11 września 2016

Spokojnie! Pan nie śmierdzi!


Jeśli spotkaliście dziś gdzieś w odmętach Gónego Śląska mniej więcej czterdziestopięcioletniego mężczyznę odzianego jedynie w przykrótkie spodenki, kilkudniowy zarost twarzowy tradycyjny (a la Lech Wałęsa), fryzurę zdradzającą słabość do głównego bohatera serialu "Zmiennicy" (tego płci jedynie męskiej) oraz mizernej gęstości kędziory, które z zażenowaniem zdobiły niezbyt zachęcający tors, na pewno były to niezapomniane chwile! Osobiście jegomościa spotkałam w autobusie przemierzającym przez dzielnice Zabrza i przyznać muszę, że facet zdążył mnie ostro zdenerwować i rozbawić jednocześnie.


Na wstępie golas bez ceregieli powiedział do mężczyzny, obok którego usiadł:
- Bardzo pana przepraszam, że jestem taki goły, ale jest tak okropnie gorąco, że nie miałem wyjścia! Proszę się jednak nie martwić! Kąpałem się i psikałem dezydorantem! Nie śmierdzę! Może pan powąchać! - Mina człowieka była bezcenna, zwałaszcza kiedy przedmówca uniósł rękę, aby odsłonić bujnie owłosioną pachę...
Długo nie trzeba było czekać, aby ów typ włączył swoją ulubioną stację radiową. Z  rozkręconego na cały regulator głośnika wytoczyło się masakrycznego techno. Wszyscy pasażerowie nienawistnie odwracali głowy, żeby bacznie się przyjrzeć samozwańczemu didżejowi i następnie w myślach dokonać na nim wyjątkowo mrocznych egzekucji. Nikt jednak słowem się nie odezwał za wyjątkiem pani siedzącej niebezpiecznie blisko hałaśliwego faceta. Wyglądająca na pracownicę Poczty Polskiej kobieta rychło odważnie fuknęła, ewidentnie podkreślając "ę":
- Jest pan bezczelny! W autobusie słucha się na słuchawkach!" 
O dziwo technoman całkiem grzecznie przeprosił.
- Pani kochana, już przyciszam! - Dodał. - Skoro ta piękna muzyka się pani nie podoba, zaraz przełączy się na coś milszego dla jej królewskiego ucha!
Zgodnie z moimi przypuszczeniami zmienił stację na nadającą jeszcze gorsze okropieństwo. Kobieta nie łudząc się już zupełnie, że nadejdzie wsparcie innych pasażerów, wycedziła przez zęby: 
- Nie lubię słuchać czegoś takiego i nie życzę sobie, aby to coś tak wrzeszczało!!!
Nie zrażony złością DJ zapytał urzejmie:
- To co pani lubi?
Wyczuwając rychłą dedykację kobieta złagodniała.
- Traviatę pan ma?!
Mężczyzna zasępił się i powiedział:
- Nie, nie mam prawa jazdy...

03 czerwca 2016

Błoga lekkość odbytu...


Całkiem niedawno, sporadycznie nawiedzające mnie do tej pory widmo, zmaterializowało się pod postacią konkretnego wyzwania... Otóż pewien lekarz rzucił mi radykalne "The Colonoscopy Challenge" i cieszę się, że w związku z tym nie musiałam publikować żadnego filmiku na moim facebookowym profilu oraz obyło się bez nominacji kolejnych pięciu, Bogu jelit winnych znajomych (choć zapewne znalazłoby się kilka osób, które nominowałabym z dziką rozkoszą)... Mus to mus. Podniosłam czoło i dumnie odpowiedziałam:
- Zrobi się! - Po czym wyprostowana opuściłam gabinet.
W końcu kiedyś już przez to przeszłam i nie mogłam narzekać, ponieważ sympatyczny anestezjolog zadbał wówczas o mój smaczny sen. Phi! Można śmiało powiedzieć PIKUŚ! Rychło załatwiwszy wszelkie formalności i wepchnąwszy się na listę oczekujących w miejsce kogoś, kto najwyraźniej już wziął, i stchórzył, rozpoczęłam miesięczny czas oczekiwania na mój termin, a czas ów płynął tylko coraz szybciej. Im bliżej było sądnego dnia, tym byłam bardziej przerażona, ponieważ po dokładnym śledztwie i gorącej wymianie maili ze szpitalem okazało się, iż w warunkach ambulatoryjnych nie ma mowy o zespole anestezjologów, a co za tym idzie, ze spania nici! Nawet błagalnie oferowana dopłata za błogie znieczulenie nie przekonała nikogo do zmiany decyzji. Kroił się zaiste istny koszmar!

