Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, ze zostanę ekspertem od pająków. Choć moja ukochana Babcia zwykła powtarzać mi, że pająki (Araneae) mieszkają tylko u dobrych ludzi, te ośmionogie stawonogi raczej nie wzbudzają u mnie ciepłych uczuć, a obcowanie z nimi zwykle sprowadza się do raczej oschłego powitania, ewentualnie - w zależności od nastroju - kilku wulgarnych "uprzejmości" poprzedzających natychmiastową eksmisję za okno. Z tego co słyszę, znajomi w relacjach człowiek - pająk nie bawią się w żadną etykietę i nieproszonych gości witają czymkolwiek, co pod rękę się napatoczy: kapciem, miotłą, gazetą, śmiercionośnym Raidem.. - czym chata bogata i fantazja podpowiada. Wygląda na to, że tylko ja mam zawsze pod ręką starannie dobrany Spider kit, w skład, którego wchodzą: przypominający literatkę szklany świecznik, kawałek grubszego papieru oraz własnoręcznie przygotowany przez mnie sprej miętowy w spontanicznych proporcjach woda : ile wlezie olejku miętowego, bo ten drugi działa na te bezczelne przybłędy ewidentnie odstraszająco (niby lawenda też, ale okoliczne pająki wyglądają raczej na amatorów narkotyzowania się lawendowym zapachem aniżeli wpadają w łamiący odnóża podczas ucieczki popłoch).
Patrząc wstecz, obecność pająków długo mi zwisała i powiewała. Jak byłam nastolatką miałam nawet jednego "zaprzyjaźnionego" pająka-melomana, który zwykł mi towarzyszyć, podczas wielogodzinnego ćwiczenia na pianinie. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale pająk ten spuszczał się po nitce jak tylko otwierałam klapę instrumentu i cierpliwie dyndał nieco powyżej pianina aż grać kończyłam, po czym podciągał się z powrotem gdzieś pod sufit i pojawiał dopiero następnego dnia, znów w porze intensywnego ćwiczenia. Trudno powiedzieć jakie decybele nim kierowały, ale było to dość osobliwe zjawisko, które zdecydowanie uśpiło moją czujność. Poza tym jedynym w swym rodzaju przypadkiem, cała reszta pajęczego świata ryrała mi aż do momentu pierwszego ukąszenia przez dwóch stawonogich chuliganów. W przypadku pierwszego ugryzienia impreza skończyła się na izbie przyjęć, gdzie dość szybko postępującą reakcję alergiczną na przedramieniu powstrzymano zastrzykiem i odprawiono mnie z receptą na dodatkowe leki antyhistaminowe. W przypadku drugiego ukąszenia reakcja nie była tak galopująca, więc zamiast biec do szpitala z zaciekawieniem obserwowałam z dnia na dzień czarniejącą ranę, aż zdecydowałam się pójść do apteki i zapytać o preparat zapobiegający rychłej amputacji nogi.. Moje kończyny ocalały, nie spłynęła na mnie żadna nadprzyrodzona supermoc, natomiast stosunki międzygatunkowe zostały ostatecznie nadszarpnięte i nigdy więcej nie odzyskałam zaufania do tych "mieszkających tylko u dobrych ludzi" zdrajców. Pomimo wszystko nie potrafię ich z zimną krwią zabijać, więc paskudy lądują za oknem niezwłocznie, jak tylko któryś pod rękę mi się nawinie.
Od kiedy zorientowałam się, że masowo eksmitowane przez mnie pająki to - pomimo nazwy mało nobliwe - Noble False Widow (Steatoda nobilis) zaczęłam baczniej przyglądać się tym nawiedzającym mnie upiorom. Z moich obserwacji wynika, że przyjęta w Polsce przesłodka nazwa Zyzuś tłuścioch jest nazwą zdecydowanie nietrafioną. Człowiek mógłby pomyśleć, że dotyczy przeuroczej, niezgrabnej, zmagającej się z genetyczną wadą wzroku, skradającej serce, fajtłapowatej maskotki, a tymczasem nic bardziej mylnego.
