Kto z Was kiedykolwiek usłyszał, że dobrze jest odpocząć od telefonu? Kto posłuchał...?
Od jakiegoś czasu mam przeczucie pomieszane z pewnością, że nasze smartfony mają specjalną procedurę ewakuacyjną na wypadek, gdybyśmy takich rad nie słuchali i po prostu przepadają bez jakichkolwiek ostrzegawczych sygnałów. Jak kamień w wodę, bez wieści, bez listów pożegnalnych lub wygłoszenia nawet krótkiego, retorycznego aforyzmu, z cyklu: "a weź Ty mnie w d*pę pocałuj".
A może one znikając tylko wyjeżdżają na zasłużony urlop? Może one faktycznie też potrzebują odpoczynku od nas?
Mój Xiaomi zniknął był dwa razy, za każdym w warunkach dość ekstremalnych, a za pierwszym niemal przyprawiając mnie o najprawdziwsze hercklekoty. Niewykluczone, że podjął się jakiegoś popularnego w świecie smartfonów wyzwania lub zalicza kolejne stopnie w znanej terenowej grze, względnie łapie na własną rękę (tudzież kartę pamięci) pokemony. Trudno powiedzieć, ale zdecydowanie zdaje się mieć własne życie i nie liczyć się z emocjami swojej często zakręconej jak słoik na zimę właścicielki.
Za pierwszym razem czmychnął mi skubany w ubiegłym roku, na bardziej lub mniej wszystkim znanym lotnisku, które uparcie udaje, że znajduje się w mieście, klasycznie wstydząc się swojego wiejskiego pochodzenia; a proceder zaginięcia odkryłam zaraz po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa, po której całkiem bezmyślnie powciskałam w swój bagaż wyjęte uprzednio płyny i urządzenia elektroniczne. Dzikie tłumy przechodzące tego dnia masowo przez obowiązkowe skanowanie dodatkowo wzbudziły we mnie potrzebę szybkiego przemieszczenia się w kierunku kontroli paszportowej i już miałam udać się w stronę umundurowanych przystojniaków, kiedy na wszelki wypadek sprawdzając gdzie włożyłam portfel i telefon ze zgrozą odkryłam, że tego drugiego nigdzie nie włożyłam. Wszyscy znacie czeluści damskich torebek. Zaprawdę powiadam Wam, otchłań damskich toreb podróżnych jest niczym Mordor. Najpierw jak kret przekopałam torbę kilka razy, jednak nie wyczuwając charakterystycznego kanciastego obiektu kilkukrotnie powyciągałam zarawtość olbrzymiej, fioletowej tasi przetrzepując ją naprawdę skrupulatnie. Telefonu jak nie było, tak nie było. Zachciało mi się płakać, w końcu na nim miałam zapisany bilet, bez którego raczej ani rusz...
Oddychając głęboko podeszłam do celników podejrzliwym wzrokiem przyglądającym się mnożącym się jak grzyby po deszczu podróżnym i poprosiłam o pomoc opisawszy komórkę w najmniejszych detalach.
- Na pewno pani dobrze sprawdziła swoje rzeczy?
- Dokładniej się nie dało... Najgorsze jest to, że za chwilę mam lot, a bilet tylko na aplikacji...
- Proszę się nie martwić, bez pani samolot nie poleci. Najwyżej opóźnimy lot - uspokajał mnie profesjonalny głos celnika, którego spojrzenie ożywiła nieoczekiwana iskra przygody. Wyglądało na to, że wreszcie doczekał się prawdziwej akcji. - Mamy kamery, sprawdzimy co się stało.
Serce kołatało mi jak szalone, otarłam pierwsze łzy i czekałam na rozwój sytuacji non-stop prosząc mojego Anioła Stróża o pomoc w szybkim zlokalizowaniu urządzenia.