Apokalipsa rozpoczęła się rzecz jasna w przeddzień rzeczonego Armagedonu. Zgodnie
z instrukcjami narzuconymi przez Mordor musiałam wprowadzić się w kilkugodzinny trans
(a właściwie Fortrans) i zmierzyć z własnym organizmem w wyścigu Tour la Toilette. Pokonawszy samotnie niezbędny dystans miałam nadzieję, że obudzę się od razu dzień po badaniu...
Tak się oczywiście nie stało. Co prawda nawet nie wiem kiedy dojechałam do szpitala,
ale na miejscu mało brakowało, a dostałabym zawału na widok pielęgniarki... Stereotypy stereotypami, ale nie oszukujmy się! Olbrzymia baba, której image w zakresie fryzury, doboru oprawek i braku makijażu zatrzymał się w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia wystraszyłaby w takim miejscu każdego! "Dlaczego mnie to nie dziwi" - przemknęło mi przez myśl. - "Teraz to już jestem zgubiona!". Prędko jednak okazało się, że nie mogłam spotkać lepszej pielęgniarki! Jej empatia i dowcip szybko przypomniały mi, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Zresztą to samo było z panią doktor, której surowe spojrzenie niedługo potem przeniknęło mnie na wskroś przez złowrogie oprawki. Ba! Czułam się jak po wstępnej kolonoskopii... Przed tym spojrzeniem nie mogła mnie obronić nawet moja ulubiona od niedawna siostra.
- Na co pani czeka? - Zapytała chłodno. - Kolonoskopia? Hmm... - powiedziawszy to zniknęła za drzwiami, przy których znajdował się dzwonek oraz krótka informacja: "PROSZĘ DZWONIĆ! TRWA BADANIE!". Mogę się założyć, że zanim zniknęła, przed moimi oczami błysnęły ostre zęby, dość długie, zielonkawe szpony i nim drzwi się zamknęły rozległ się złowrogi śmiech "MWAHAHAHAHAHHAHA!" Przełknęłam ślinę. "RATUNKU!!!!!" - wołałam w duchu, ale nikt nie kwapił się mnie usłyszeć...

Do środka zaproszono mnie niecałą godzinę później. Zmierzając wolnym krokiem w stronę sali tortur rozważałam ostatnie "za" i "przeciw" mało spektakularnej ucieczki. Na wszelki wypadek z tysiąc razy powiedziałam obu paniom, że boję się okrutnie i nie obrażę się, jeśli dostanę dodatkowe trzy zastrzyki przeciwbólowe, albo najlepiej całe opakowanie (taki ze mnie bohater, a co!). Niestety prośby te pozostały bez echa. Pani doktor zaprowadziła mnie do olbrzymiej łazienki informując, że od teraz to jest moje królestwo i nie czekając na okrzyki zachwytu wręczyła mi niezwykle wytworne, "królewskie" szaty - olbrzymie, granatowe majty z dziurą z tyłu. "Cóż..." - westchnał głos w mojej głowie - "jeśli zdecydujesz się na ucieczkę bezpośrednio przed samym badaniem, przynajmniej nie będziesz świecić na korytarzu swoją bladą dupą i dzięki temu może zachowasz jakieś resztki godności". Co racja, to racja. Niedugo potem przybyła siostra z zastrzykiem, po czym położyłam się na dość wysokiej kozetce oczekując na najgorsze. Czekałam około pół godziny. W tym czasie zorientowałam się, że kozetka zmieniła kolor z zielonego na czerwony, co było efektem dość obszernego śladu po zastrzyku.

