a ciszy tej nawet nie potrafią zagłuszyć nawet najbardziej patetyczne, mahlerowskie brzmienia. 

Państwo Kosowie mieszkali tu raczej krótko. Nie pamiętam, kiedy się wprowadzili i nie wiem dlaczego nie nadałam im imion. Kto wie, możliwe, że przychodzili się tylko stołować. Szczerze powiedziawszy najpierw myślałam, iż to ojciec z dorastającym podlotem, którego z dość imponującą troską karmił świeżo upolowanymi robakami bezpośrednio do domagającego się smakołyków dzioba. Rychło okazało się, że to nie był przerośnięty kosi brzdąc, a lekko grymasząca młoda, kosia samica, ja natomiast byłam przypadkowym świadkiem uroczych ptasich randek. Kosy najpierw pokazywały się w ogrodzie razem, a potem już osobno, zawsze w pośpiechu kolekcjonując wijące się jeszcze robale. Częściej wpadał on niż ona, możliwe, że doczekali się pierwszych jajek. Jednego dnia Pan Kos wyglądał, jakby marzył tylko o świętym spokoju. Poruszał się nieco ospale, kiedy charakterystycznie, drobnymi krokami tuptał po trawie. Zdecydowanie nie spieszył się z powrotem do gniazda jak wcześniej, pióra na głowie miał lekko rozczochrane. - Jakie to ludzkie - pomyślałam patrząc z rozczuleniem na tego świeżo upieczonego, a już tak wykończonego tatę. Gdzie teraz są? Może wcale się nie wyprowadzili, tylko udali się na swoje pierwsze rodzinne wakacje...? 

Doskonale natomiast pamiętam chwilę, w której pierwszy raz spostrzegłam Stefana, notabene o moim odkryciu napisałam post mniej więcej na początku bieżącego roku. Jakiś tydzień później niepozorny Stefan sprowadził dziewczynę. U rudzików trudno jest rozróżnić płeć, jednak nie zmienia to faktu, że owa, nieco puchatsza od Stefana ptaszyna, wprowadzając się rozrzucała z impetem, na prawo i lewo liście większe od niej, przebierała też wybrednie w suchych trawach oraz drobnych gałązkach; przypuszczam więc, że musiała być to typowa baba, która mając wizję idealnego gniazdka zaczęła wspólne pożycie od generalnego remontu jego kawalerskiego mieszkania. Najwyraźniej była to ta jedyna, bo Stefan sprawiał wrażenie szczęśliwego. Wyglądał przy niej trochę biednie; wychudzony, wdzianko miał jakby niewyprasowane, a i oczy zdawał się mieć lekko podkrążone, ale w sumie mógł mieć naturę hipisa, względnie lansować się na romantycznego poetę. Niby nieśmiały, a prędko zaczął mnie zaczepiać zachęcając do częstszego wysypywania ziarna, gdyż jak tylko ujrzał mnie w oknie, pogwizdując podlatywał szybko, by skubnąć jak najwięcej, zanim zlecą się większe ptaki. Wydawał wówczas z siebie zupełnie inne odgłosy, szczególnie kiedy na posiłek przybywał w towarzystwie swojej damy. Cicho wymieniali dialogi rozglądając się ukradkiem, czy nie nadciągają gołębie i sroki.
- Ale pyszny owies, kosztowałaś? - zdawał się pytać on.
- Czy ja wiem - cichutko odpowiadała ona - chyba dziś bardziej smakuje mi proso.
I oni doczekali się potomstwa. Kilka razy miałam uciechę obserwować, jak Stefan uczy młodego, już rudziejącego na klacie, wyrośniętego bobasa szukać robali, rytmicznym i fikuśnie tanecznym ruchem wydłubując je z ziemi. Młody ewidentnie miał głęboko pod ogonem te nauki. Wolał stać w miejscu i z rozdziawionym na oścież dziobem drzeć się w niebogłosy, bezczelnie czekając, aż zostanie nakarmiony przez jakże nadopiekuńczego rodzica. Gdzie teraz jesteście, moje kochane łobuziaki...? Czyżbyście pojechały na wczasy wraz z Kosami?