Po jakimś kwadransie podszedł do mnie ów celnik zacierając ręce i oznajmił, że pewien mężczyzna z pokerową miną włożył moją zgubę do swojej kieszeni, za chwilę przybędzie szef ochrony i wspólnie poproszą pana o oddanie telefonu. Oficer był wyjątkowo podekscytowany i całe szczęście na chwilę przed przybyciem zapowiedzianego szefa, inna pani celnik zawołała mnie z daleka pokazując dezertera. Klasnęłam w dłonie i z radością krzyknęłam:
- Tak! To ten! Bardzo dziękuję!!!
Okazało się, że telefon sobie krążył w tacach do skanowania. Taki sobie znalazł lunapark... Już dobrze nie pamiętam, ale zdaje się zwrócił na niego uwagę jeden z sięgających po tacę podróżnych.
Odebrawszy smartfona i dziękując za pomoc prawie wpadłam na celnika, który wciąż oczekiwał na szefa ochrony.
- To na pewno ten? - Zapytał znacznie posępniej. W jego głosie wyczuwało się ewidentną nutę rozczarowania.
Całe szczęście zguba się znalazła. Nie ustępuje jednak i ponownie dała nogę dokładnie dwa tygodnie temu, kiedy to rozkoszowałam się wycieczką do Kefalonii, sarkastycznie komentując pośpiech naszych przewodników, ponieważ czas, który nam dawano był zaiste irytująco krótki, więc jak przyszło do przerwy obiadowej spodziewaliśmy się usłyszeć: "szanowni państwo teraz zrobimy przerwę na lunch, macie pięć minut."
Tym razem do zaginięcia doszło na dzień przed powrotem z urlopu, na ostatnim przystanku naszej wycieczki, na którą w ostatniej chwili się z koleżankami zapisałyśmy. Jakimś cudem dostaliśmy pół godziny wolnego, podczas których przewodnicy poprowadzili turystów na rzekomo najlepsze lody na wyspie. Moja ekipa postanowiła najpierw pstyknąć sobie zdjęcia przy wielkm napisie "I ❤ Kefalonia", a potem ewentualnie dołączyć do lodożerców. Niczym typowi Azjaci pstrykałyśmy foty na każdym kroku i mimo to udało nam się dotrzeć do lodziarni.
- Będziesz musiała sobie kupić nowy telefon - usłyszałam w głowie znienacka. - Może Samsunga?
- A na cóż mi nowy telefon - odpowiedziałam głosowi w myślach. - Przecież mój Xiaomi jest nadal całkiem dobry, tylko muszę się jakoś pozbyć zdjęć z galerii, żeby znów sprawniej działał.
Głos zamilkł, a ja postanowiłam sprawdzić ile mamy czasu do zbiórki w autobusie. Wówczas okazało się, że mój telefon wziął i zniknął. Ponownie. Obiegłam szybko restaurację, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie leży, ale rozpłynął się w powietrzu. Odechciało mi się lodów i wciąż odkładanego wybierania zdjęć na Fejsbuka (na koniec wyjazdu chciałam wrzucić wreszcie jakiś wakacyjny album, ale teraz już nie miałam z czego). Przejrzałam plecak jeszcze trzy razy zanim o sytuacji powiedziałam Kasi.
- Na pewno go gdzieś masz, choć na ławkę i sprawdź jeszcze raz.
Mało brakowało, a przetrzepując plecak zgubiłabym kilka innych, również ważnych rzeczy.
- Nie ma - ręce mi opadły i posmutniałam. Zupełnie nie miałam pomysłu jak do tego mogło dojść, przecież cały czas trzymałam dziada w dłoni. Byłam przekonana, że musiałam go zgubić w lodziarni, choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że wziął i przepadł.
Nie było sensu panikować, ale było mi żal tych wszystkich zdjęć, a na myśl o tym, że faktycznie muszę jak najszybciej kupić nowy telefon i instalować na powrót te wszystkie aplikacje zrobiło mi się słabo.
- Aniele Mój Kochany, pomoż mi proszę - szeptałam żarliwie w myślach. - Tyle razy czytałam o cudownym odnalezieniu zgubionych lub wręcz wyrzuconych z premedytacją przedmiotach, które odnajdywały się dzięki Anielskiej pomocy. Byłoby świetnie jakbym teraz włożyła rękę do plecaka i znalazła tego uciekiniera na dnie, leżącego jak gdyby nigdy nic. Zupełnie tak jak w tych anielskich opowieściach.