Wkróce moja ulubiona siostra opatrzyła mnie i przywróciła naturalne kolory zarówno mojemu pośladkowi, jak i zielonej leżance, a potem robiła wszystko, żeby poprawić mi humor. 
- To zupełnie naturalne, że się pani boi - powiedziała z niekłamaną troską. - Proszę jednak spróbować się rozluźnić i pomyśleć o czymś przyjemnym, wówczas ułatwi to życie nam wszystkim, a już najbardziej pani. Co pani powie o wakacjach na Bahama lub Azorach?? Pojechałoby się, co?
- Brzmi zachęcająco - powiedziałam i chyba zastrzyk zaczął działać, bo zamiast myśleć o badaniu wyjechałam wreszcie z powrotem do Irlandii.
Pielęgniarka wyszła jeszcze na moment, a ja usłyszałam, że za oknem mojego domku na Howth ktoś zaczął kosić trawę. "Oho!" - otworzyłam szeroko oczy, gdyż dźwięk ten wessał mnie na powrót w szpitalne realia. "Chyba zaczęli kosić specjalnie po to, aby zagłuszyć moje krzyki!!!" - nie wiedzieć czemu, tym razem zaczęłam się śmiać, a do mojego chichotu dołączyły wkrótce pani doktor z asystującą siostrą. Wówczas też okazało się, że Pani Doktor to również niezwykle empatyczny i życzliwy lekarz, ponieważ ostatecznie dodała mi otuchy i powiedziała, że w razie dramatycznego bólu zostawi mnie na oddziale i przeprowadzi badanie pod narkozą. Żeby już jednak tego wszystkiego bardziej nie przeciągać postanowiłam być dzielna. Zdecydowanie nie chciałam podchodzić do tematu drugi raz, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Kiedy już było po wszystkim, z dumy, że wytrzymałam ogarnęła mnie prawdziwa błoga lekkość ...bytu. ;)


13 marca 2016

Traumal

Po sobotniej euforii wywołanej niezapowiedzianym w ulotce, twórczym działaniem leku, przyszedł czas na niedzielną traumę. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że ze względów rodzinnych musiałam zerwać się z łóżka skoro świt. Może mój organizm potrafiłby się odnaleźć w zuchwałym pionie, gdyby dane mu było pospać co najmniej do południa. Niestety, usłyszawszy niewzruszoną, rytmiczną melodyjkę płynącą z niezbyt empatycznego budzika, tylko mocniej przylgnęłam do poduszki i mogę się założyć, że jakieś małe, uparte ludziki z całych sił trzymając się moich rzęs zabezpieczały górne powieki przed raptownym podniesieniem w górę, podczas gdy ich koledzy zorganiowali konkurs w skokach na trampolinie, którą zuchwale rozstawili na mojej potylicy. Nie trwało długo, żebym zorientowała się, że strefa lunaparku rozciąga się także sektorach zatok czołowych oraz szczękowych, gdzie ewidentnie trwały zorganizowane ekspedycje ambitnych grup grotołazów i poszukiwaczy skarbów, którzy bez skrępowania odpalali swoje młoty pneumatyczne. Nieco niżej, w przełyku rozochocone towarzystwo wiwatowało na naprędce wybudowanym rollercoasterze. Mogę przysiąc, że z wesołych pociągów raz po raz słyszałam typowe dla rozentuzjazmowanego tłumu okrzyki: "wooohoooooooooo!", "aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!" oraz: "ja chcę jeszcze raaaaaaaz!". Niestety zdarzały się jednak także i mniej przyjemne ostrzeżenia, czyli mniej radosne: "uwaaaagaaa! Będę rzygaaaać!", po czym niemal natychmiast ogarniała mnie fala silnych mdłości. Czasu nie marnowali także miłośnicy przygód z dreszczykiem, którzy bezzwłocznie zagospodarowali tereny jelit. O otwarciu tunelu strachów świadczyły sporadyczne uderzenia wagoników i inne, nieco bardziej stłumione odgłosy amatorów horroru.
- Panowie, czas zwijać imprezę - najwyraźniej w tym spontanicznym oblężeniu znalazł się ktoś bardziej odpowiedzialny. - Sami słyszeliście, budzik dzwonił. Według zasad BHP...
- Żartujesz??! - Przerwano zawadiacko pouczenia kolegi. - Ani nam się śni! Nie mamy nic do stracenia! Zobaczysz, teraz będzie jeszcze ciekawiej!
I tak oto rozpoczął się mój prawdziwy, niedzielny traumal... 

