19 grudnia 2015

Pierniczenie...

Wszyscy wokoło pierniczą świątecznie. Od kilku tygodni bowiem, średnio co drugie zdjęcie wklejone przez moich znajomych na Facebooku przedstawia różnych kształtów bożonarodzeniowe wypieki. Statystycznie wygrywają lukrowane choinki i gwiazdki, ale zapierniczający znajomi z powodzeniem wyczarowują również inne kształy, a efektami swych kulinarnych wyczynów bezzwłocznie przechwalają się w sieci. Doszło do tego, że patrząc na te wszystkie odpierniczone ciastka kompletnie przeszła mi wszelka ochota na ich spożywanie. Tradycja tradycją, ale ileż można?!
W oczach się mieni, a mnie mdli już na sam widok, bo najwyraźniej przejadłam się zanim zdążyłam wpierniczyć choćby jeden piernik. Żeby jednak nie było, że znalazłam wymówkę i się tylko przedświątecznie opierniczam, postanowiłam wykazać się innymi smakołykami. Pamiętając smak ubiegłorocznych ciastek migdałowych Gośki, doszłam do wniosku, że czas wrócić do tematu i zrobić swoje. W necie przepisów jest bez liku, przeanalizowawszy więc kilkanaście wybrałam trzy wróżące najbardziej smakowity efekt i wszystko byłoby idealnie, gdyby w polskich realiach nie było problemu z mielonymi migdałami. Niestety nie mam młynka, więc jedyne co mi pozostało, to zakupienie gotowego produktu. Szczędząc jednak wszystkim czasu i energii na szczegóły dotyczące moich mozolnych poszukiwań, powiem tylko, że wreszcie udało mi się mielone migdały kupić w tesco! Ponieważ od przybytku głowa nie boli, na wszelki wypadek kupiłam trzy paczki, bo te ciasteczka warte są grzechu częściej, niż tylko na Święta. Co prawda moje szczęście na chwilę zostało przytłumione, gdy w domu rzuciłam okiem na paragon - okazało się, że zrobiłam znacznie większy zapas niż mi się pierwotnie wydawało! Otóż widniała na nim dodatkowa paczka, niestety tym razem kompletnie wyimaginowanych migdałów jednak w jakże brutalnie rzeczywistej cenie... Jako, że koszt bakalii ścina z nóg zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem, w pierwszym odruchu miałam ochotę wrócić do tesco i  pani kasującej towar zdrowo przypierniczyć, jednak w końcu uznałam, że to niefortunne zdarzenie potraktuję jako naukę i będę bardziej podejrzliwa następnym razem. Tymczasem zapowiadają się iście niezapomniane ciastka, bo co jak co, ale mieszanka mielonych migdałów z dodatkiem wyimaginowanych składników gwarantują smak nieziemski i zupełnie niepowtarzalny!




Wesołych Świąt! :)

26 listopada 2015

Przychodzi rak do lekarza...


Dobre nocne rozmowy nie są złe, a szczególnie te ze Stasiem, bo nawet najbardziej ponure strony ludzkiej egzystencji zostają ubrane w kolorowe szaty abstrakcji, przyozdobione unikatowymi klejnotami absurdu, które w połączeniu z odrobiną brahmsowsko-mahlerowskiej nonszalancji pozwalają spojrzeć na istniejący problem z właściwej, kompletnie zdystansowanej perspektywy. Choć przypadkowi słuchacze naszych rozmów często nie nadążają za naszym tokiem absurdowania, muszę zacytować fragment jednej z naszych ostatnich rozmów, bo ilekroć o niej pomyślę wywołuje wielki uśmiech na mej twarzy:

- Ci lekarze wycinaliby wszystko jak leci... - Skarżyłam się poirytowana, no bo w końcu ostatnio przekonałam się, że niemal każdy chirurg to rzeźnik. 
- Taaa, w koncu odcieli by całego czlowieka i zostałby tylko rak w szpitalu... - Powiedział Staś, czym od razu ustawił pociąg mojego chwilowego pesymizmu na właściwe tory.
- To smutna prawda - podsumowałam. - Niemniej jednak wyśmienita na skecz Monty Pythona, bo wyobraź sobie, że...;
 Przychodzi rak do lekarza i mówi:
- Panie doktorze, ostatnio bardzo źle się czuję.
Obawiam się, że mam człowieka złosliwego...

