26 marca 2024

Kulinarne oświecenie

Rolady chodziły, a raczej może "toczyły się" za mną już nie jeden raz. Wśród nałożonych na mnie zakazów jest i restrykcja związana ze spożywaniem wołowiny, więc za pierwszym razem nieugięcie, acz z bólem serca rozchodziłam tę zachciankę. W zeszłym tygodniu pokusa wróciła na tyle intensywnie, iż niewiele myśląc uznałam, że na pewno od dwóch rolad od razu nie umrę, więc buntowniczo, acz z radością uległam tej kuszącej chętce...

Aby moje śląskie rolady były jak najbardziej autentyczne, udałam się do najbliższego i chyba najlepiej zaopatrzonego w okolicy polskiego sklepu. Oczywiście poszłam w najbardziej doborowym, śląskim towarzystwie. Brakowało tylko, abyśmy zanuciły "Wodzionkę" albo inny, regionalny szlagier, względnie pomknęły na zakupy krokiem "Gąsiora". 

- Co podać? - zapytała pani w dziale mięsnym.
- Wołowinę, najlepiej na sześć rolad poproszę - oczy mi się zaświeciły, jak zobaczyłam dorodny kawał mięcha, który ewidentnie czekał tam dziś na mnie.
Rzeczona pani omiótłszy wzrokiem wiotką w dotyku wołowinę przez chwilę wydawała się dokonywać w głowie szczegółowych obliczeń matematycznych, po czym dość fantazyjnie i totalnie nierówno pokroiła mięso, raz po raz rzucając mi ukradkowe spojrzenia. Może miała nadzieję, że nic nie zauważę, mnie jednak było zupełnie wszystko jedno jak też ona je poporcjuje. Najważniejsze, że wraz z każdym odkrojonym kawałkiem byłam bliższa realizacji mojego kulinarnego marzenia. Ku mojej uciesze mięsa było ponad półtora kilo, więc zapowiadało się, że tym razem pobiję rekord Guinnessa zwijając największe dotąd w całym Układzie Słonecznym rolady-giganty. Szczerze mówiąc nie pytałam skąd to mięso pochodzi, jednak reszta produktów wypinała dumnie etykietki zawierające polskie adresy, więc uznałam, że i tak lepiej być nie może. Do szczęścia brakowało mi już tylko tłuczka, ale i to pozostawało być kwestią czasu. 

Zaopatrzywszy się we wszystko, co sprawia, że porcje wołowiny uzyskują statut rolady, odliczałam godziny do kontynuowania kulinarnej misji i ani się obejrzałam, a odziana w mój okolicznościowy fartuch byłam gotowa do dalszej akcji. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, iż gotowanie tego dnia wzbudzi we mnie tyle emocji, bowiem najpierw wypełniła mnie radość związana ze spełnianiem fanaberii mojego podniebienia, potem - płucząc mięso - doznałam autentycznego wzruszenia, gdyż jeden z fantazyjnie ukrojonych płatów wołowiny miał soczysty kształt serca, co - rzecz jasna - nie omieszkałam udokumentować, aby opublikować w mojej miłosnej, fejsbukowej kolekcji "Love is in..". Wreszcie przyszedł i czas na wyrzucenie z siebie frustracji, bo chwyciwszy za tłuczek zaczęłam sukcesywnie pozbywać się nagromadzonych w ostatnim czasie negatywnych emocji. Czyniłam to dokładnie i zaiste z prawdziwą pasją, a pozostawiało to nieodwracalny ślad nie tylko na mięsie, ale i na desce... Wtedy to właśnie, kiedy wyzwalałam rosnące od tygodni stres i napięcie; równocześnie sprawiając, że mięso nabierze właściwej w trakcie gotowania miękkości, doznałam olśnienia i zrozumiałam, dlaczego Ślązacy co tydzień w niedzielę z zapałem "klupią" mięso na rolady, a odgłos rytmicznie pobrzękujących tłuczków w całych blokach i osiedlach łączy się w jedną wielką symfonię tradycji... Nie ma bowiem lepszego i bardziej skutecznego sposobu, aby pozbyć się nagromadzonych w tygodniu złości, przekłuwając je jednocześnie na jedne z najsmaczniejszych dań, pełnych najszczerszej miłości.

Wbrew misternym obliczeniom Pani z działu mięsnego, spod mojego tłuczka do mięsa wyszło dziesięć smakowitych rolad, którymi rzecz jasna podzieliłam się z radością. Nie mając białych nici, rolady zabezpieczyłam wykałaczkami, których gdzieniegdzie musiałam powpinać więcej, aby zapobiec desperackiej ucieczce z Shawshank szajce kiszonego ogórka. Wreszcie - idąc na zdrowotny kompromis - najeżone porządnie rolady zostały tradycyjnie "uduszone" z pominięciem kroku wstępnego podsmażania, co w zasadzie było niewyczuwalne w smaku, a na pewno znacznie ułatwiło proces trawienia 💗



22 marca 2024

Jak nie urok, to żuchwa

Wiele mówi się o tym, że powinniśmy być wdzięczni za wszystko, co mamy i co nam się przytrafia, dosłownie, nawet za najmniejsze "coś". Z jakiegoś powodu ludzkość większość doświadczeń uważa za należne i nawet nie myśli, że powinna wyrażać swoje podziękowanie, choćby za otworzenie oczu rano, równocześnie nie zapominając wyrazić głębokiej dezaprobaty za wszystko, co nie idzie po jej myśli; całymi dniami gderając i narzekając jaki to los jest fatalny i niesprawiedliwy. Owszem, bywa, że doznajemy olśnienia, zwykle nagle uzmysławiamy sobie, jakimi szczęściarzami byliśmy mogąc robić coś oczywistego, a zazwyczaj następuje to zaraz po momencie, w którym okazuje się, że - choćby czasowo - jesteśmy do wykonywania danej czynności totalnie niezdolni. Wtedy - wyraziwszy wpierwej swoje głębokie i okraszone podwórkową łaciną niezadowolenie - jest szansa, że znajdziemy więcej powodów do wyrażenia wdzięczności. Zaskakującym jest, iż wielu z nas (nawet najbardziej wierzących) nie zdaje sobie sprawy, że tych kilka liter, które składają się na słowo "dziękuję", to najkrótsza,  najpiękniejsza i zarazem przynosząca kolejne powody do podziękowań modlitwa.