Niestety, telefonu znów jak nie było, tak nie było. Przeszukałam plecak jeszcze kilka razy w autobusie, w asyście naszych przewodników, którzy z empatią, ale i przykrością powiedzieli, że nie możemy zostać dłużej na Kefalonii, ponieważ przez to sześćdziesiąt osób nie zdążyłoby na ostatni prom. Skontaktowali się jednak z restauracją, co zawsze dawało cień nadziei, że telefon do mnie wróci za jakiś czas.
Odjeżdżając ze smutkiem pożegnałam w myślach smartfon (a może smartass?), który najwyraźniej postanowił zostać na dobre na tej greckiej wyspie, a przynajmniej przedłużył sobie samowolnie wakacje. Może Was dziwić, ale nadal ufałam, że mimo wszystko moje Anioły pomogą mi go odzyskać, choć brzmi to nieprawdopodobnie, zupełnie jak marzenia ściętej głowy.
Przeprawa promem odbyła się w dość ponurej ciszy. Dziewczyny próbowały dzwonić i wysyłały wiadomości z prośbą o pilny kontakt wpisując swoje numery. Nikt jednak nie odpowiadał, nikt też nie oddzwonił, na domiar złego koleżankom rozładowały się komórki. Sytuacji na pewno nie ułatwiał fakt, że telefon mam - jak zwykle - wyciszony. Udało mi się jeszcze dać mamie znać, żeby się nie martwiła jeśli nie odpiszę na jej wiadomości. Nie sądziłam, że rodzicielka moja rozpocznie akcję poszukiwawczą na własną rękę.
Wieczorem poszłyśmy na ostatnią kolację, do naszego ulubionego lokalu. Akurat, kiedy serwowano nam jedzenie moja mama zaalarmowała dziewczyny mówiąc, że dodzwoniła się na mój numer, tylko nie rozumie języka, więc zupełnie nie mogła się dogadać z rozmówczynią, która rozmowę odebrała. Koleżanki bezzwłocznie chwyciły za podładowane komórki i jednej z nich udało się dodzwonić, tym razem do jakiegoś chłopaka, który łamaną angielszczyzną podał jej swoje imię, niechętnie podał swój - niewłaściwy - numer telefonu i nazwę restauracji, gdzie można było zbiega odebrać. Nazwa zupełnie nie pokrywała się z miejscem, w którym byłyśmy na lodach, jednak jakimś cudem Kaśka zapamiętała ten lokal z naszego finałowego sprintu po Kefalonii, wygooglowała namiary i te podaliśmy Koleżance Koleżanki, która jako wieloletni rezydent Wysp Jońskich i moja Ostatnia Deska Ratunku przejęła sprawę obiecując, że wszystkim się zajmie i sprawdzi restauracje w okolicach lodziarni.
Potem przychodziły już tylko dobre wiadomości - nazajutrz potwierdzono, że moja zguba znajduje się w restauracji, do której w ogóle nie wchodziliśmy (musiałam po prostu upuścić telefon na ulicy próbując go schować do bocznej kieszeni plecaka) gdzie ktoś go odniósł, po weekendzie komórka trafiła w ręce mojej Ostatniej Deski Ratunku, która ostatecznie psując smartfonowe plany ucieczki, wysłała go do mnie pocztą następnego dnia - we wtorek. Pamiętając jak długo czasem czeka się na pocztówki, myślałam, że podróż mojego niesubordynowanego Xiaomi zajmie przynajmniej miesiąc. Tymczasem, ku mojej uciesze przesyłka dotarła w moje ręce dziś rano i tak odzyskałam owego smartfona - indywidualistę po raz drugi. Marnotrawne urządzenie jest całe, wygląda na zrelaksowane i działa wyśmienicie...
Tak moi drodzy, cuda się zdarzają i naprawdę warto rozmawiać z Aniołami. Myślę też, że dobrze jest od telefonu odpocząć, bo inaczej one będą szukały ucieczki od nas...
Bożence