W ostatnim czasie, poza jednorazową wizytą raczej zabłąkanej i całkiem zakręconej mewy srebrzystej, stałymi gośćmi są gołąb Eustachy Eugeniusz (dla przyjaciół Krzysiek) oraz sroka Filip Ksawery (dla przyjaciół Ziutek). 
Eustachy i jego panny każdego poranka regularnie wyczekują pod oknem aż podam ziarno, przy czym on musi być szefem w tej grupie, bo jak nie dostają długo śniadania, jako jedyny wskakuje na mój parapet i bezczelnie wpatruje się we mnie, aż zwrócę na niego uwagę. Ba! Nie tyle szuka kontaktu wzrokowego, co go wymusza.
- Jak nie sypniesz ziarnem, to obsram ci ten cały parapet; trzema, nawet czterema warstwami! Nigdy tego nie domyjesz! - Zdaje się niemo grozić, przy okazji demonstrując swojej ekipie jaki jest dzielny. Zeskakuje dopiero jak "pstrykam" palcem w okno. Muszę przyznać, że jest mistrzem cierpliwości, bo w zabawę tę potrafi grać godzinami i nigdy mu się nie nudzi. To takie peekaboo bez zasłaniania oczu. 
- Zajmij się czymś - besztam go - hobby znajdź! - odpycham go, ale on ma to gdzieś. Daje spokój i sam odchodzi dopiero jak przestaję reagować na tę dziecinadę, żeby znów wrócić, jak pojawiam się w okolicy okna. Osobiście nie jestem fanem gołębi, ale zgodnie z powiedzeniem "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma" chyba faktycznie zaczynam go lubić, przy czym jeszcze się nie przyjaźnimy. Jak na gołębia jest wyjątkowo zadbany, śmiem twierdzić, że lśniące pióra ma głównie dzięki serwowanej przeze mnie karmie. Właściwie, to zrobił się z niego kawał ptaka. Czasem, jak litościwie podaję poczęstunek więcej razy w ciągu dnia, słyszę jak wykorzystuje to, aby podrywać lokalne panny. Nie tylko nastroszony kręci charakterystyczne kółka gruchając na cały regulator, ale wycina przy tym rytmiczne hołubce skrzydłami, a klaśnięcia te są na wskroś irytujące. Czy to się podoba gołębicom? Śmiem wątpić, tym bardziej, że Eustachy nadal "nie wyrwał" tej jedynej. Ba, kiedy ja osobiście po raz pierwszy usłyszałam ów dźwięk, myślałam, że pod oknem odbywa się jakaś bójka. Byłam bardzo zdziwiona, jak zobaczyłam, że to były miłosne tańce... 
Nie daję jednak sobie wchodzić na głowę i sypać jedzenia za każdym razem, jak zza okna dochodzi mnie jego nachalne nawoływanie. 
- Weź, nie rób scen Eustachy! - cedzę wówczas przez zęby. - Jak chcesz zaimponować dziewczynom sam zorganizuj dla nich kolację, a nie, będziesz się człowiekiem wyręczał, ty rozpuszczony leniu patentowy! Robaków nałap! Upoluj coś! Nie ma nic bardziej sexy, niż gotujący facet! - Grzmię na całego, a ze mną nie ma żartów. - Pokaż, że masz jaja, ty upierzona fajtłapo! - kto by pomyślał, że przyjdzie mi pouczać gołębia..

Ziutek natomiast, to młoda sroka, najwyraźniej sam się jeszcze dobrze nie ogarnia i nie wie, czego chce. Zaczepny jest, ale płochliwy. On również okazyjnie wskakuje na mój parapet, niezdarnie defiladując od jednego do drugiego końca, czasem pozwalajać sobie bezczelnie stuknąć dziobem w szybę, ale - jak to typowy Ziutek - od razu ucieka, kiedy widzi jakikolwiek ruch w jego stronę. Nie nawiązuje kontaktu wzrokowego i woli brać nogi za pas, taki bohater. Jest wyraźnie zahukany i ustępuje nawet Eustachemu, już nie wspominając o tym, ze raz widziałam, jak pogoniła go i inna, wcale nie starsza sroka. Cóż, jak nie przepadam za krukowatymi mądralami, tak zrobiło mi się żal i jego. Czy mimo wszystko wywiąże się między nami jakaś serdeczniejsza więź? Czas pokaże. Sroka to też Stworzenie Boże, trzeba ją kochać taką, jaka jest. A ja zawsze miałam słabość do ptaszków. Dosłownie i w przenośni.. 

Rudzik Stefan


                                 Państwo Kosowie

                                                    Gołąb Eustachy i sroka Ziutek