Wejście na Benbulbena marzyło mi się od kilku ostatnich lat. Charakterystyczna z powodu swojego płaskiego kształtu góra ma w sobie bowiem coś niezwykle kuszącego. Słyszałam o niej różne historie, z czego jedyną demotywującą był śmiertelny wypadek, o którym było głośno w dniu, w którym chyba jako jedyne przeszłyśmy z Jitką szlak okrążający Jezioro Coumshingaun, w Górach Comeragh znajdujących się w hrabstwie Waterford (z powodu kiepskiej widoczności wszyscy się wracali); jednak pomimo tej nieszczęśliwej sytuacji ilekroć pojawiała się perspektywa kilkudniowego wyjazdu, zawsze próbowałam przegłosować wyprawę na ów majestatyczny, zielony masyw w hrabstwie Sligo. Wreszcie doczekałam się. Zorganizowawszy naprędce trzydniową wycieczkę i dowiedziawszy się z grubsza podstawowych informacji dotyczących wejścia na moją wymarzoną górę przeoczyłyśmy tę całkiem istotną - na szczyt Benbulbena nie prowadzi żaden oznakowany szlak. Zatem w ubiegły piątek rano nieco zmartwiła nas nasza przemiła acz dociekliwa gospodyni, która zaskoczona naszymi trekkingowymi planami oznajmiła, że ona zupełnie nie słyszała o jakiejkolwiek wyznaczonej drodze i co gorsza nie znała nikogo, kto by na samą górę wszedł. Lekko zaskoczone obrotem spraw nie poddawałyśmy się jednak. Nie z nami te numery. Dojadając śniadanie obejrzałyśmy kilka filmików na YouTube z grubsza radzących jak poradzić sobie w tamtejszym terenie. Nie wyglądało to szczególnie źle. Zapowiadał się dwugodzinny trekking w górę i około godzinny z powrotem. Wiadomo było, że nasza droga zaczynie się przy Luke's Bridge, gdzie znajduje się naprawdę mały parking, potem trzeba trzymać się usypanej z kamieni drogi, w pewnym momencie ją porzucić i kierować się w stronę strumienia, który powinien znajdować się z naszej lewej strony jak już będziemy szły pod górę, a kiedy już dotrzemy do przełęczy trzeba będzie skręcić w prawo i iść tak długo, aż dojdziemy do betonowego słupa będącego celem naszej wędrówki. Profesjonalnie zarośnięci jutuberzy uprzedzali również przed obszarami bagiennymi u podnórza Benka i tłumaczyli, że trasa wcale nie jest prosta, odradzając samodzielne wejścia osobom niedoświadczonym w górskich wędrówkach, doradzając raczej wycieczkę z przewodnikiem górskim. Doceniwszy wszystkie otrzymane informacje uznałyśmy, że mimo wszystko plan wydawał się być prosty, choć dzień zapowiadał się deszczowo-mglisty, a to dodawało naszej nonszalanckiej wycieczce nuty ekscytującej niepewności. Wiadomo było, że niewiele osób zapuszcza się w tamtą stronę, więc mimo zuchwałego planu trzeba było mieć na uwadze zdrowy rozsądek, gdyż kiedy aura nie jest sprzyjająca, ograniczenie widoczności może skutkować w nieporządanych i nieodwracalnych skutkach, a to zdecydowanie nie było w naszych planach.
Kości zostały rzucone, wyruszyłyśmy. Widok chmur przysłaniających grzbiet Benia nie wyglądał zachęcająco już z ulicy. Przez chwilę żałowałyśmy, iż nie zdecydowałyśmy się na "atak" dzień wcześniej, zaraz po przyjeździe, gdyż jak tylko góra wyłoniła się na horyzoncie wiadomo było, że ze szczytu (o ile można tam w ogóle mówić o szczycie) nic nie zobaczymy. To jednak nas nie odstraszało. W zasadzie to nie pierwsza góra, na którą trzeba będzie wrócić, gdyż ekstremalne warunki pogodowe i mleczne widoki zaserwowały nam do tej pory również Carrauntoohill, Croagh Patrick i Lugnaquilla. Dobrze będzie przetrzeć tę trasę mimo wszystko.
