29 stycznia 2018

Zemsta literówki

Czy ktokolwiek kiedykolwiek zastanawiał się nad wartością jednej litery? Jednego - jak to można wyczytać w pierwszej, lepszej internetowej definicji tego słowa - znaku graficznego głoski, charakterystycznego dla pism alfabetycznych*? Pewnie nikt, kto nie musiał ich kupować... Ja osobiście do dziś sobie tym głowy nie zawracałam, bo nie było ku temu konieczności. Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że w zależności od zapotrzebownia oraz formy ich użycia w jakiś sposób ich wartość jest szacowana, ale pierwsze skojarzenia, jakie przychodziły mi do głowy były związane raczej z ogłoszeniami w gazetach i nagrobkami, a przecież nie tylko biura ogłoszeń i reklamy, czy zakłady kamieniarskie prowadzą ożywiony handel literami. Zupełnie zapomniałam o wydawcach, jubilerach, tatuażystach, czy nadającym telegramy pracownikom poczty.
Rzecz jasna, w zależności od usługi mamy do czynienia z cenami detalicznymi dopieszczonych rzemieślniczo, bardziej artystycznych liter, które bywają znacznie wyższe w stosunku do o wiele atrakcyjniejszych telekomunikacyjnych pakietów, jednakowoż esemesem epitafium nie wyrzeźbisz, nie sprawdzi się to również przy grawerowaniu biżuterii.

Jak już wspominałam, nigdy wcześniej nad wartością liter nie dumałam, aż do dzisiejszego poranka, kiedy to jedna z przedstawicielek łacińskiego alfabetu wypowiedziała mi znienacka wojnę...
Bladym świtem bowiem coś mnie tknęło, żeby sprawdzić godzinę odlotu na najnowszej rezerwacji, która notabene zbliża się wielkimi krokami. "Wcześnie rano, ale jakoś na lotnisko powinnam dojechać" - odetchnęłam z ulgą i na wszelki wypadek, celem uniknięcia niespodzianek podczas odprawy jeszcze raz sprawdziłam, czy nie ma jakichś błędów w nazwisku moim i podróżującej ze mną przyjaciółki. Tutaj zmroziło mnie niemal natychmiast, bo choć nie było czego się czepiać odnośnie moich danych, a towarzyszące mi nazwisko na pierwszy rzut oka niby się zgadzało, to jednak było dziwnie przykrótkie. "To niemożliwe!" - pomyślałam w popłochu i na wszelki wypadek zaczęłam panikować. Przeliterowałam zniekształcone nazwisko ze trzy razy i jak na złość za każdym razem brakowało w nim jednej literki. "Jak to się stało...??!" - przebąkiwałam pod nosem nie dowierzając zaskakującemu odkryciu. "Przecież zwykle sprawdzam dane jakieś siedem razy zanim za rezerwację zapłacę!" - próbowałam przekonać siebie i negocjować z odebranym, aczkolwiek bezkompromisowym potwierdzeniem. Nie pomogło również odświeżanie skrzynki mailowej ani szczypanie się po lewym przeramieniu. W zaprzyjaźnionym nazwisku wciąż brakowało literki "N" i wszystko wskazywało na to, że to nie jest tylko nieprzyjemny sen. "Może nikt się nie zorientuje???" - przemknęło mi jeszcze desperacko przez głowę, jednak wolałam nie ryzykować. Cóż, stało się, ale na pewno można ten błąd jakość naprawić. Zaczęłam nerwowo przetrząsać sieć w poszukiwaniu informacji na temat dostępnych możliwości i konsekwencji przeoczenia. Z jednej strony na forach internetowych powiało uspokajającą prognozą wieszczącą, iż można poprawić do trzech literówek zupełnie za darmo, ale z drugiej strony post na forum był opublikowany w 2010 roku, więc co nieco mogło się już od tego czasu zmienić. Niestety w związku z faktem, iż od dokonania rezerwacji minęło więcej niż 24h (a dokładnie już jakieś 1296h), regulamin linii lotniczej surowo zwiastował niemałą opłatę. Co gorsza, pod publikacją na stronie przewoźnika widnieje dużo późniejsza data, niż na rzeczonych forach... Z drżeniem serca zalogowałam się na swoje konto, aby sprawdzić czy mogę dokonać korekty samodzielnie. Wyglądało na to, że faktycznie odczynić zaklęcie mogą jedynie pieniądze, a oszacowana kwota była wyższa niż bilety w obie strony dla dwóch osób... Głośno przełknęłam ślinę i postanowiłam dodatkowo przedyskutować sprawę z jakimś empatycznym konsultantem na web czacie. W końcu to żywy człowiek, a nie system, który dość jasno określił cenę naprawienia mojego błędu. 
Po ośmiu minutach czekania w kolejce (oraz nasilających się palpitacji), doczekałam się szybkiego rozwiązania mojego problemu. Co więcej nie musiałam się targować! Zaklęcie literówki zostało zdjęte błyskawicznie, zupełnie za darmo i w dodatku bez zbędnego tłumaczenia się! Jeśli kogoś z Was spotka zatem podobna, analfabetyczna przygoda, nie dajcie się wytrącić z równowagi. Zamiast tego jak najszybciej skontaktujcie się z obsługą klienta swojego "przelotnika". 
Ja tymczasem zastanowię się, jaki biznes mogę rozkręcić na samych literach.




*por.: sjp.pwn.pl

/Dla Jitki