/KURTYNA/

Bez względu na okoliczności patrzmy na życie z humorem! :)

30 marca 2015

Katowice - Miasto Cudów

Człowiek znowu nie jest taki, żeby raz na jakiś czas nie odwiedził Katowic. Nawet, jeśli się przez nie tylko przejeżdża, można niebezpiecznie zachłysnąć się ich wszech rozwojem, a wszelkie oznaki wiekopomnych zmian nadejszły jeszcze za czasów moich regularnych wizyt w tym mieście. Otóż pewnego pięknego dnia, niemal na każdym betonowym drzewie zakwitł pąk informacji i prawie wszystkie świetliste kwiaty zaczęły się uginać pod ciężarem osobliwego oksymoronu: Katowice - Miasto Ogrodów. Przetarłszy oczy i przeczytawszy dowcip stulecia jeszcze kilka razy, człowiek uszczypnął się na wszelki wypadek solidnie, aby przeanalizować, czy może nie jest ofiarą swoich sennych fantasmagorii, sprawdził w kalendarzu kiedy przypada Prima Aprilis i rozejrzał podejrzliwie sprawdzając, czy przypadkiem za jednym z wielkich, kanciastych serc bezczelnie wzmacniających utopię florystycznego sloganu nie czai się rozchichotana ekipa programu Ukryta Kamera. Nie uzyskawszy oczekiwanych rezultatów, zaobserwował jedynie podobnie zaskoczonych Katowiczan oraz zdozerientowaną ludność napływową. Oczywiście zagadka tych pachnących permanentną wiosną zmian rozwiązała się niedługo po przepłynięciu fali pierwszych sarkastycznych i na wskroś sceptycznych komentarzy. Dziś z ręką na sercu przyznaję, że choć zapach Rawy nadal wywołuje nudności i w mieście trudno znaleźć roślinność naturalną, to jednak kultura kwitnie tam nawet zimą. Można więc powiedzieć - CUD!

Opierając się pokusie rozwinięcia tematu niepotrzebnymi, bo doskonale znanymi mieszkańcom miasta detalami, przejdę dalej. Dziś bowiem na własne oczy ujrzałam także cud zupełnie innego kalibru (dobrze, że siedziałam, ponieważ umysł nieprzyzwyczajony do oglądania cudów z takiego bliska mógł różnie zareagować), a dokonał on się był w niskopodłogowym autobusie miejskim KZK GOP, na tasie Murcki Szyb Stanisław - Osiedle Tysiąclecia. Jak to zwykle z cudami bywa, zupełnie nic nie zapowiadało nadprzyrodzonych wydarzeń, jakie dwadzieścia minut później rozegrały się na moich oczach, na ul. Sokolskiej, a następnie w pobliżu Huty Baildon. Przeciwnie, żadnej magii w powietrzu. Oprócz coraz bardziej ulewnego deszczu, tu i ówdzie unosiły się jedynie opary narodowej depresji. Typowo dla śląskiej komunikacji miejskiej, autobus marki Solaris spóźnił się kilka minut już na pierwszy przystanek. Ku mojej uciesze kierowca całkiem sprawnie przejechał przez uprzednio szczelnie zakorkowane ulice, przedostał się gładko przez katowickie rondo, by wreszcie dojechać do miejsca, w którym zaparło mi dech w piersiach z wrażenia. Tylko dwóch pasażerów czekało na ów dyliżans i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jednym z nich był mężczyzna, który kuśtykając wniósł swój własny wózek inwalidzki do środka, i przesiedziawszy w nim dwa przystanki, na powrót wózek wziął i wyniósł...

Scenka ta żywo przypomniała mi moje zaskoczenie sprzed lat. Teraz, odwiedzając Katowice będę pamiętać, że to miejsce już nie tylko miastem ogrodów jest, ale także i cudów!