19 sierpnia 2025

Puszka Pandory

Nie odkryję Ameryki mówiąc, że w związku z rozczarowaniami doznanymi od osób, którym zawierzyliśmy trudno jest ufać ludziom nowym. Ba, zgodnie z logiką, ostrożność rośnie wprost proporcjonalnie do ilości przeżytych zawodów, jednocześnie skutecznie wzmacniając mury traumatycznych blokad, a nieufność rozwija się bez względu na rodzaj relacji międzyludzkiej. Ale ok, może od początku...

Zapewnie nie jestem jedyną osobą na świecie, która nie jest szczególnie podekscytowana na myśl o  wizycie u stomatologa, a miałam tak od pierwszego przekroczenia wielkich i niezwykle ciężkich, drewnianych drzwi poradni dentystycznej jeszcze na rodzinnej dzielni. Możliwe, że silna niechęć była skrupulatnie zakodowana w moim DNA przez zębowe traumy moich przodków, bowiem jak dziś pamiętam opowieść Babci o swoim (lub jej siostry) okropnym bólu, który był rezultatem złamania się wiertła w trakcie borowania, jednak przyznam szczerze, że nie jestem pewna kiedy usłyszałam tę historię, zatem trudno też powiedzieć czy akurat to był bezpośredni trigger. Faktem jest, że jak zgodnie ze wskazaniami zostałam przyprowadzona do dentysty, aby usunąć mleczne jedynki (ni dudu nie chciały same wypaść), słysząc złowieszcze wiercenie najpierw próbowałam zwiać nie wyrządzając nikomu krzywdy, a potem tak pogryzłam palce pani dentystki, że legendy długo głosiły iż musiała zszywać skórę na pogotowiu. Korzystając z chwili nieuwagi zszokowanej ofiary moich bądź co bądź silnych mleczaków podjęłam kolejną próbę ucieczki, jednakże równie nieskuteczną. Widząc poranione palce dentystki przeszło mi przez myśl iż nie wiem na co usuwać tak mocne zęby, ale długo nad tym nie myślałam. Możliwe, że ktoś zdzielił mnie patelnią w głowę, bo dalszego ciągu nie pamiętam, w każdym razie jakoś mi te zęby usunięto.

