16 stycznia 2024

Trudne rozstania

Człowiek znowu nie jest taki, żeby się nie przyzwyczaił i nie przywiązał. Poczucie bezpieczeństwa, przyjemności, wyuzdanej rozkoszy, bezwstydnej satysfakcji, czy czasem nie do końca właściwie rozumianej wolności potrafi nas zapędzić w kozi róg niezwykle toksycznych relacji. Historię uwalniania od jednej z nich opisywałam jedenaście lat temu, określając ją mianem mojego najdłuższego związku. Pisząc tamten tekst nie wiedziałam, że po mniej więcej pół roku znów wpadnę po uszy w to samo bagno i ostatecznie ów feralny związek skończy się tak naprawdę cztery i pół roku później. Nie zdawałam sobie również sprawy z faktu, iż równocześnie od wielu, wielu lat grzęzłam w innej, nie mniej niebezpiecznej i patowej relacji, z którą obecnie próbuję skończyć od kilku miesięcy ze skutkiem zupełnie odwrotnym do zamierzonego i choć z całych sił powtarzam sobie, że to dla tylko mojego dobra, ale dla odmiany nic nie działa. Sytuacja nie jest prosta. Znamy się od trzydziestu lat i po przeanalizowaniu całej tej historii muszę przyznać, że tak naprawdę to jest właśnie związek, w którym trwam najdłużej..

A zapoznała nas pewna Zaprzyjaźniona Starsza Pani, która pomimo sprzeciwu mojej mamy uznała, że wcale nie jestem za młoda na ów romans. Miałam zaledwie naście lat, ale oczywiście wydawało mi się, że jestem już wystarczająco dorosła. Z przychylnością spojrzałam na otwierający się przede mną świat nieznanej dotąd rozkoszy, która wniosła w moje życie nową, egzotyczną przyjemność, przynosząc pierwsze, jakże pozorne poczucie wolności. Zupełnie nie przejmowałam się dezaprobatą mojej mamy, która nie zezwalała, aby moja nowa sympatia odwiedzała nas w domu, więc początkowo spotykaliśmy się tylko w domu Starszej Pani, zawsze bezwstydnie delektując się sobą. Znajomość ta wnosiła w moje życie całe bogactwo doznań i smaków, często spijaliśmy sobie z dzióbków śmietankę, a moje usta wręcz nieprzyzwoicie rozkoszowały się to słodyczą, to nutką goryczy. Starsza Pani była zadowolona, okazała się być niezwykle skuteczną swatką, więc zapraszała nas do siebie coraz częściej...
Z czasem ta zakazana znajomość zdawała się nieco spowszednieć i nasze spotkania mogły pozornie wydawać się jedynie zwykłą rutyną, jednak moje uczucie nie gasło. Kiedy formalnie osiągnęłam pełnoletność, moja mama nadal nie była zadowolona z naszej nieustannie rozwiającej się więzi, ale jakoś ostatecznie przełknęła fakt, że jesteśmy nierozłączni. Bywało naprawdę intensywnie, szczególnie na studiach. Czasem trudno było mi się odkleić nawet na moment.. Jak się dobrze zastanowić prowadziłam wtedy podwójne życie, ba, często spędzaliśmy czas w trójkę umilając sobie codzienność bez typowo ludzkiej zazdrości, co dostarczało przyjemności szczególnie o poranku, kiedy jeszcze w piżamie spotykaliśmy się na balkonie aby wspólnie podumać nad rozpoczynającym się właśnie dniem. Możecie pomyśleć, że to bardzo rozwiązłe wyznanie, ale wierzcie lub nie większość moich znajomych była uwikłana w podobne trójkąty; w naszym akademickim środowisku zjawiska takie były na porządku dziennym i uchodziły za szeroko akceptowane i normalne. Kto wie, może i Wy jesteście uwikłani w podobne scenariusze, tylko nie zdajecie sobie z tego sprawy..

