Rolady chodziły, a raczej może "toczyły się" za mną już nie jeden raz. Wśród nałożonych na mnie zakazów jest i restrykcja związana ze spożywaniem wołowiny, więc za pierwszym razem nieugięcie, acz z bólem serca rozchodziłam tę zachciankę. W zeszłym tygodniu pokusa wróciła na tyle intensywnie, iż niewiele myśląc uznałam, że na pewno od dwóch rolad od razu nie umrę, więc buntowniczo, acz z radością uległam tej kuszącej chętce...
Aby moje śląskie rolady były jak najbardziej autentyczne, udałam się do najbliższego i chyba najlepiej zaopatrzonego w okolicy polskiego sklepu. Oczywiście poszłam w najbardziej doborowym, śląskim towarzystwie. Brakowało tylko, abyśmy zanuciły "Wodzionkę" albo inny, regionalny szlagier, względnie pomknęły na zakupy krokiem "Gąsiora".
- Co podać? - zapytała pani w dziale mięsnym.
- Wołowinę, najlepiej na sześć rolad poproszę - oczy mi się zaświeciły, jak zobaczyłam dorodny kawał mięcha, który ewidentnie czekał tam dziś na mnie.
Rzeczona pani omiótłszy wzrokiem wiotką w dotyku wołowinę przez chwilę wydawała się dokonywać w głowie szczegółowych obliczeń matematycznych, po czym dość fantazyjnie i totalnie nierówno pokroiła mięso, raz po raz rzucając mi ukradkowe spojrzenia. Może miała nadzieję, że nic nie zauważę, mnie jednak było zupełnie wszystko jedno jak też ona je poporcjuje. Najważniejsze, że wraz z każdym odkrojonym kawałkiem byłam bliższa realizacji mojego kulinarnego marzenia. Ku mojej uciesze mięsa było ponad półtora kilo, więc zapowiadało się, że tym razem pobiję rekord Guinnessa zwijając największe dotąd w całym Układzie Słonecznym rolady-giganty. Szczerze mówiąc nie pytałam skąd to mięso pochodzi, jednak reszta produktów wypinała dumnie etykietki zawierające polskie adresy, więc uznałam, że i tak lepiej być nie może. Do szczęścia brakowało mi już tylko tłuczka, ale i to pozostawało być kwestią czasu.
Zaopatrzywszy się we wszystko, co sprawia, że porcje wołowiny uzyskują statut rolady, odliczałam godziny do kontynuowania kulinarnej misji i ani się obejrzałam, a odziana w mój okolicznościowy fartuch byłam gotowa do dalszej akcji. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, iż gotowanie tego dnia wzbudzi we mnie tyle emocji, bowiem najpierw wypełniła mnie radość związana ze spełnianiem fanaberii mojego podniebienia, potem - płucząc mięso - doznałam autentycznego wzruszenia, gdyż jeden z fantazyjnie ukrojonych płatów wołowiny miał soczysty kształt serca, co - rzecz jasna - nie omieszkałam udokumentować, aby opublikować w mojej miłosnej, fejsbukowej kolekcji "Love is in..". Wreszcie przyszedł i czas na wyrzucenie z siebie frustracji, bo chwyciwszy za tłuczek zaczęłam sukcesywnie pozbywać się nagromadzonych w ostatnim czasie negatywnych emocji. Czyniłam to dokładnie i zaiste z prawdziwą pasją, a pozostawiało to nieodwracalny ślad nie tylko na mięsie, ale i na desce... Wtedy to właśnie, kiedy wyzwalałam rosnące od tygodni stres i napięcie; równocześnie sprawiając, że mięso nabierze właściwej w trakcie gotowania miękkości, doznałam olśnienia i zrozumiałam, dlaczego Ślązacy co tydzień w niedzielę z zapałem "klupią" mięso na rolady, a odgłos rytmicznie pobrzękujących tłuczków w całych blokach i osiedlach łączy się w jedną wielką symfonię tradycji... Nie ma bowiem lepszego i bardziej skutecznego sposobu, aby pozbyć się nagromadzonych w tygodniu złości, przekłuwając je jednocześnie na jedne z najsmaczniejszych dań, pełnych najszczerszej miłości.
Wbrew misternym obliczeniom Pani z działu mięsnego, spod mojego tłuczka do mięsa wyszło dziesięć smakowitych rolad, którymi rzecz jasna podzieliłam się z radością. Nie mając białych nici, rolady zabezpieczyłam wykałaczkami, których gdzieniegdzie musiałam powpinać więcej, aby zapobiec desperackiej ucieczce z Shawshank szajce kiszonego ogórka. Wreszcie - idąc na zdrowotny kompromis - najeżone porządnie rolady zostały tradycyjnie "uduszone" z pominięciem kroku wstępnego podsmażania, co w zasadzie było niewyczuwalne w smaku, a na pewno znacznie ułatwiło proces trawienia 💗

