16 lipca 2018

Strzeż się widm czerwcowych...

Pająki (z łac. Araneae) nigdy nie wywierały na mnie specjalnego wrażenia. Zawsze były gdzieś wokoło, ale nie miało to dla mnie istotnego znaczenia. W czasach szkolnych, w okresie intensywnego ćwiczenia na fortepianie jeden z nich był nawet moim wiernym słuchaczem, przez co szybko dostał imię Zygmunt. Zawsze pojawiał się obok instrumentu jak zaczynałam ćwiczyć, pod wpływem decybeli bujał się na swojej nitce i znikał z pola widzenia, kiedy zamykałam klapę. Czego tu się bać, skoro trafiają się tacy melomani? Otóż pająki nie wywierały na mnie specjalnego wrażenia do czasu, kiedy całkiem niedawno jeden z nich mnie ukąsił. Nie, żeby był to jakiś bohater, który wbił w moją łydkę swoje szczękoczułki w obronie siebie, czy swojej wielonogiej rodziny. Był to najwyraźniej pozbawiony godności, tchórzliwy oprawca, który pod osłoną nocy wlazł pod kołdrę i po prostu ukąsił mnie dla własnego widzimisię. Cóż, najwyraźniej wśród przedstawicieli każdego gatunku czai się jakiś psychol. Oszczędzę Wam szczegółów i zdjęć z obserwacji z dnia na dzień gorzej wyglądającej rany. Nigdzie nie znalazłam ciała napastnika, więc oznaczało to, że może wrócić. Poodkurzawszy dokładnie i spryskawszy wszystko domowej roboty miętowym preparatem, miałam nadzieję, że szybko zrozumie aluzję, zwinie swoje pajęczyny i pójdzie w świat bez użycia bardziej radykalnych eksmisyjnych metod. Bezlitosny atak na moją śpiącą postać miał miejsce mniej więcej w połowie czerwca. Ślad po ukąszeniu niemal się zagoił i pomimo kilku pajęczych snów prawie o sprawie zapomniałam. Do wczoraj, kiedy to udałam się na spoczynek. Ułożywszy się wygodnie na materacu już miałam sięgnąć do wyłącznika lampki nocnej, kiedy to zaczęła migać alarmowo. Spojrzałam na lampkę i pomyślałam "Błagam! Nie psuj się! Nie mam kiedy jechać do IKEI po nową...". Mała żarówka jednak nadawała dalej, co układało się w dość jasną wiadomość:
..-/.---/.-/--..-/.-/.---//.--./.-/.---/.-.-/-.-//
Zanim pojęłam jej sens, kątem oka zauważyłam powoli przemieszczający się na ścianie cień, moje ciało przebiegł dreszcz, a serce zaczęło łomotać. Na wysokości mojej twarzy, w zdecydowanie zbyt bezczelnej odległości znajdował się dorodny przedstawiciel stawonogów. Kilkucentymetrowy intruz nie dzierżył białej flagi ani niczego, co wskazywałoby na uprzejmy gest sąsiedzkich odwiedziń o zdecydowanie zbyt późnej porze. Sens wizyty był jasny - czekał do poźna, aby mojemy zmęczonemu dniem organizmowi znienacka wypowidzieć wojnę. Nie pozostawało mi nic innego, jak eksmitować zuchwalca za okno. Bojąc się ruchem spłoszyć natrętnego gościa wzięłam z udawanym spokojem kilka głębszych oddechów i powoli opuściłam łóżko, cały czas nie spuszczając znieruchomiałego Kątnika większego (Eratigena atrica). Nawet, kiedy znalazłam się w bezpiecznej odległości wolałam nie ryzykować spłoszenia dziada i zamiast szaleńczo wrzasnąć "Ku*wa! Ja pie***lę!!! Je*any PAJĄK!!!" otworzyłam drzwi do pokoju nieświadomej ataku współlokatorki i z godnością, prawie zupełnie opanowawszy drżenie wypowiedziałam stonowanym głosem: "Kaśka, pająk jest na ścianie obok mojego łóżka." Kasia bez cienia empatii i zrozumienia uniosła wzrok znad kolorowej gazety, którą akurat czytała i powiedziała: "Nie mój teren, miłej zabawy". Tracąc resztki nadziei na pomoc w nierównej walce ze stawonogiem, kryjąc rozczarowanie w głosie powiedziałam: "Pożycz łapkę na pająka, jest okazja zobaczyć jak działa". Dziewczyna ociągając się wyszła z łóżka i przeprowadzając ekspresowe szkolenie wręczyła mi plastikowy gadżet. "Raz kozie śmierć" pomyślałam i dłużej nie zwlekając postanowiłam działać. Cóż. Owe łapki są chyba stworzone z myślą o zaschniętych lub sparaliżowanych i raczej nie myślących o ucieczce pająkach lub też mój gość miał już wiele razy z nimi do czynienia, bo niczym ninja zgrabnie przeskoczył zamykającą się wokół jego ciała pułapkę. Wówczas Kaśka skoczyła do swoich drzwi i zdecydowanym ruchem je zamknęłą w razie, gdyby nieokrzesany ośmionóg postanowił poszukać u niej schronienia, a mnie ogarnęła totalna panika. Zapomniałam o godności, szybko rzuciłam się po szklankę, a z moich ust wylewała się łacina rynsztokowa. Nie wątpię, że pobiłam rekord w strzelaniu retorycznymi "ku*wami" i innym spontanicznym bezeceństwem. Poziom agresji w moim instynkcie samozachowawczym zdecydowanie przekroczył poziom niedawno nabytej arachnofobii i wrzeszcząc między innymi "WYPIE*DALAJ, CI*LU!" rozpoczęłam poszukiwania wroga. Nie trudno zgadnąć, że schował się w okopach mojego brązowego koca utrudniając polowanie. Kiedy wreszcie zlokalizowałam uciekiniera, przemieszczał się bezczelnie zygzakiem w kierunku kanapy. Bez wahania złapałam oprawcę do szklanki i przyglądając się jak upierdliwy kątnik próbuje atakować naczynie wykonując raz po raz bojowe skoki, rozdygotana poprosiłam Kaśkę o pomoc - otwarcie okna zastawionego praniem i roślinami okna. Nie wykazując zachwytu współlokatorka pomogła mi pozbyć się rozwścieczonego intruza. Nieproszony gość podjął próbę ucieczki, która omal mu się nie udała, jednak jego przeznaczeniem było tej nocy wylądować za oknem i po kilku - trwających nieskończoność - minutach niespodziewanej wojny, zwycięskimi krokami mogłam udać się na zasłużony odpoczynek.
Jaki jest morał tej opowieści? Parafrazując słowa klasyków, zaprawdę powiadam Ci człowieku, puchu marny! Strzeż się widm marcowych nawet w czerwcu.