Człowiek znowu nie jest taki, żeby czasem nie pierdnął. Natura tak już działa, że nadmiar gazu wypuszczany być musi, bo w przeciwnym razie grozi to fatalną w skutkach eksplozją i już. Rzecz jasna im szybciej, tym lepiej, jednak nie zawsze jest to możliwe, w związku z tym czasem lepiej się powstrzymać. Konsekwencje wstrzymywania zwykle przykre są dla organizmu. Konekwecje niepohamowanego niepowstrzymywania są zwykle nieprzyjemne dla otoczenia. Proste niczym zasada wykonywania działań i konstrukcja cepa. Kiedy nie udaje się "dołem", zwykle uwięziony w organizmie bąk szuka drogi ucieczki "górą". Niby z dwojga złego zawsze to lepiej "drugą" stroną, jednak czasem rezultat tej ucieczki wcale nie jest milszy dla otoczenia i rośliny w znajdujących się w pobliżu doniczkach również obumierają. Człowiek zatem jest szczęśliwy, kiedy w pobliżu nie ma nikogo i może sobie pierdnąć z radującą duszę (żeby nie powiedzieć "dupę") premedytacją. Mało kto uświadamia to sobie w młodszym wieku. Dopiero w wieku dojrzałym człowiek zdaje sobie sparawę, że za dobry nastrój i formę odpowiada układ wydalniczy oraz w pełni docenia fakt, że chwilowo zanieczyszczając powietrze może oczyścić swoją zagazowaną aurę i jest wdzięczny losowi za udzielanie mu takich możliwości. Wbrew pozorom wszyscy pierdzą. Bez wględu na rasę, pochodzenie, status społeczny, płeć, wyznawaną religię, orientację seksualną, stan cywilny (itede itepe) pierdzimy wszyscy, żadna z tych woni nie pachnie fiołkami i jest to - moi mili - jedynie kolejny dowód na to, że jesteśmy sobie równi. Mało tego, przysłowiowe bąki wypuszczają również zwierzęta. Tak że, zaprawdę powiadam Wam, nadszedł czas ostatczenego pozbycia się złudzeń, albowiem jeśli nie pierdzisz - nie żyjesz.
Tego dnia pierwszy raz od dłuższego czasu byłam zupełnie sama w domu. Ogarnęłam kuchnię i już miałam wychodzić na miasto, kiedy pociemniało mi w oczach, w głowie nieprzyjemnie się zakręciło, pozieleniałam na twarzy, a brzuch przeszył ostry ból. Przekaz organizmu był jasny: czas na pierda, sytuacja była alarmowa. Nie zastanawiając się długo pozwoliłam, aby powietrze przeciął akustyczny grzmot, który obił się od ścian kilka razy. Reset zadziałał momentalnie. Co prawda coś mi szeptało "otwórz prędko okno", ale zignorowałam alert i zaśmiałam się w duchu myśląc "jak dobrze, że jestem sama w domu, mogę sobie pierdzieć dowoli!". Nie minęło pół minuty, nie zdążyłam zatkać nosa i uciec z pomieszczenia, kiedy w drzwiach usłyszałam dźwięk obracanego klucza. Bańka beztroskiej radości rozbiła się niczym energicznie stłuczona szyba. Znieruchomiałam, a serce zaczęło mi łomotać. Jak w zwolnionym tempie usłyszałam zbliżające się kroki. Nagle w drzwiach kuchni stanął nowy współlokator (który
notabene miał być poza domem cały weekend) w towarzystwie swojego przystonego kolegi. Daremnie próbowałam zniknąć lub przynajmniej zapaść się pod ziemię. Paląc się ze wstydu, aczkolwiek zuchwale konwersując skradłam się do drzwi ogrodowych i je otwarłam na oścież obiecując sobie, że nigdy, ale to przenigdy więcej nie będę lekceważyć cennych rad głosów w mojej głowie.