30 marca 2015
Katowice - Miasto Cudów
Człowiek znowu nie jest taki, żeby raz na jakiś czas nie odwiedził Katowic. Nawet, jeśli się przez nie tylko przejeżdża, można niebezpiecznie zachłysnąć się ich wszech rozwojem, a wszelkie oznaki wiekopomnych zmian nadejszły jeszcze za czasów moich regularnych wizyt w tym mieście. Otóż pewnego pięknego dnia, niemal na każdym betonowym drzewie zakwitł pąk informacji i prawie wszystkie świetliste kwiaty zaczęły się uginać pod ciężarem osobliwego oksymoronu: Katowice - Miasto Ogrodów. Przetarłszy oczy i przeczytawszy dowcip stulecia jeszcze kilka razy, człowiek uszczypnął się na wszelki wypadek solidnie, aby przeanalizować, czy może nie jest ofiarą swoich sennych fantasmagorii, sprawdził w kalendarzu kiedy przypada Prima Aprilis i rozejrzał podejrzliwie sprawdzając, czy przypadkiem za jednym z wielkich, kanciastych serc bezczelnie wzmacniających utopię florystycznego sloganu nie czai się rozchichotana ekipa programu Ukryta Kamera. Nie uzyskawszy oczekiwanych rezultatów, zaobserwował jedynie podobnie zaskoczonych Katowiczan oraz zdozerientowaną ludność napływową. Oczywiście zagadka tych pachnących permanentną wiosną zmian rozwiązała się niedługo po przepłynięciu fali pierwszych sarkastycznych i na wskroś sceptycznych komentarzy. Dziś z ręką na sercu przyznaję, że choć zapach Rawy nadal wywołuje nudności i w mieście trudno znaleźć roślinność naturalną, to jednak kultura kwitnie tam nawet zimą. Można więc powiedzieć - CUD!
Opierając się pokusie rozwinięcia tematu niepotrzebnymi, bo doskonale znanymi mieszkańcom miasta detalami, przejdę dalej. Dziś bowiem na własne oczy ujrzałam także cud zupełnie innego kalibru (dobrze, że siedziałam, ponieważ umysł nieprzyzwyczajony do oglądania cudów z takiego bliska mógł różnie zareagować), a dokonał on się był w niskopodłogowym autobusie miejskim KZK GOP, na tasie Murcki Szyb Stanisław - Osiedle Tysiąclecia. Jak to zwykle z cudami bywa, zupełnie nic nie zapowiadało nadprzyrodzonych wydarzeń, jakie dwadzieścia minut później rozegrały się na moich oczach, na ul. Sokolskiej, a następnie w pobliżu Huty Baildon. Przeciwnie, żadnej magii w powietrzu. Oprócz coraz bardziej ulewnego deszczu, tu i ówdzie unosiły się jedynie opary narodowej depresji. Typowo dla śląskiej komunikacji miejskiej, autobus marki Solaris spóźnił się kilka minut już na pierwszy przystanek. Ku mojej uciesze kierowca całkiem sprawnie przejechał przez uprzednio szczelnie zakorkowane ulice, przedostał się gładko przez katowickie rondo, by wreszcie dojechać do miejsca, w którym zaparło mi dech w piersiach z wrażenia. Tylko dwóch pasażerów czekało na ów dyliżans i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jednym z nich był mężczyzna, który kuśtykając wniósł swój własny wózek inwalidzki do środka, i przesiedziawszy w nim dwa przystanki, na powrót wózek wziął i wyniósł...
Scenka ta żywo przypomniała mi moje zaskoczenie sprzed lat. Teraz, odwiedzając Katowice będę pamiętać, że to miejsce już nie tylko miastem ogrodów jest, ale także i cudów!
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)