Rzecz jasna zdarzały nam się ciche dni. Bywało, że mój organizm na myśl o kolejnym spotkaniu doświadczał palpitacji serca lub dziwnych mdłości. Zaczęło mnie to niepokoić, gdyż wreszcie zorientowałam się, że coś ewidentnie jest nie tak. Wszystko wskazywało na to, że nasza więź nie jest taka zdrowa jakby się to wydawało. Urwaliśmy wówczas kontakt na długie tygodnie. W tym czasie, dziwnym zbiegiem okoliczności w ręce zaczęło mi wpadało coraz więcej artykułów perrorujących na temat szkodliwości toksycznych związków; oczywiście wszystkie treści poparte były wynikami roztomaitych badań naukowych, potwierdzających rzeczowo brutalną prawdę. Ja byłam jednak zbyt skołowana i nie do końca przyjmowałam do wiadomości, że i nasza relacja stanowi jedną z nich. Po długich tygodniach przerw wracaliśmy do siebie ostrożnie i niepewnie, aby ostatecznie rozkoszować się sobą jeszcze bardziej dziko i intensywnie...


Niestety mniej więcej w połowie października ubiegłego roku, oficjalnie surowo zabroniono nam się spotykać, wyjaśniając przy tym w najmniejszych detalach dlaczego dla mojego zdrowia jest to zakazany owoc. Cóż, nie pozwolono mi również kontynuowania kilku innych "relacji", które wyjątkowo posłusznie z miejsca ucięłam. Okazuje się jednak, że najtrudniej jest mi zrezygnować z owej wieloletniej rozkoszy, jaką od dziecka jest dla mnie nic innego, jak picie aromatycznej kawy. Ba, nawet pisząc te słowa popijam sobie buntowniczo drugi już dzisiaj kubek mojej ulubionej cytrynowo-cynamonowej słabości. Mimo wszystko zdaję sobie sprawę, że to w końcu musi być jeden z ostatnich, kawowych wybryków mojej rogatej duszy. A kiedy już uda mi się rozstać z tą uciechą, wówczas z przyjemności zostanie mi już tylko seks...




15 stycznia 2024

Spełnione marzenie

Niedawno wspominałam pewną mrożącą krew w żyłach historię, która wydarzyła się mniej więcej dwa lata temu, bezpośrednio za moim oknem, a było to dnia, kiedy przygotowywałam spotkanie dla kolegów z pracy, podczas którego mieliśmy zagrać w Mafię. Żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, od bladego świtu słuchałam muzyki z Ojca Chrzestnego. Nagle, na kilka minut przed zdzwonieniem się z zespołem, zza okna usłyszałam przerażający krzyk. "A to co znowu" - pomyślałam i przewróciwszy oczami lekko zdenerwowana porą nieoczekiwanego zajścia, niezwłocznie podbiegłam do okna, żeby sprawdzić, czy komuś nie trzeba udzielić pomocy. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy zamiast wariujących tam zwykle dzieciaków zobaczyłam dantejską scenę rozgrywającą się pomiędzy trzema ptakami - sroką, która dziobem szarpała agresywnie za skrzydło wystraszonego, brązowo upierzonego kosa (mógł to być zarówno młody kos, jak i całkiem dorosła samica), a obok nich w niebogłosy wydzierał się pan kos, który notabene umarłego by obudził; wnioskuję więc, że sroka musiała być totalnie głucha. Wkurzona na srokę, bezczelnie zaburzającą mój spokój z impetem otworzyłam okno, dzięki czemu czarno-biały oprawca odfrunął spłoszony, a brązowa ptaszyna wskoczyła do najbliższej dziury pod leżącą obok drewnianą belką. Kiedy spotkanie z kolegami dobiegło końca, postanowiłam sprawdzić jak wygląda sytuacja za oknem; na szczęście było spokojnie. Otworzywszy okno dostrzegłam pana kosa, który usadowiwszy się na pobliskim zadaszeniu wykonywał tym razem znaną tylko sobie, piękną, kosią melodię. Przyglądałam się mu chwilę z uśmiechem i już miałam się wycofać, kiedy nagle pan kos dostrzegł był mnie, ku mojemu zaskoczeniu sfrunął dosłownie pod moje okno i zaczął energicznie szczebiotać, po czym wykonał kolejny, przepiękny śpiew, cały czas wpatrując się wprost w moje zdziwione oczy. Patrzyłam na ten występ z z rozdziawionymi ustami, stałam jak zaczarowana, bo jak tu uwierzyć, że ów ptak czekał godzinę, aby osobiście mi podziękować za pomoc..? Poczułam się niemal jak Królewna Śnieżka. Kos koncertował tak przez kilka minut, po czym odfrunął, aby intensywnie zająć się znoszeniem robali w krzaki. Udało mi się wówczas dojrzeć pomiędzy liśćmi dziób tego drugiego, brązowego kosa. Byłam szczęśliwa widząc, że ten ptaszek został uratowany.