W szkole kazano nam umówić się na przegląd i potencjalne leczenie do dentysty szkolnego, którego gabinet znajdował się w pobliskiej Szkole Podstawowej Nr 3, założę się, że rozchodzący się po tamtejszym korytarzu, bezlitosny odgłos wiercenia wzbudzał trwogę wśród wszystkich, nawet największych łobuzów i nauczyciele nie mieli większych problemów z utrzymaniem dyscypliny. Szybko okazało się, iż zębami zajmowała się tam prawdziwa pani rzeźnik, która tak "skutecznie" podjęła się leczenia moich górnych szóstek iż po kilku brutalnych sesjach oraz powtarzającym się wypadaniu nieprofesjonalnie założonych plomb, okrutnie bolące zęby zdecydowała się bezapelacyjnie usunąć. Żeby przygód było mało, wysłała mnie do apteki, abym zakupiła strzykawki we własnym zakresie, ponieważ takich sprzętów w magazynku nie miała. Hm, pewnie, że nie miała, skoro do wiercenia używała wiertarki udarowej naprzemiennie z młotowiertarką i zapewne cały przydział z państwowego funduszu służby zdrowia poszedł na to i marnej jakości posrebrzany cement, który najwyraźniej bezmyślnie upychała do zębów swoich ofiar, względnie zęby wyrywała na pęczki i rozpędzona w swoim hobby przekroczyła limit budżetowych ograniczeń jeszcze na początku pierwszego semestru. Jakkolwiek, trudno się nie domyślać, iż to doświadczenie wywarło na mnie fatalny wpływ i uznałam, że nie będę więcej zgrywać bohatera, całkiem poważnie rozpatrując gibis jako najlepsze rozwiązanie w najbliższej przyszłości. Tamten ból naprawdę dał mi w kość, nie widziałam sensu, aby znów się tak męczyć. Na szczęście moja szkolna przyjaciółka wiedząc o tych dramatycznych doświadczeniach namówiła mnie, abym dała szansę stomatologowi, który był jej sąsiadem, opowiadała o nim jak o cudotwórczym Superbohaterze, do którego zjeżdzają ludzie z całej Polski.
- Pozwól mu wyleczyć chociaż jeden ząb - wytrwale powtarzała, bo trochę to trwało, zanim się zgodziłam - jeśli nie będziesz chciała do niego potem wrócić, to dam ci spokój.
Cóż, poszłam i zostałam. Zresztą, nawet kiedyś wspomniałam o nim tutaj na okoliczność bolesnej opowieści o dzięwiątce, zębie piękności. Przypominający urodą Freddiego Mercurego, posturą przytulaśnego niedźwiedzia stomatolog miał faktycznie wyjątkowe podejście. 
- Poproszę o mocne znieczulenie - błagałam wpatrując się w niego przerażonymi oczami na pierwszej wizycie, kiedy już ustalił, który z zębów jest najpilniejszym priorytetem i upewnił, że nie reaguje na ciepłe, zimne, kwaśne ani słodkie.
- Nie podam ci znieczulenia - odparł spokojnie z uśmiechem - dostają je tylko faceci, bo to straszne mięczaki. 
- A jak będzie bardzo bolało? - W oczach zbierały mi się łzy. - Naprawdę bardzo się boję.. - Mam talent do kamuflowania uczuć i emocji, ale wówczas mój głos drżał wyraźnie.
- Nie martw się na zapas - cierpliwie uspokajał - zaraz się przekonasz, że znieczulenie nie jest w ogóle potrzebne.
I tak w krótkim czasie, faktycznie bez znieczulenia wyleczyłam wszystkie zęby. 
- Jaki to Wspaniały Dentysta - szczebiotałam zwykle przez telefon, po który sięgałam zaraz, gdy opuszczałam klinikę - to tylko naprawiony ząb, a ja czuję się od razu jakaś taka piękniejsza! - Chichotałam do wspomnianej przyjaciółki i mamy na zmianę. 
Wracałam tam więc regularnie. Pan Doktor kilkakrotnie otworzył dla mnie gabinet również poza godzinami pracy, bo zdarzyło się, że jakiś domagający się atencji ząb spłatał mi wrednego figla na dzień przed koncertem. 
- Jakby jeszcze coś się działo, to dzwoń od razu - zwykł powtarzać. -  Wolałbym, aby to nie była niedziela, ale jak i tak wypadnie, to nie czekaj - mówił. 
Tego człowieka nie dało się nie kochać. Miał wrodzoną empatię, wielkie serce i życzliwe podejście do pacjentów. Jego poczekalnia zawsze pękała w szwach, a on pomagał wszystkim, którzy przyszli, poświęcał tyle czasu ile było trzeba i nikogo nie odsyłał z kwitkiem. Ba, żaden inny stomatolog w mieście po dzień dzisiejszy nie ma tak pochlebnych opinii jak On. Niestety w okresie pandemii jego klinika przez dłuższy okres była niedostępna, a mnie jak na złość dopadła konieczność, aby ponownie odwiedzić dentystę. Prowadzona poleceniem innej serdecznej koleżanki oraz pochlebnymi opiniami paru zadowolonych pacjentów dotarłam do większej, wizualnie nieco bardziej nowoczesnej kliniki, gdzie znajduje się kilka gabinetów, a każdemu stomatologowi towarzyszy rozplotkowana asystentka. W tym miejscu panuje zupełnie inna atmosfera, niż ta, do której przywykłam u Freddiego, może i na ścianach wiszą nienaganne uśmiechy i informacje o przyjaznej stomatologii, ale równocześnie uderza bezduszna, taśmowa komercja. Na każdego pacjenta przysługuje bowiem zwykle sztywny, półgodzinny przydział czasowy, a obserwowanie zarówno pracy dentystów, jak i wywoływanych i opuszczających klinikę ludzi skojarzyło mi się z Reksiem przybijającym pieczątki w niezapomnianej, kreskówkowej czołówce, jednakże co było robić, trzeba było zaufać komuś nowemu.. 
Zgodnie z poleceniem próbowałam dostać się do lekarza, który okazał się być tam najbardziej obleganym, co - o naiwności - myślałam, że dobrze rokuje. Pod jego nieobecność zapisywałam się do jego bardziej dostępnego kolegi. Prędko okazało się, że dentystom tym raczej brakuje delikatności, a okazywana empatia jest wystudiowana, dlatego też mój pierwotny lęk wrócił w oka mgnieniu i siłą wodospadu. Rzecz jasna każdemu z nich na wstępie każdej z wizyt tradycyjnie obwieszczałam, że bardzo się boję, co spotkało się z kurtuazyjnymi, acz nieco niezręcznymi reakcjami. "Właściwie po co ja to mówię - przemknęło mi raz przez myśl - to zupełnie jakbym informowała faceta na pierwszej randce, że ojciec mnie porzucił, jak byłam bardzo mała, więc boję się, że i on da nogę. Porównanie kiepskie, sytuacje niby różne, ale mam wrażenie, że reakcje byłyby podobne, z cyklu: yyyyy, hyhy, nie ma się czego bać... tak, że tego... Przy czym facet pitnąłby od razu, a stomatolog musi zostać, bo mu za to płacą, więc ze zmieszaną miną podejmuje się zadania". Może też dlatego  tak szybko ogarniali oni po kilka problemów naraz, a ja myślałam, że sytuację w szczęce mam pod kontrolą. W obliczu rosnącej konieczności udałam się tam również w tym roku, tym razem udało mi się dostać do owego poleconego lekarza.
- Co dziś robimy ?- zapytał z uśmiechem numer 92.
- Będę wdzięczna jeśli pan zerknie jak wygląda sytuacja i ją opanuje w razie konieczności, pomoże na ból spowodowany wyskakującym zawiasem i doradzi w sprawie uzupełnienia zęba usuniętego w ubiegłym roku. 
Od razu przekazał wątpliwe rokowania w kwestii nawalającego zawiasu, wysłał mnie na tomografię, poinformował, że tylko dolna ósemka jest do zrobienia i trzeba usunąć kamień.
- Może to pan zrobić dzisiaj? - zapytałam.
- Jasne - odpowiedział i uwinął się zanim zdążyłam mrugnąć dwa razy, cały czas plotkując ze swoją asystentką. Na koniec przedstawił rozwiązania dotyczące uzupełnienia brakującego uzębienia (z zapałem proponowałam innowacyjne metody, lecz niestety bezinwazyjnie nie przyklejają zęba na klej, ani nie wstawiają zębowych klipsów) i powiedział, że wystarczy jak za rok przyjdę do kontroli. 