Cóż, mogę o tym filozofować w nieskończoność, ale książek, wykładów, wywiadów i innych roztomaitych źródeł na temat potęgi wdzięczności można znaleźć naprawdę wiele - od księgarni po czeluści Internetu - więc wszystkich potentcjalnie zainteresowanych tematem zachęcam do własnych poszukiwań i zgłębienia sprawy na własną rękę. Tymczasem osobiście pragnę wyznać, że i mnie ostatnio olśniło, a nastąpiło to wkrótce po tym, jak znienacka strzeliło mi w żuchwie. Żebym to jeszcze gryzła coś uparcie, albo używała szczęk w jakiś ryzykowny sposób - może byłabym mniej zdziwiona. Akurat zwyczajnie, całkiem bez akrobacji wypiłam kilka łyków wody z butelki, kiedy moja żuchwa urządziła mi dramatyczną scenę, wystosowując jedynie ostrzegawczego focha zaledwie kilka sekund wcześniej. "Fajnie, teraz do kompletu tylko brakuje mi wizyty u chirurga szczękowego" - pomyślałam delikatnie próbując ustalić, czy zawias poszedł w pizdu. Na szczęście w jamie ustnej nie odkryłam żadnych poważniejszych przemeblowań, jednak ból nieplanowanego szczękościsku nie był najbardziej pomocny, szczególnie kiedy zabrałam się za szczotkowanie zębów. "No i super" - plułam sobie w brodę całkiem dosłownie - "jak boli znaczy, że żyję, czyż nie?".

Nazajutrz obudziłam się w nienajgorszej kondycji, co prawda bolało jak nacisnęłam okolice mięśni żwacza i pod uchem, ale na szczęście nie było widać większych opuchnięć. O dziwo mówienie nie sprawiało mi trudności, choć nadal nie potrafiłam otwierać szerzej ust. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie pomyślałam, że niespodziewana "eksplozja" w żuchwie dość brutalnie wpłynie na spożywanie pokarmów. Kiedy we wtorek w okolicach południa uznałam, że czas na śniadanie i beztrosko przygotowałam sobie pyszne kanapeczki ogarnęła mnie pierwsza konsternacja. "Taa, a jak to teraz ugryziesz...?" - zagadałam w myślach dziarsko do siebie. Nie byłam w nastroju do wewnętrznych dialogów, więc w odpowiedzi jedynie podniosłam brwi i wykrzywiłam sceptycznie wargi. Chwilę później, próbując wsunąć do ust i wreszcie ugryźć chleb dostałam gromkiego ataku śmiechu. Jak się można domyślić przeżuwanie również do przyjemności nie należało, nie wiedziałam gdzie nacisnąć, żeby dało się jakoś przemielić te chrupiące sznitki, bo każdy ruch szczęki wywoływał przeszywający ból od szyi przez ucho po oczodół. "No cóż... to chyba ten moment, w którym do akcji powinien wkroczyć blender" - moja wyobraźnia zdążyła już przygotować pierwszy kanapkowy smoothie. Nie dałam się jednak ponurym nastrojom i postanowiłam dokończyć śniadanie. W końcu - jak to przemówił Kiler do Siary - "twardym trza być, nie miętkim".

Był już dość późny wieczór, kiedy intensywne wibracje zaczęły potrząsać moim telefonem.
- Jak tam dziś twoje kolory? - przeczytałam znajome pytanie.
- A dzięki, właśnie próbuję dojeść śniadanie - odpowiedziałam krótko.
- Wieczorem polecałbym ci jednak jeść kolację - kolega już nie raz uparcie próbował mnie "normalizować". Bez skutku oczywiście.
- Problem w tym, że strzeliło mi w żuchwie i jedzenie okazało się być dla mnie sporym wyzwaniem - zwięźlej się nie dało.
- Okropnie mi przykro! - odpisał z troską. - Przez najbliższych kilka dni jedz zupy i jogurty oraz koniecznie unikaj całowania! - Już prawie zapomniałam, że jest "ekspertem od wszystkiego".
- F*ck! - odpowiedziałam.
- To nawet możesz, ale w wersji limitowanej - dodał po dziesięciu minutach.
- Zabrało ci to chwilę - wywaliłam język emotikonem.
- Musiałem wygooglować - śmiał się sam do siebie - a AI nie była pomocna.
- Fakt, uczą jej samych głupot - wzruszyłam ramionami.
- Naprawdę bardzo mi Cię szkoda - dodał - koniecznie weź tabletkę przeciwbólową i jutro pędź do lekarza - trzeba przyznać, że jak na prawdziwego przyjaciela przystało, ma on empatię na właściwym miejscu.
- Spokojnie, spróbuję to jakoś rozchodzić - zaśmiałam się dogryzając ostatni kawałek chleba, szczerze dziękując, za to, że udało mi się zjeść to pyszne śniadanie.