Abstrahując od mało urokliwego rzeczywistego wyglądu wdówki - zwłaszcza, kiedy rozmiarem dochodzi niemal 2eurówki - to zyzusie są bezwzględnymi kanibalami, które nie bawiąc się w żadne konwenanse potrafią żywić się swoimi kolegami, a po skończonej uczcie z zimną krwią porzucają nieskonsumowane odnóża swoich ofiar. Do tego zakładają gniazda gdzie popadnie, w każdym upychając niezliczoną ilość jajek. Pisanek z tego nie zrobisz, a jeśli takiego gniazda się zawczasu nie usunie, wówczas można szykować się na kolejną edycję tańca z fałszywymi wdowami...
Szokiem pewnie będzie dla Was będzie fakt, że nie usuwam z domu wszystkich pająków. Ano nie. Jedynym akceptowanym przez mnie pajęczakiem jest Nanosznik Trzęś (Pholcus phalangioides) znany dobrze wszystkim ze swoich długich, cienkich nóg. Rzeczone chudzielce nabywając prawa domowników i oprócz swojego ciepłego kąta dostają zwykle dwa imiona (nie wiedzieć czemu zawsze męskie). Oczywiście nic za darmo, bo ich rolą jest zjadanie muszek, które rozbisurmaniły się na moich roślinach, do tego widząc je mam pewność, że na moim terenie nie czai się żaden więcej nieproszony zyzuś. Tak, więc na legalu mieszkają u mnie Wincenty Krzysztof, Tomasz Zdzisław, Marek Antoniusz, Henryk Sławomir, czy Zenon Jerzy; każdy w innym kącie, żaden z nich się nie uskarżał na hałasy współlokatorów, obyło się również dotąd bez bójek i zgłoszeń przypadków nękania. Można rzec wzorowi lokatorzy. (Zresztą o ile mnie pamięć nie myli, wspomniany Meloman był właśnie przedstawicielem tej rodziny..)
Skoro już Wam opowiadam o moich "pupilach", muszę dodać, że i Wincenty Kazimierz wzruszył mnie ostatnio niemal do łez. Otóż mieszkający prawie nad moim łóżkiem Kazik rozstawił cichcem sieci pod sufitem i strugając klasycznego głupa zastygł w bezruchu. Widząc to przewróciłam tylko oczami obiecując sobie, że na pewno następnego dnia odkurzę tę pajęczynę, bo mimo szczerych chęci stawonoga i do Halloween daleko, i też nie bardzo owa konstrukcja pasuje mi to do wystroju pokoju. Następnego wieczoru kładąc się spać już miałam powiedzieć "dobranoc" Wincentemu, kiedy przypomniało mi się o odkurzaniu pajęczyny, a mój wzrok przykuła dość spora ilość czarnych kropek w jego włościach.
- "Kazik! - zaczęłam telepatyczny ochrzan - Jak do rana nie stracą się te muszki, to masz przegwizdane!" - po czym przez myśl przemknęło mi, że albo chłopak postanowił otworzyć restaurację, zaplanował jakąś wykwintną randkę, bądź względnie przygotowuje się do jakiejś najnowszej edycji Master Chefa. Postanowiłam zatem zobaczyć jak nazajutrz rozwinie się ta historia, a długo czekać musiałam, ponieważ dosłownie następnego poranka, jak tylko otworzyłam oczy ujrzałam Wincentego Kazimierza przygotowującego śniadanie dla swojej pajęczej niewiasty! Wszystkie czarne kropki spostrzeżone przed zaśnięciem poznikały, a ona grzecznie czekała, aż Kazimierz przyrządzi poranny smakołyk... Rzecz jasna nie o jajecznicy mowa, a o świeżo złapanej w sidła muszce, którą pomimo dramatycznego muszego protestu (najwyraźniej mała miała olbrzymiego ducha walki, bo wbrew beznadziejnej sytuacji nadal próbowała się wyrwać) zręcznie w swoich przednich odnóżach obracał nasz romantyczny gospodarz. Gdyby nie fakt, że musiałam biec do pracy (odległość z łóżka do biurka przed 8:00 rano to jednak kawał drogi) z chęcią pooglądałabym to love story, bo jak się rychło okazało, obydwa pająki zniknęły na kilka dni - pewnie udając się pod prysznic na miesiąc miodowy..
