Nie tak dawno, bo dwadzieścia trzy lata temu, zbierałam się akurat na imprezę urodzinową koleżnaki, która jeszcze rok wcześniej była moją koleżanką "z klasy", kiedy to nagle zadzwoniła moja całkiem nowa i najpierwsza motorola na kartę, a na małym ekranie ciemnozielonej komórki z fikuśną antenką pojawiło się zaprzyjaźnione imię. "Ooo! Pewnie Ania również idzie na te urodziny i chce zapytać o której będę!" - pomyślałam z radością i szybko odebrałam telefon.
- Zobaczymy się wieczorem? - zaszczebiotałam wesoło pomijając powitalne "ą" i "ę".
- Tutaj mama Ani - usłyszałam blady i chwiejny głos, który na moment niepokojąco zamilkł.
- Dzień dobry... - powiedziałam przeciągle nie tracąc jeszcze radosnego tonu - przepraszam, myślałam, że to Ania... - dodałam uznając, że zapewne używają tego samego numeru i wnioskując, że Ania jest już w drodze, a jej mama chce, abym dała znać, że bezpiecznie dotarła na miejsce. Nie mogłam bardziej się mylić.
- Chciałam cię powiadomić, że... - urwała, a jej głos brzmiał coraz bardziej złowieszczo. Wzięła głęboki, jednak wyraźnie drżący wdech - Ania... wczoraj odeszła.
Zawirowało mi w głowie, a świat nagle się zatrzymał. W pierwszej chwili pomyślałam, że to wyjątkowo okrutny żart i zupełnie nie zaakceptowałam tego, co usłyszałam. Przecież przeszczep się przyjął, Anka miała wyzdrowieć, a na jej zbliżające się wielkimi krokami dwudzieste urodziny miałam w karcie urodzinowej nazywająć ją "Starą Krową", notabene spełniając jej życzenie. Drzewa właśnie rozkwitały wiosennymi obietnicami, maj zapowiadał się wspaniale. Tymczasem stojąc w bezruchu miałam wrażenie, że ktoś zdzielił mnie w głowę patelnią, jestem w ukrytej kamerze, albo po prostu znalazłam się w jakimś koszmarze licząc na rychłe wybudzenie, tylko zupełnie nie wiedziałam, jak wydostać się z tego złego snu. Nie bardzo pamiętam jaki był dalszy przebieg naszej rozmowy, bardzo możliwe, że ustalona już była data pogrzebu. Kiedy pierwszy szok nieco zelżał, zdecydowałam się pojechać na rzeczone przyjęcie urodzinowe, choć wydawało mi się to bardzo niestosowne w zaistniałych okolicznościach. Była to jednak jedyna okazja, aby przekazać smutną informację chociaż części naszej klasy, mając nadzieję, że oni dotrą z tą wiadomością do reszty.
Nadzieja już tak działa, że umiera ostatnia. Choć zaiste wiele znaków na niebie i ziemi świadczyło, że przedłużająca się rekonwalescencja przyjaciółki nie rokuje optymistycznie, ja w swej naiwności nie łączyłam kropek i święcie wierzyłam w to, że niebawem znów pojedziemy razem w góry cieszyć się tym, że całe życie jest jeszcze przed nami. A przecież, chociaż przeszczep się przyjął, Ania w swoich listach skarżyła się, że coraz bardziej męczy ją uporczywy kaszel, który był wynikiem zwłóknienia płuc, dopadła ją żółtaczka, oraz - czym podzieliła się w swojej ostatniej wiadomości - marskość wątroby; dodając ponuro "nic tylko się cieszyć i z tej radości powiesić...". Nie sądziłam, że kopertę z odpowiedzią na ów ostatni list włożę do Jej trumny...
Około dwa tygodnie przed śmiercią, Ania zwołała nagle spontaniczne spotkanie u naszej wspólnej przyjaciółki, która mieszkała mniej więcej w połowie drogi pomiędzy nami. W liceum często spędzałyśmy tam beztrosko czas, ale tamtego dnia nasze spotkanie było inne niż zwykle. Nadal było bardzo miło, ale tym razem Ania była niebywale wyciszona i poważna. Nie wyglądała dobrze. Przyglądała się milcząco jak rysujemy znajome karykatury i zaśmiewamy z byle bzdur. Cały czas patrzyła na nas, jakby próbowała nas zapamiętać. Nigdy nie zapomnę jaką gafę strzeliłam, kiedy zerwałam się na autobus.
- Ania, chodź prędko, pożegnam się z Tobą, bo z Iwoną jeszcze się zobaczę - powiedziałam i zmroziło mnie to, co wyszło z moich ust. Miałam na myśli to, że z Iwoną spotkam się po weekendzie na uczelni, ale zabrzmiało to wyjątkowo złowróżbnie i nieodwracalnie. Anka podeszła, aby mnie przytulić, rzucając mi rozgoryczone spojrzenie.
Zapewne przeczuwała, że dopełnia się jej czas. Od mamy Ani dowiedzieliśmy się później, że właśnie mniej więcej na dwa tygodnie przed śmiercią ze dwa razy zwierzyła się jej, iż bardzo się boi... Dowiedziałam się również, że kiedy 1 maja wylądowała pod tlenem w szpitalu, próbowała się do mnie dodzwonić, ale ja nie słyszałam i nie odebrałam tamtego telefonu... Pamiętam, że tego dnia gdzieś w przesiadkach majówkowych podróży pośpiesznie spojrzałam na wyświetlacz niedawno zakupionej komórki i faktycznie błysnęło na nim jej imię: "- Ania". Nie byłam jednak wówczas świadoma, że to informacja o nieodebranym połączeniu i nawet nie przyszło mi do głowy, aby oddzwonić.
Czas płynie szybciej, niż nurt rzeki, a ja od dwudziestu trzech lat z ukłuciem w sercu nadal zastanawiam się, jak wyglądałaby nasza ostatnia rozmowa, gdybym jej tak frajersko nie przegapiła..