Szczerze powiedziawszy do tej pory rzadko widywałam na tym terenie jakiekolwiek inne ptaki poza srokami. Zdarzały się wrony, rzadziej mewy, lub jeszcze rzadziej gołębie. Co ciekawe, raz pojawiła się kaczka z całą drużyną małych kaczątek, ale jakim cudem znalazły się one na wewnętrznym terenie posesji - ciężko powiedzieć. Wprowadzając się tutaj miałam nadzieję, że we wspomnianych krzakach pod murem mieszkają wróble i inne małe, wesołe ptaszki, jednak jak zobaczyłam pierwszą rozwrzeszczaną srokę wszystkie moje złudzenia gorzko prysnęły. Z moich smutnych obserwacji wynikało bowiem, że jak sroki rządzą na dzielni, to inne, mniejsze ptaki trzymają się raczej z daleka.

Wróciwszy niedawno ze świątecznego wyjazdu do domu, znalazłam czekający na mnie list od Zaprzyjaźnionej Osoby, która podobnie jak ja bardzo lubi raszki. Jeszcze milej mi się zrobiło, kiedy w kopercie, oprócz pięknej karty świątecznej znalazłam śliczny brelok z podobizną rudzika. "Ach, żeby rudziki mieszkały za moim oknem" pomyślałam uśmiechnięta; wiedziałam jednak, że to tylko marzenie ściętej głowy. Tymczasem okazało się, że cuda jednak się zdarzają i wszystko jest możliwe! Otóż następnego dnia moją uwagę przykuły gigantyczne frytki leżące na samym środku trawnika. Nagle, jedna z nich zaczęła się ruszać. Wytężywszy oczy zobaczyłam, że wielką frytę próbuje poderwać w powietrze mała, puchata kulka, która miała czerwone piórka na piersi! Może wyda Wam się to dziwne, ale prawie krzyknęłam z radości. Tymczasem mały rudzik nonszalancko zataszczył frytkę w pobliskie zarośla aby w spokoju spożyć swoją ucztę. Mojej radości nie było końca! Początkowo myślałam, że to tylko chwilowe odwiedziny, ale od tamtego czasu widuję tego małego głodomora codziennie. Wygląda więc na to, iż ziściło się moje niemożliwe do spełnienia marzenie i ów uroczy łobuziak (od dziś Ludwig Maurycy, dla przyjaciół Stefan) osiedlił się był tutaj na dłużej. 

No cóż, teraz już wiecie, że mam słabość do ptaszków. Dosłownie i w przenośni...


01 stycznia 2024

Doroczny Limeryk Noworoczny

"Nadejszł" czas na mój Doroczny Limeryk Noworoczny. Co prawda poziomem tak wybitnej i niezwykle wyrafinowanej poezji żadnego konkursu nie wygram, ale tradycja zobowiązuje. Mogę jedynie dodać, że życzenia te są szczersze niż najbardziej szczere złoto. Nie trzymając nikogo w niepewności, niniejszym ogłaszam:

***LimeRym częstochowski, po prostu serdeczny***. 

Znów godzina wybiła
i Nowy Rok zagościł.
Niech zaleje Was wszystkich
morzem
szczęścia i obfitości.

Szczęśliwego Nowego Roku!

All rea