- Jest jak jest - uśmiechnęłyśmy się do siebie z Jitką. - Wszystko jedno, czy słońce, czy deszcz, idziemy zdobyć Benka!
Jak się chwilę zastanowić, Ben Bulben przypomina typowego, samotnego, przezornie zdystansowanego mężczyznę, który po serii nieprzyjemnych doświadczeń postanawia być niedostępny dla kobiet. Na górę faktycznie nie wiedzie żaden szlak i trzeba bardzo uważać, żeby nie dać się pochłonąć zarośniętym zielonym mchem mokradłom, które pomagają pokonać miejscami porozrzucane po okolicy palety. Jednak jak człowiek nie podda się tym wstępnym przeszkodom i dotrze do nieśmiało majaczącej po prawej stronie ścieżki à la zygzak (cóż, po lewej stronie strumienia również widać drogę wiodącą w górę i również można nią pójść) wyzwanie robi się znacznie prostsze. Co prawda podejście pod górę jest nieco strome, jednak nie trwa nieznośnie długo. W miarę jak szłyśmy pod górę widoczność zaczęła się coraz bardziej ograniczać, gdyż wiatr uparcie przynosił kolejne chmury. Wędrowałyśmy jednak dalej. Dotarwszy do przełęczy było widać naprawdę niewiele, nie mogłyśmy się więc nacieszyć oczu słynną, nie występującą nigdzie indziej w Irlandii roślinnością. Moje oczy zarejestrowały za to kilka przefruwających ptaków i parę niedbale przerzuwających trawę owiec. Po raz kolejny muszę przyznać, że kiedy nie widać końca drogi zaczyna się ona nieznośnie wydłużać. Momentami miałam wrażenie, że nieopatrznie przekroczyłyśmy bramę jakiegoś portalu do świata wiecznie zanużonego w wilgotnej mgle, nawet nie zauważyłyśmy, że mżawka kompletnie przemoczyła nasze ubrania. Po drodze spotkałyśmy (wracających już) dwóch panów, beztroskiego młodzieńca, z którym jeszcze u podnóża wymieniliśmy się wszystkim co wiemy (przy czym on nie wiedział totalnie nic) i w okolicach szczytu spotkałyśmy dwie dziewczyny, które wyruszyły na górę chwilę za nami. Wyglądało na to, że one wiedzą gdzie idą, więc uznałyśmy, że z Beniem są już dobrymi znajomymi od dawna. Po szybkim pstyknięciu kilku pamiątkowych zdjęć przy betonowym "submarine" zdecydowałyśmy się jak najszybciej obrać drogę powrotną, niestety nic się nie zmieniło w kwestii widoczności, nie było więc sensu siedzieć na górze w ogłuszającym wietrze. Razem z nowo poznanymi koleżankami wróciłyśmy do przełęczy. Rychło okazało się, że one również zdobywały Benbulbena pierwszy raz, ale korzystały z aplikacji AllTrails, co wyjaśniło zagadkę dlaczego poruszały się we mgle znacznie szybciej niż my. Na przełęczy pożegnałyśmy dziewczyny robiąc zasłużoną przerwę na kanapkę przygotowaną kilka godzin wcześniej przez niemożliwie przystojnego mieszkańca Ballysadare, a potem było już dosłownie z górki. Co ciekawe po drugiej stronie strumienia pojawiło się kilka osób zmierzających pod górę i wyglądało na to, że mogą oni liczyć na widoki z góry, gdyż o dziwo chmury na dłuższy moment rozpłynęły się w powietrzu...
- To nie jest sprawiedliwe - żachnęła się Jitka.
- Klasyczny Monty Python - skitowałam, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Cóż.. niech cieszą oko i za nas!
I choć my z góry nie widziałyśmy zupełnie nic, jesteśmy zadowolone, że się nie poddałyśmy i zdobyłyśmy tajemniczego Benbulbena w tych niezbyt sprzyjających warunkach. Zdecydowanie z przyjemnością wrócimy tam znowu i miejmy nadzieję z góry zobaczymy więcej, niż wszechogarniające mleko...