Opuściłam gabinet szczęśliwa, że szczękę mam załatwioną i od razu zaczęłam dumać nad potencjalnym implantem uznając, że dobrze będzie poznać kilka niezależnych opinii. Nawiedziwszy ostatnio mojego GP postanowiłam zapytać go, co i on o tym myśli; to światły lekarz, więc wiedziałam, że przedstawi swoje obiektywne zdanie. Omawiając wszystkie za i przeciw stwierdził w końcu, że implant wydaje się być rozsądnym rozwiązaniem, bo chcąc odciążyć moją specjalnej troski trzustkę muszę dobrze gryźć, a jak tu gryźć jak brakuje zęba... Nie zwlekając udałam się do poleconego dentysty, którego gabinet rychło przypomniał mi czasy Freddiego. Byłam przekonana, że przychodzę jedynie skonsultować implant, a tymczasem ów starszy lekarz, robiąc dokładny przegląd znalazł wiele najwyraźniej przeoczonych na ostatnim przeglądzie "u Reksia" ubytków i żeby nie być gołosłownym wszystko pokazał mi na kamerze. Byłam w szoku, kiedy wyszła na jaw naprędce odbębniona fuszerka, gdyż oprócz rzeczonych ubyków także kamień nazębny okazał się być usunięty tylko po łebkach. Nie muszę chyba mówić, że ręce mi opadły i ogarnął mnie blady strach. Lekarz próbował mnie uspokoić i tak ciekawie opowiadał o zagadnieniach stomatologicznych, dokładnie i spokojnie odpowiadając na wszystkie pytania, że zapominiałam o niepokoju i wpatrywałam się w pokazywane zdjecia i inne wykresy jak zaczarowana. Może on zna Freddiego? - Pomyślałam. Na wieść o jego zbliżającej się emeryturze oblał mnie zimny pot.
- Proszę jeszcze nigdzie nie iść, ja dopiero przyszłam - błagalnie zamrugałam.
- Spokojnie, jeszcze trochę popracuję - uśmiechnął się mimowolnie.
- Bardzo się boję - bez ogródek, acz smutno dodałam, decydując się na kolejną wizytę.
- Dobrze to rozumiem i nie mam pani tego za złe - odpowiedział z empatią, a ja od razu w myślach nadałam mu ksywę "Wujek".
Do ostatniej chwili miałam nadzieję, iż znalezione ubytki to jednak nic nieznaczące odbarwienia, niestety szybko się przekonałam, że to nie były wyolbrzymione przywidzenia, a najprawdziwsza puszka Pandory. Mnie tymczasem nurtuje pytanie, czy poprzedni dentysta rzeczywiście jej nie widział, czy też umyślnie ją przeoczył...