12 marca 2016

Venal

Dziś zauważyłam, że nic do tej pory nie zadziałało na mnie bardziej twórczo niż koktail tramalowo-paracetamolowy. Niby mała, żółta, przeciwbólowa tabletka, a wraz z ustąpieniem przyczyny sięgnięcia po to ustrojstwo, spłynęło na mnie kilka dość interesujących pomysłów. Oczywiście, na wszelki wypadek spisałam ogólne zarysy wszystkich tych wspaniałych powieści, których i tak pewnie ostatecznie nie napiszę, a które z pewnością doczekałyby się pełnych rozmachu ekranizacji oraz przyniosłyby mi sławę, bogactwo i literacką Nagrodę Nobla... Za radą Lidzi postanowiłam jednak, że odtąd obok pudełka z medykamentem będzie leżał notes i długopis. W końcu nie mogę pozwolić, aby z tego inspirującego leku uciekła choćby jedna litera! Nawet, jeśli jej droga ma się skończyć w pełnym niezrealizowanych planów rękopisie. Jestem tak mile zaskoczona nagłym natchnieniem, że chyba napiszę do producenta leku, aby zmieniono nazwę magicznego składnika z tramal na wenal - względenie venal, aby było bardziej światowo... Dlaczego o tym piszę? Mój ulubiony do tej pory shot z ampułkowej pyralginy unicestwia okrutny ból w pięć minut, ale jego spożycie nigdy nie zaowocowało u mnie nawet jednym, marnym, częstochowskim rymem.

A teraz coś z zupełnie innej beczki... Wczoraj weszłam do pobliskiego sklepu zoologicznego i zorientwowawszy się, że półki uginają się pod ciężarem alkoholu i wyrobów tytoniowych, a nie produktów przeznaczonych dla zwierząt stanęłam jak wryta. Musiałam wyglądać dość osobliwie, ponieważ obecni w sklepie klienci oraz dość młodziutka ekspedientka spojrzeli na mnie jak na kosmitę. Zupełnie wybita z toru realizacji swojej misji wydusiłam wreszcie:
- Gdzie jest sklep zoologiczny??!
Wszyscy obecni wybuchnęli gromkim śmiechem i zmierzyli mnie pełnym kpiny wzrokiem. Wyglądało na to, że zadałam wyjątkowo głupie pytanie, a mnie przez myśl przeszło, że może pomyliłam budynek.
- Nie ma - odpowiedziała chichocząc dziewczyna za ladą. - Znaczy z zoologicznego mam jeszcze to, co widać na tamtej ścianie - dodała wskazując swoją prawą ręką na regał z karmą dla psów i kotów.
- To pewnie żerdek do klatki u pani już nie kupię? - Najwyraźniej mam dar jasnowidzenia, ponieważ obecni w sklepie chórem odpowiedzieli:
- Nie! - I kręcąc głowami z niedowierzaniem czym prędzej powrócili do swoich alkoholowo-tytoniowych zakupów...