Skoro już Wam opowiadam o moich "pupilach", muszę dodać, że i Wincenty Kazimierz wzruszył mnie ostatnio niemal do łez. Otóż mieszkający prawie nad moim łóżkiem Kazik rozstawił cichcem sieci pod sufitem i strugając klasycznego głupa zastygł w bezruchu. Widząc to przewróciłam tylko oczami obiecując sobie, że na pewno następnego dnia odkurzę tę pajęczynę, bo mimo szczerych chęci stawonoga i do Halloween daleko, i też nie bardzo owa konstrukcja pasuje mi to do wystroju pokoju. Następnego wieczoru kładąc się spać już miałam powiedzieć "dobranoc" Wincentemu, kiedy przypomniało mi się o odkurzaniu pajęczyny, a mój wzrok przykuła dość spora ilość czarnych kropek w jego włościach.
- "Kazik! - zaczęłam telepatyczny ochrzan - Jak do rana nie stracą się te muszki, to masz przegwizdane!" - po czym przez myśl przemknęło mi, że albo chłopak postanowił otworzyć restaurację, zaplanował jakąś wykwintną randkę, bądź względnie przygotowuje się do jakiejś najnowszej edycji Master Chefa. Postanowiłam zatem zobaczyć jak nazajutrz rozwinie się ta historia, a długo czekać musiałam, ponieważ dosłownie następnego poranka, jak tylko otworzyłam oczy ujrzałam Wincentego Kazimierza przygotowującego śniadanie dla swojej pajęczej niewiasty! Wszystkie czarne kropki spostrzeżone przed zaśnięciem poznikały, a ona grzecznie czekała, aż Kazimierz przyrządzi poranny smakołyk... Rzecz jasna nie o jajecznicy mowa, a o świeżo złapanej w sidła muszce, którą pomimo dramatycznego muszego protestu (najwyraźniej mała miała olbrzymiego ducha walki, bo wbrew beznadziejnej sytuacji nadal próbowała się wyrwać) zręcznie w swoich przednich odnóżach obracał nasz romantyczny gospodarz. Gdyby nie fakt, że musiałam biec do pracy (odległość z łóżka do biurka przed 8:00 rano to jednak kawał drogi) z chęcią pooglądałabym to love story, bo jak się rychło okazało, obydwa pająki zniknęły na kilka dni - pewnie udając się pod prysznic na miesiąc miodowy..
Cóż, nie tak dawno temu wspominałyśmy z Jitką dantejskie sceny, jakich byłyśmy naocznymi świadkami, każda w swojej kuchni. Dramaty, te były zupełnie naturalnymi kolejami rzeczy, związanymi z łańcuchem pokarmowym, a główne role w nich odegrały dwie olbrzymie masary (duże tłuste muchy), które padły ofiarami znacznie mniejszych od siebie, wyrachowanych pająków, które z zimną krwią je upolowały i próbowały wciągnąć - jeden do jeszcze mniejszej wnęki w ścianie, a drugi do wąziutkiej luki w oknie, w których koczowały. Niestety wydarzeniom tym nie towarzyszył głos Krystyny Czubówny, ani Davda Attenborough, zatem zarówno scena opisywana przez Jitkę jak i ta, którą widziałam u siebie wstrząsnęły do głębi moim jestestwem, bo łamiący serce bzyk muszej rozpaczy do dziś brzęczy w moich uszach..
Wszystkie te perypetie przypomniały mi mój pierwszy, dziecięcy limeryk:
Snuje się niteczka, snuje,
A pajączek ciągle knuje,
Jakby tu muszeczkę,
Złapać na niteczkę.
Aby zjeść na przystaweczkę.
